Dzisiaj nasz rybny dzień. Wycieczka do Donsol. Szkoda tylko że o 6-tej rano. Pa, śniadanko... :( Budzik zadzwonił, trzeba popędzić na 6-te zobaczyć co tam chmury porabiają... I niespodzianka. Widać naszą górę przeznaczenia. Po raz pierwszy nie zdążyła się ukryć:
Słońce dopiero zaczyna wschodzić więc jeszcze trochę widoczna jest żarząca się lawa. Coś tam mu cieknie, może ma katar?
Zbrodnicza godzina, a my zamiast na poduszce meldujemy się na przedhotelowym chodniku:
Czekamy, i czekamy - a transportu nie widać. Już pół godziny obsuwy:
Ochroniarz/oddźwierny zainteresował się naszym losem i nadciągnął z bratnią pomocą. Zapytał czy nie mamy numeru do naszego transportu. Sprawdziłem na kwitku wycieczkowym i faktycznie był. Numer i imię kierowcy. Mundurowy osobiście poszedł zadzwonić (pilnowaliśmy drzwi za niego) i wrócił z wiadomością że transport będzie za 20 min. Skoro tak, to my szorujemy na śniadanie bo już jest dostępne (od 6:30):
Kończyłem kawę, kiedy Gruby przygalopował, że już jedziemy. Przyjechał kierowca oraz pani przewodniczka. Przeprosiła za spóźnienie i coś tam tłumaczyła - ale jej nie zrozumiałem bo słabo po polsku jej szło. No to w drogę.
Opuszczamy chwilowo naszą dymiącą górę (jak na złość, akurat wtedy kiedy ją widać):
Trasa do Donsol jest kręta i dość górzysta. Po drodze palmowe gaje (w których często grasują krowy):
Na każdym równym kawałku - ryżowiska:
Ruch na drodze całkiem spory. I sporo robót drogowych - czasem trzeba troszkę poczekać, bo na budowach ruch wahadłowy. Kupę dzieciaków widać jadących do szkoły (bo w mundurkach). W mieście przy jakiejś szkole widziałem napis: bez identyfikatora i mundurka nie ma wejścia. "Ordnung muss sein", jak mawiali starożytni Teutoni. Tych busików jest tu multum, ale mimo tego ludzie często oblepiają je dokumentnie.
Zdarza się, że i na dachu jadą. Ale takiej fotki nie zdążyłem zrobić. Ale to fakt. Gruby zaświadczy (bo jak nie to go spotka coś przykrego).
Jakieś 1,5 godzinki jazdy przez pola, górki, wioski i wioseczki (bieda, bieda bieda - naprawdę), i docieramy do Donsol. Tu nasi przewodnicy się zgubili. Muszą zaparkować i podzwonić, żeby ustalić dokąd właściwie chcą nas zabrać. Potem jeszcze tubylców pytaj o drogę. Nie chce im się w telefonie sprawdzić? Ale docieramy do celu, więc im wybaczamy. Okazuje się, że celem jest centrum nurkowe.
Tu przejmuje nas jedna tutejsza pani.
\
W postaci filmu instruktażowego:
Przedstawiającego co i w jaki sposób można robić a czego nie można robić. Z tymi rybami, które chcemy tu zobaczyć.
Znowu czas na maleńkie wyjaśnienie. Ryby na które się zasadziliśmy to rekiny wielorybie. Całkiem spore rybcie. Podobno do 18m potrafią urosnąć. Największe rybska na świecie. Nawet nie potrafię powiedzieć ile czasu bym taką jadł... I tu podobno można takie spotkać i sobie w ich towarzystwie popływać. Niestety, dość male szanse są obecnie na takie spotkanie. W necie pisano że bywają tu od grudnia do maja, ale już tu dowiedzieliśmy się, że to ściema - a tak najlepszy czas to marzec-maj. Teraz to raczej sporadycznie można trafić na jakieś pojedyncze sztuki. Ale i tak nie mamy nic lepszego do roboty to trzeba spróbować. Aha, jest tu na Filipinach jeszcze jedno miejsce, gdzie siedzą podobno cały rok (koło miejscowości Oslob na Cebu) ale to dlatego, że je tam specjalnie karmią dla turystów. Opinie w necie na ten temat były raczej negatywne. Pisali że bardzo to sztuczne, przemysłowo turystyczne i zostawia raczej niesmak. Ludzie piszą, że po tym jak już to widzieli, to stwierdzili, że nie warto tego popierać. Wyobrażam sobie, że to coś jak tygrysy w "świątyni tygrysa "w Tajlandii. Na zdjęciach niby fajne, ale na żywo - coś nie tak. Smutek raczej. Dlatego zdecydowaliśmy się na Donsol. Bo tu jest wariant naturalny. Rekiny pływają tu dobrowolnie. I w dodatku bardzo ich się pilnuje, żeby nie ingerować w ich normalny tryb życia. Wszystko jest pod kontrolą WWF (to ci goście z pandą w znaczku), każdej łódce towarzyszy przewodnik i obserwator wspomnianej organizacji. Tacy jesteśmy eko! A co, nie myślta sobie...
No, to już wiemy o co biega i czas się zaokrętować. To nasz luksusowy jacht:
To sobie płyniemy:
Grubson sprawdza sprzęt:
A ja się zupełnie legalnie opierniczam:
Oprócz nas jest jeszcze sześć osób załogi. Czyli z zaangażowaną do tej pory czwórką łącznie już 10 szt. dla nas pracuje. Z tych sześciu na łajbie dwóch robi na bocianim gnieździe i szuka ryb:
Jeden odpowiada za maszynownię. A może dwóch. Jeden to ochotnik-obserwator z WTF, jeden to chyba lokalny opiekun ryb a jeden to szef całości (może to jednocześnie właściciel łąjby, ale tego nie wiemy). O, to ten po lewej, w żółtych gaciach:
I tak sobie pływamy:
obserwujemy:
...a rybów coś nie widać:
Tak przez 3 godziny kręcimy się po okolicznym akwenie. Chłopaki pracowicie wytrzeszczają oczy jakby faktycznie im zależało na znalezieniu dla nas ryby. Albo tak dobrze udają i robią tylko teatrzyk dla nas bo wiedzą, że nic tu obecnie nie ma.
A my zabijamy czas. Zmieniając pozycje lub śpiąc. Albo wróżąc z chmur:
czy sprawdzając co też ciekawego dzieje się pod łódką:
Inni poszukiwacze też chyba nie mieli szczęścia, bo żadne radosne wrzaski i wycia do nas nie dochodziły:
I czas minął. Zjazd do portu:
I na ląd. Ryby się nie stawiły, nawet najmniejszy rekinek... choćby tylko 8-metrowy. Nieładnie z ich strony. Cóż, pozostaje nam tylko na pocieszenie kwiatki wąchać przy parkingu:
Po drodze robiąc zdjęcie reklamie wypożyczalni sprzętu, żeby chociaż wiadomo było jak taka rybka wygląda:
Wracamy pod górę przeznaczenia. Po drodze nowe zjawisko: suszenie ryżu na szosie. Na rozłożonych płachtach:
Najwyraźniej nie ma tu specjalnego problemu z otrzymywaniem pozwoleń na zajęcie pasa drogowego. Czasem płachty prawie pół szerokości drogi zajmują. Zresztą infrastruktura drogowa sporo zastosowań tu znajduje. A co ma tak stać niewykorzystana i się marnować...
Po powrocie w okolice nasi przewodnicy pokazują nam jeszcze ichnie zabytki. Z naszego punktu widzenia mało zabytkowe bo to 18 wiek zaledwie. Najpierw kościół w Daraga - najstarszy w rejonie Legazpi. I najpopularniejszy jeśli chodzi o śluby. Problem w tym, że na górce a nasz samochód nie dał rady pod nią podjechać - jakiś zdechlon taki. Trzeba było ruszyć piechotką za naszą opiekunką. A skwar taki że skóra ma ochotę z wrzaskiem zbiec z ciała i schować się w skarpetki (gdybyśmy je nosili).
Inspektor z ogromnym zainteresowaniem słucha wykładu:
Jeśli ktoś głodny jest informacji historycznych to proszę bardzo, żeby nie było jaki to ze mnie cham i prostak, który niczym się nie interesuje:
Troszkę ujęć wnętrza, dla koneserów architektury sakralnej:
Mają nawet budkę dla ochroniarzy:
I my w roli zabytkoznawców:
A i tak najfajniejszy jest widok na wulkan. Obecnie modne są tu sesje ślubne z wulkanem w tle. Widziałem w CNN.
Kierowca bez naszej trójki jakoś tu wjechał, więc dalej ruszamy już znowu na kółkach. Jeszcze jeden zabytek do zaliczenia: ruiny Cagsawa. Niedaleko. W sumie całe ruiny to szczątki jednej kościelnej wieży.
Franciszkańskiego zresztą. W XVI w. go pobudowano, w XVII spalili go holenderscy piraci, w XVIII go odbudowano, a w XIX spalił go wybuchający wulkan (obecny tu niedaleko). I w taki właśnie sposób uzyskuje się takową ruinę. To sprawdzony przepis - jakby ktoś chciał zrobić sobie podobną w ogródku:
I kolejny pouczający tekst:
Ponieważ jesteśmy już blisko strefy zamkniętej wokół wulkanu, przy zakupie biletów otrzymujemy maski przeciwpyłowe (sprzedaż wiązana) w trosce o dobro naszych płuc. Początki były trudne...
Ale po kilku próbach inspektor opanował sztukę maskowania się:
W powietrzu faktycznie czuć woń spalenizny, już przy tym kościele to zauważyliśmy. Zresztą niektórzy ludzie na mieście też chodzą w maskach. Czyli przyczyną tego niekoniecznie musi być niechęć do mycia zębów... A niedaleko pan sobie motyką coś tam dziobie i ma głęboko wulkan, pył i wszystkie inne podobne drobiazgi..
Ostatnim punktem, do którego nas zawieziono była nadmorska promenada w Legazpi, skąd mogliśmy zrobić sobie fotki wulkanu nad zatoką:
Oraz tradycyjnej okołoportowej krystalicznej toni, z wędkarzem w tle:
Podobno wieczorami przy promenadzie owej dużo jest otwartych knajpek, lokali i ludzi, ale jakoś trudno w to uwierzyć. Ale nie sprawdzaliśmy, więc nie będziemy polemizować. W każdym razie w tym momencie było raczej martwo i pustawo. I po wycieczce. Proponowano nam jeszcze miejski bazar, ale to blisko naszego lokum i już go trochę widzieliśmy więc ten punkt im darowujemy. Zresztą tak upalny dzień na zewnątrz nieco nas zużył. Jeszcze tylko wieczorny wypad na karmienie:
Kontrola czy w wulkanie nie zagasło...
I zasłużony odpoczynek. Zaraz po zajęciach praktycznych z chirurgii ogólnej przeprowadzanych w hotelowej toalecie:
P.S. praktyczny przepis, jak zmienić sobie dziób w polską flagę: przespać się na łoódce w pełnym słońcu ze szmatą na czole: