niedziela, 28 stycznia 2018

DZIEŃ 5 (24 stycznia)

Nowy dzień nadciągnął. Sajgon już się ocknął:


Dzisiaj się obijamy. Żadnego nawału zajęć. Bo inaczej się człek wykończy. Urlop to obowiązki, ale czasem trzeba odpocząć. Grubemu nawet nie chciało się na śniadanie wstać więc sam zbadałem gdzie i jak tu karmią. Z windy bezpośrednio wysiada się do jadalni. Prosto do stolika. O, tego tu (winda w tle):


po zeżarciu czegoś tam (oczywiście z ryżem):


i przyswojeniu paru dawek kofeiny można iść chwilę posjestować i postukać w klawiaturę:


A po odpoczynku potraktować inspektora serią ożywczych kopniaków. Po ocuceniu Grubego z grubsza, idziemy zobaczyć jak Sajgon za dnia wygląda. I w miasto. Tak w pobliżu, bez szaleństw, urlop mamy i dzień leniwca.
Za dnia wszystko jakoś inaczej wygląda...



Okazało się np. że w pobliskim przejściu przez park mnóstwo doniczek z jakimiś drzewkami w stylu bonsai stoi...

Mniej świateł, poginęli gdzieś uchachani tubylcy z flagami...


jakaś chińska brama wolnostojąca:


Tylko ruch uliczny pozostał bez zmian:


Mamy opracowany plan dnia. Podstawowym celem w dzisiejszym dniu jest zaklepanie na jutro jednodniowej wycieczki na deltę Mekongu. I już. Kolędujemy po kolejnych biurach podróży żeby rozeznać rynek (na tej ulicy to praktycznie co drugi budynek):


Przy okazji rozglądać się można się po okolicznych straganach i opędzać od namolnego sprzedawcy okularów, który nie chciał dać za wygraną. Naprawdę uparty był skurczybyk. Przez kilka punktów naszej marszruty molestował Grubego, który bezsensownie na początku obejrzał jego towar i zapytał o cenę. No i miał za swoje.


Po drodze była dobra okazja, żeby okularowego maniaka pozbyć metodą wrzucenia do rowu, ale nie została wykorzystana:


Za to wykop zwraca uwagę profesjonalnym zabezpieczeniem. Coś jakby pijany pająk z żółtą taśmą tu szalał. 
W kwestii planowanej wycieczki - przegląd kilku biur turystycznych wykazał, że interesująca nas wycieczka występuje w trzech opcjach:
najtańsza - grupy po 30 osób, większy autobus - koszt rzędu 200 tys dongów;
średnia  - grupy ok 20, mniejszy autobus, bardziej rozbudowany lunch - cena 400-450 tys dongów;
najdroższa - grupy do 9 osób, miniwan, reszta jak w średniej - cena ponad 750 tys.
Programy wycieczek z grubsza takie same, niezależnie od organizatora więc nie ma specjalnie co medytować. Wykupujemy sobie wypad w kategorii średniej, kwitek w kieszeń i wio. Ktoś tam ma nas rano odebrać z hotelu (pomiędzy 7:30 a 8:00). 
Troszkę obrazków z ulicy.


naprawa motorka:



Czasem jakaś budowa:


Rzuciło się w oczy, że na budowach pracuje sporo pań. I to nie na stanowiskach inżynierskich ino normalnie, fizycznie. Cegły noszą, żwir itd. Tutaj jest dopiero prawdziwe równouprawnienie. Feministki nie miałyby o co walczyć i poszły by z torbami (niekoniecznie od Louisa Vuitton'a).
Przy ulkicznych sprzedawcach żywności czasami precyzyjnie oznacza się co jest tu jedzone. Np poniżej mamy hamburgery z krową:


Pewnie po to, żeby białasy nie musiały za dużo zastanawiać się i nie zadawali głupich pytań o to czy nie wpakowano tam psa, chomika czy teściowej.
Doszliśmy do wczorajszego imprezowego centrum. Tak się zowie owa uliczka:


Cicho coś:


. Gdzie te światła, muza, zgiełk i cały ten ludzko-motorkowy tłum się podział? Odsypiają nocne szaleństwo? Jak ta pani tu  po prawej:


Chyba że to to zwłoki... Trzeba by szturchnąć, że by mieć pewność. Ale głupio byłoby budzić kogoś kto właśnie przebalował noc. Więc zostawiamy w stanie nienaruszonym i kontynuujemy leniwą wycieczkę. Na dalszym odcinku Bui Vien już troszkę więcej ruchu...


Jest motorkowe tło miasta...


O, to takim sprzętem tak tu hałasują po nocach:


Tu dobrze widać charakterystyczny typ zabudowy - budynki jak plasterki - długie wgłąb, wysokie, ale wąskie na jeden pokój. Jakby dobrze powiało z boku to taki samotnie stojący mógłby się przewrócić :)

...kraby sobie odpoczywają przed jedzeniem:


...panie domu jadą na zakupy:


Knajpy jeszcze ciche i niepodświetlone


Nawet widać gdzie są oznaczone przejścia dla pieszych, nie zakryte tłumem przewalających się motorków.

czasem jakiś ciekawie pomalowany budynek się trafi...



No, w końcu trochę bardziej sajgoniasto zaczyna się robić:



A kto mówił, że chodniki są dla pieszych?


 jakiś samotny geodeta coś tam sobie wymierza...


Sajgonki wymieniają ploteczki...


Tu bezpieczny fragment chodnika. Bo motorkowcom nie chce przebijać się przez zarośla.



Dotarliśmy ponownie znowu do targowiska Ben Thanh. Tym razem za dnia. Tak to wygląda z zewnątrz (wejście główne - często występuje na obrazkach z Sajgonu):


A tak w środku:



Zwykły bazar. Nic specjalnego. Pełno dupereli, w tym głównie ciuchów. W tym koszulki i inne elementy odzieży z wietnamską żółtą gwiazdą we wszelkich możliwych wersjach i odmianach i wariacjach. Są zaczepiający sprzedawcy, ale niespecjalnie namolni i raczej sympatyczni.
Po krótkim przejściu znów na zewnątrz:


Ten charakterystyczny zwężający się wieżowiec z "językiem" (może to lądowisko) jest dość dobrym punktem orientacyjnym bo łatwo go rozpoznać z każdej strony:


Oczywiście nasze wędrówki przerywamy co jakiś czas, rabując sklepowe lodówki w celu uzupełnienia poziomu elektrolitów. Sklepików spożywczych (sieciowych i niezależnych) są tu całe chmary, więc w tej kwestii komfort absolutny. Ceny mniej więcej zbliżone, więc nie ma co się szarpać z szukaniem konkretnej placówki. Tu np. najtańsze znalezione piwo: 


9 tys. - czyli wychodzi poniżej 1,50 zł (0,35 l) Cola, Fanta itd - to samo. Tu jakaś mirinda z buraków:


Tak myślę patrząc na obrazek. Zresztą smak też na to wskazuje. Syf. Trzy inspekcyjne łyki i reszta poszła tam gdzie jego miejsce...
Tu krótki wtręt cenowo-gastronomiczny. Sajgon zasadniczo jest niedrogi. Żarcie wydaje się tu być tańsze nawet niż w Bangkoku. I jest go naprawdę dużo dookoła. Tyle że spora część może być niejadalna, bo dość dziwacznie czasem tu je przyrządzają. A w zasadzie dziwaczność odnosi się do dwóch aspektów:
Po pierwsze - doboru składników. Nie wiem dlaczego z uporem maniaka unikają normalnego kawałka mięsa. Wolą jakieś słabo rozpoznawalne elementy - nie wiadomo czy to flaki, trzustki czy oczy zawijane w uszy. Może mięso to dla nich tylko opakowanie i wyjmują tylko zawartość? Zamiast wziąć ze świni kawałek "czystego" mięsa to tu częściej widać jakiś ochłap z trzycentymetrowej grubości słoniną. Nawet kury normalnej trzeba się naszukać. Nic tylko jakieś pazurki, kręgosłupy itd.. najbardziej normalne to skrzydełko... A gdzie np. kurze cycki ja się pytam?
Po drugie - formy obróbki. Zdaje się że oni myślą, że demontażu kury dokonuje się tak samo jak demontażu amerykańca. Tzn. granatem lub miną przeciwpiechotną. To chyba  przyzwyczajenie z czasów wojny. Nawet jak gdzieś podają coś tak normalnego jak udko, to czemu zrobić to normalnie - tj. w całości. Wtedy za szybko by się zjadło. I za dużo. Lepiej je porąbać w poprzek kości na centymetrowe plasterki. Tak żeby przez godzinę pluć odłamkami kości i próbować znaleźć kawałek mięsa dość duży, żeby go poczuć w ustach. Dlatego to tacy kurduple. Każdy posiłek trwa 2 godziny a praktycznie nic nie zjesz. Za to nadłubiesz się i naplujesz po pachy.
I dalej, kolejne obrazki z ulicy. Bez komentarza, żeby nie zanudzać oglądaczy:





Bezpośredniego słońca nie ma trzydzieści stopni z hakiem cały czas obowiązuje. I spora wilgotność. Parówka. Czasem przydaje się krótki relaksujący odpoczynek, połączony z obserwacją życia ulicy (podczas gdy inspektor penetruje klimatyzowane wnętrze firmowego salonu Adidasa):



Znalazł się nawet serwis gaśnic. Niestety akurat żadnej nie miałem ze sobą więc nie skorzystam. Szkoda. Ceny pewnie konkurencyjne:


Na elektrycznej skrzynce, nie wadząc nikomu wygrzewa się jaszczurka:


I ważna uwaga dla projektantów chodników. Jakby nie wiedzieli - wg norm sajgońskich chodniki są po to żeby szło parkować na nich motorki. Ewentualnie skracać drogę gdy na ulicy korek za duży. Mają mieć łatwy wjazd od strony ulicy:


Piesi są na nich elementem obcym i nie należy ich brać pod uwagę. Np idąc ichnim chodnikiem wzdłuż nie należy się zdziwić kiedy nagle napotka się uskok wysokości pół metra (taka sobie różnica poziomów pomiędzy poszczególnym odcinkami). Trzeba patrzeć pod nogi. Za to zawsze gładko i płynnie zmiany poziomu odbywają się w poprzek chodnika - bo tak parkuje się motorki.
Czas na posiłek. Tym razem wybieramy jakiś bardziej ekskluzywny lokalik, też niedaleko nas. W środku wyłącznie tubylcy:


Na ścianach zdjęcia znanych osób które niby u nich jadły. Ale to jakaś ściema. Bo trudno w to uwierzyć, że był nawet nawet niejaki Obama (były prezio US). W menu wszystko wygląda dziwnie. Na żywo też - jak zerkam co sąsiedzi jedzą to nie potrafię powiedzieć. Biorąc pod uwagę wygląd mogą to być nawet flaki marsjanina. My bierzemy coś co nazywa się pieczoną sfermentowaną świniną. Najbardziej zrozumiała pozycja w menu. Nawet do picia jakieś dziwne lokalne kompoty tu podają. Może to sok z kota albo nutrii? Strach próbować. Zapytany o piwo kelner pokazał nam że jest  - gdzieś tam na cieniutkim pasku w menu wciśnięto kilka zwyczajnych płynów.  


Jadalność średnia... Coś jakby zużyta gąbka do pomywania naczyń w panierce. Gruby przeżuł dwa kawałki i wypluł (u dołu poniższego zdjęcia). Ja kilka zjadłem w ramach eksperymentu na żywym organizmie. Zobaczymy jakie będą efekty. 


Jedyna z całą pewnością jadalna rzecz, to ogórek. To białe to chyba jakaś brukiew. Nijaka w smaku. Dobra może do karmienia królików. Zbyt wyrafinowane te dania na nasze chamskie podniebienia. Idziemy do wczorajszej garkuchni na kurczaka z ryżem. Akurat zabierają się za mycie naczyń chyba, obok stoi czyjś posiłek:


Zamówiliśmy to co wczoraj ale dostaliśmy co innego. Ale też to kurczak był - tylko bardziej zdemolowany i gotowany. A nie jakieś niezidentyfikowane organy pochodzenia być może zwierzęcego jak w poprzednim lokalu.


Inaczej niż w Bangkoku - tu w miarę łatwo o kosz na śmieci. Choć nie zawsze w formie kubła, często w postaci bardziej naturalnej:


Bui Vien powoli się uruchamia, prund już jest...


drzewka też już odpalone....


A to piesek, zaproszony do kogoś na jutrzejszy obiad. Dlatego przywiązany, żeby się nie rozmyślił, a jest przecież najważnieszym gościem:


Będąc już w stosownej dzielnicy zaliczamy też w końcu wietnamski masaż, bo ile razy można odmawiać... To niekulturalne, a należy okazywać tubylcom szacunek. Więc okazaliśmy go odrobinę i daliśmy się namówić. Na godzinkę. W sumie żadne poświęcenie, bo okazało się być całkiem milutko. I zrelaksowani powoli wracamy do bazy, albowiem trzeba trochę pospać czasami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz