niedziela, 5 lutego 2017

DZIEŃ 13 (31 stycznia)

Jakoś my spali po tym transferze masakrycznym. Ale czy się wyspali? Raczej nie. Czasu mało - o 7:20 zaplanowana pobudka. Na 8:30 umówiliśmy się w biurze tutejszego touroperatora. Spóźniliśmy się kwadrans, bo okazało się, że na śniadanie trzeba troszkę czekać. To nie hotel tylko guest house, i nie mają na zapas zrobione i postawione. Trzeba przyjść, zamówić i poczekać aż przygotują. Więc chwilę to zajęło. Jak już je dostaliśmy to z pożarciem poszło błyskawicznie. Trzeba było tylko co 30 sek. zdejmować ze stołu namolnego kociaka, który uparcie nam asystował, wsadzając nos w talerze:




Szybkie pakowanie plecaków i już zasuwamy wzdłuż rzeki a potem po elegancko bujającym się mostku.


Wczoraj pokonywaliśmy go po ciemku, i to z głównymi bagażami. Senor inspektor zakombinował i wspomógł się lokalnymi siłami, a ja musiałem cały komplet sam targać. Chciała mi pomóc pani z naszego "biura podróży" u której meldowaliśmy się po przyjeździe (zanim ruszyliśmy do naszego lokum), ale nie pasowało mi jakość ładować mojej torby na kobietę - chyba, bo tylko oczy było widać w muzułmańskim wdzianku. W każdym razie tym razem zasuwamy tylko z plecakami, i w dodatku widno jest - więc poszło gładko. Jak już dotarliśmy (nieco spóźnieni) to wezwano chłopaka który dopiero zaprowadził nas do właściwego leśnego przewodnika. Gość przedstawił się nam jako Ren. Zapytał czy jesteśmy gotowi i już z nim ruszyliśmy na właściwą wycieczkę. Najpierw przez kolejny mostek (nieco wyższy, ale też majtający się):


nad rzeczką:

 

I w końcu ogary poszły w las:

 
Na początku okazuje się, że tutaj jeszcze las jest trochę kontrolowany - z nasadzonymi drzewami kauczukowymi, które się tu eksploatuje. Ren wytłumaczył na co i jak się z tym robi czyli wcisnął nam trochę przewodniczych informacji dotyczących procesu z zbierania kauczuku i samych drzew kauczukowych:


Mnóstwo tego dookoła. Tj. ponacinanych odpowiednio drzew z przymocowanymi miseczkami do których ścieka mleczko kauczukowe:


 Po przedarciu się przez pas "gospodarczy" - sporo w górę, gorąco i dość męcząco - docieramy do  prawdziwych "drzwi do lasu"
 

Tutaj obijało się w duchocie i upale trzech umundurowanych typków - strażników parku narodowego czy jakoś tak. Ren jakąś papierkologię musiał odbyć. Popytali nas skąd jesteśmy, życzyli udanej wycieczki i już jesteśmy w prawdziwym właściwym lesie deszczowym. Zdecydowanie odmiennym od gaju kauczukowców. Ruszamy. Ren przodem:


A za nim reszta grupy, czyli my. Cały nasz odział to 3 osoby. Jeden przewodnik i 2 podkomendnych. Zimno nie jest. A właściwie to gorąco jak w piekle. Zielonym zresztą. Parówa jak w saunie. Wiatru nie odnotowano. Długo nie było trzeba żeby z białasów się lało.


czasem drogę przecinają nam kolumny obcych sił - tu białych termitów:


Ren wyjaśnił, że mają tu 2 gatunki tego robactwa. Białe termity, które niszczą żywe drzewa ("zabijają" - wg terminologii naszego speca) I są też termity brązowe, które drzew nie "zabijają". Idziemy. Ciepło. Mokro. Na zmianę pod górkę i z górki. Najczęściej dość stromo. A czasem bardzo stromo. Sporo błota - to przez tę cholerną wilgoć. Dobrze przynajmniej, że nie pada, bo jazda by była  konkretna z tych górek... strach pomyśleć. Jakieś drzewo zainteresowało naszego tropiciela. podobno te dziurkowane ślady na korze zostawił jakiś honey bear. Czyli tutejszy odpowiednik Misia Yogi.


Samego autora śladów nie udało się namierzyć jak na razie. W tej sytuacji oddział przedziera się dalej.


i... dalej, i jeszcze dalej... cieeeeepło! Można by powiedzieć. Ale trudno mówic, bo oddech można stracić. Szczególnie inspektor stał się dziwnie milczący. Sapie trochę jakby...


A dokoła gąszcz jak sama cholera...  Trudno wypatrywać czegokolwiek, bo trzeba cały czas patrzyć pod nogi żeby się nie wykopyrtnąć o korzenie, liany czy inne przeszkody terenowe. Dobrze, że nasz przywódca jest czujny. Po jakimś czasie takiego przedzierania się przez chaszcze pokazuje nam coś rudego wśród zieleni:


Trafiliśmy na parkę orangutanów - mama z małym.
 


Mama trzyma się bardzo wysoko (na szczęście aparaty mają zooma) ale maly skurczybyk ciekawski jak to dzieciaki dość szybko zjechał na dół i zaczął pajcować.


Z innej strony dotarła tu też inna grupa ze swoim przewodnikiem więc do podziwiania artysty zebrała się mała grupka. Pod koniec dnia, po obserwacjach doszliśmy do wniosku, że przewodnicy powiadamiali się o lokalizacji poszczególnych rudzielców nawzajem komórkami, lub przy spotkaniach w gąszczu - i wtedy inne grupy kierowały się we wskazane miejsce. I stąd spotkania przy orangutanach.
Wracając do chronologii - młody błaznował, bo miał sporą widownię:


a mama zmieniała pozycję na gałęzi u góry tak, żeby mieć go cały czas na oku:


Przewodnicy upominali oglądaczy, żeby w żadnym razie nie dotykać go jak się zbliży. Tylko tak naprawdę powinni to powiedzieć temu małemu pajacowi bo to on próbował łapać - mimo uników widzów.


Koniec postoju, czas podjąć walkę...


..z dżunglą...
 

...z gorącem, wilgotnościa i wyczerpanymi bateriami co niektórych członków zespołu;


ale dzielnie idzie się dalej...


choć trasa nie rozpieszcza ani trochę



Każdy wykład Rena jest mile widziany bo oznacza przerwę w marszu. Można złapać oddech. Problem w tym, że czasem można mieć wrażenie, że nie bardzo jest czym oddychać. Szef wycieczki omówił nam rodzaje dżunglowych lian. Twierdzi, że są takie nieagresywne - zwisające i można się na nich bujać (jak orangutany), pół agresywne i agresywne - takie które zabijają drzewa. Tak to wygląda w akcji:



To chude drzewo już jest "załatwione" a liana wyżej już przelazła na grubsze:


Cały proces trwa podobno 20-25 lat, zanim będzie po drzewie. Czyli nie grozi nam że nagle zza węgła wyskoczy jakaś wściekła liana i zacznie nas dusić ;).
Najgorsze są strome zejścia:


Przy podchodzeniu nie ma takiego ryzyka, że poleci się ostro na dół. A że ścieżki są miejscami bardzo błotniste, przyczepność jest tu dość problematyczna.


Nasz przewodnik (i pozostali zresztą też) mają buty z korkami podobnymi do piłkarskich. My co prawda mamy sandały tzw. trekkingowe - które teoretycznie przyczepność powinny mieć ale z tym błotem, oślizgłymi korzeniami i skałkami bywa różnie. Dochodzi jeszcze czynnik błota pomiędzy stopą a podeszwą. Ten poślizg też sprawia kłopoty. Łatwo się przez to wyłożyć. Bardzo. Bardzo bardzo. Gruby raz poleciał na swój szacowny inspektorski zad. Na szczęście szedłem za nim, a nie przed. To zjawisko nie występuje w zabudowanych butach, bo błoto nie wpada do środka. Więc tylko my z tym problemem walczymy. Ale za to łatwo można wypłukać błoto z obuwia w strumieniach ;)


Ponieważ Ren fajczy, jest to wykorzystywane przez Grubego do maksymalizacji liczby i długości postojów. A ja bidula niepaląca zmuszony jestem się nudzić.


Lub penetrować okoliczne krzaczory. Po przerwie nad strumykiem kolejna wspinaczka.  Jak po drabinie prawie. Rzeźnia. Dżungla i bardzo trudny teren. Ostro w górę i ostro w dół. Ostro tu oznacza naprawdę ostro. Stromiznę większą niż 70% wg Grubego (90% to już pionowa ściana). To są bardzo głębokie dolinki ze strumykami i bardzo ostre grzbiety. Czasami idziemy w poprzek takiego zestawu - czyli ostro dół, ostro w górę. A czasami wzdłuż grzbietu - wtedy spadki są mniejsze ale za to po lewej i prawej wąskiej ścieżki mamy takie stromizny że sprawiają wrażenie pionowych ścian.
Kolejna przerwa i Ren demonstruje dużą mrówę. Chodzą tu takie, ale pojedynczo, nie stadami.


Nazwał ją cytrynową (lemon ant), bo jakby jej zadek rozgryźć to ma taki smak? Czy jakoś tak. Nie do końca to skumałem. Jestem lingwistycznym dzikusem przecież (przyjmijmy, że to mnie tłumaczy). Jeśli jeszcze są tu mrówki pomarańczowe i np. bananowe to można by jakiegoś kompotu nagotować...
Podczas następnego postoju zakradł się do nas makak. Spory. Pojedyncza sztuka.


Ren nazwał to świńskim makakiem (pig). Ze względu na ten krótki zakręcony ogon - w odróżnieniu od tych zwykłych makaków. Tak bardziej z postury pawiana przypominał. Podobno zwykle żyje w stadzie jak reszta makkaków ale czasem pojedyncze samce ruszają w trasę same. Łażą po lesie i szukają kogoś do wszczęcia awantury. Takie dżunglowe dresiarze. Chodzi taki typ i patrzy komu by tu łomot spuścić.


A chodził dookoła nas i chodził... boczkiem, boczkiem... nigdy na wprost. I widać było jak skubaniec udaje, że wcale go nie interesujemy...


W międzyczasie obok w krzakach wypatrzyliśmy jakiegoś niebieskogłowego kurczaka:


Znowu opierając się na opinii przewodnika - to musi być coś podobnego do pawia. Bo jak się 2 spotkają to rozwijają ogony i tańczą. Nie udało się dowiedzieć czy jadalne toto... ale gabaryt był spory;)
Ostatecznie ptaka nie oskubaliśmy (to rezerwat w końcu) ino ruszać trzeba dalej, mimo że inspektor zmachany jeszcze krzynkę:


I znowu ciężki teren. Człowiek odruchowo łapie się różnych korzeni, skałek gałęzi czy lian - ale warto popatrzeć przed chwytem. Bo się można mocno zdziwić:


W celach poznawczych zdemolowany został  kawałek termitiery:


Przynajmniej insekty będą miały dodatkowe zajęcie i nie wywalą ich na bezrobocie. Bo umowy zapewne śmieciowe. A to nie sprawka pożaru tylko właśnie termitów. Tych białych:


I sobie wędrujemy... tu jakiś robal się na mnie szczerzy:


a z drugiej strony drzewo pryszczate jak gimnazjalista:


Aż tu nagle.... mieliśmy fuksa. Może po kwadransie marszruty Ren znowu wypatrzył z daleka parkę orangutanów. Znowu samica z młodym.



Jak podchodziliśmy bliżej to odkryliśmy że jesteśmy śledzeni. Znajomy chuligan skradał się za nami cały czas od ostatniego postoju:

 
 Spaceruje teraz wokół wyczerpanego Grubego i kombinuje... małpa jedna ;)


Trzeba mieć oko na małpiego chuligana. Jak Ren go zobaczył  to wszystkie 3 plecaki na jedna kupę pozbierał - dla łatwiejszego nadzoru (nie wiedział, że mamy w naszym gronie wysokiej klasy specjalistę od nadzorowania).
A tymczasem  nasza nowa parka zlazła niżej jak nas zobaczyła. Ren je przywabił otwieraniem plecaka (zamka błyskawicznego). Zabraniano nam to robić (otwierać plecaków) w pobliżu orangutanów - ale sam się tego zakazu nie trzymał.  I zadziałało. Widocznie małpiszony kumają że w plecakach nosi się wyżerkę;)



Zeszły tak blisko, że można było sobie cyknąć takie fotki:



Na żywo naprawdę robi to wrażenie.





A potem jeszcze była szybka akcja. Z naszym starym znajomym:


Ren wyjął banana i chciał rzucić orangutanom. A makak wystartował z boku i przejął go pierwszy. Pani orangutanowa w wrzask i rzuciła się z góry na złodziejaszka, który zwiał z łupem. Małpich wrzasków i szybkich susów było sporo, ale sprawca zwiał bezkarnie. Do bezpośredniej bójki nie doszło.
Po bananowym incydencie trzeba było ruszyć spocone zadki. Przecież dżungla czeka:


Trochę po południu szef wyprawy zarządził lunch. Na skrzyżowaniu ścieżek rozwinął folię, powyciągał z plecaka żarcie i owoce - normalnie urządził piknik. Owoce pychotka. Obrał i pokroił ananasa, polał go wyciśniętą marakują (Ren nazywał to passion fruit - wyglądało to z zewnątrz jak lekko spleśniałe kulki). Kiść małych bananów z cienką skórką (nie te "nasze" grubościenne). I danie główne - całkiem spora porcja ryżu z warzywami i jajkiem. Przygotowane przez żonę, jak twierdził. Gruby z tego zmęczenia, spocenia, wysiłku i stresu nie miał apetytu jakoś. A że po wszystkich wyjaśnieniach Rena o małżonce nie chciał oddać ledwo skubniętej porcji, musiałem zapewnić mu wsparcie. A jak wiadomo dość pojemny jestem, więc jakoś to poszło. Dwa lunche to nie problem w sumie dla takiego żarłoka - kto mnie zna to wie. A reszta i tak nie uwierzy ;P


Napełniwszy brzuszki (głównie mój) mogliśmy ruszyć dalej. Na naszym skrzyżowaniu podczas lunchu minęły nas 2 czy 3 inne ekspedycje (zmierzające w różnych kierunkach). Po wzajemnej wymianie informacji Ren zaproponował obejrzenie dzikiego agresywnego orangutana, który miał być niedaleko. Oczywiście wyraziliśmy zgodę i  w drogę:


...mijając tajemnicze robale...


... i chaszcze (których tu naprawdę dostatek):


I bawiąc się we wspinaczkę bez asekuracji:



To było najbardziej ostre gramolenie tego dnia:


Gruby wyczerpał całe swoje zasoby narzekania, sapania i stanów przedzawałowych:


Wleźliśmy chyba na największą i "najstromszą" górkę w okolicy. A ten zafajdany orangutan siedział tam na najwyższym możliwym drzewie, Chwała aparatowym powiększeniom. Dzięki nim coś można było zobaczyć:


Na takiej wysokości (sumując drzewo plus ostre zbocza) to można się zesrać ze strachu. Chyba. Jak się ma lęk wysokości. Ale w takim przypadku małpiszon już by nie żył. Trzymałby się kurczowo pnia do czasu aż by zszedł z głodu. A ponieważ żyje - znaczy, że nie ma lęku wysokości. CBDU.
Po tym "widzeniu" wyruszyliśmy w ostatni odcinek dzisiejszej marszruty:


Bez wariackich spadków i podejść, głównie po "grzbietach"górek...




O, tu widać  taki grzbiet, po którym idziemy - a po bokach skarpy:


jakieś krótkie zejścia:


Wyżarte przez robactwo drzewa (Ren zapewniał, że jak przyjedziemy w przyszłym roku to ten pień będzie już leżał):


I ostatnie wariackie zejście. Naprawdę. Gruby zarzekał się, że nie zlezie, to bez sensu i w ogóle. I że ma dość:


I znowu to samo - cały czas pamiętać - nie łap się wszystkiego co popadnie, nawet jak zjeżdżasz:


a momentami prawie na czterech...


ale już, już... widać dno doliny, a tam ma czekać nasz dżunglowy obóz:


Jeszcze trzeba przeprawić się przez rzeczkę:


...ostatkiem sił - a raczej wskazane jest się nie wypierniczyć z plecakami na śliskich i ruchomych kamulcach:


...ale, ale ale...


...no i SOMY MY!!!! My doszli! Dotarli! Przeżyli!


To jest nasze lokum. Willa na jakieś 11 osób. Cala dla nas dwóch.


Rzut oka na okolice. Wysoce zagospodarowaną (to po prawej na dole to nasz obóz):



Ren przygotował nam miejsce na popołudniowy relaks przy kawce i ciastkach. Sam je zeżarłem, bo Gruby dba o linię.


Widok na polankę z obozem z obszaru toalety:


Ogólnie rzecz ujmując - widać, że to już prawie cywilizacja:


Fiurają sympatyczne niebieskie robaczki:


Potencjalna przekąska na mnie łypie...


Okoliczne małpiszony sobie plotkują o nowo przybyłych...


Ogólnie rzecz ujmując - obozowa sielanka.
Ren z Grubym wymieniają życiowe mądrości. Kucharz pichci kolację. I nigdzie nie trzeba już leźć - czego chcieć więcej?;)


Wspomniałem o kucharzu bo okazało się, że do obsługi naszej wyprawy są 2 osoby. Przewodnik - szef (Ren) i "zaplecze techniczno-obozowe" - ten młody gość który rano zaprowadził nas do Rena i nie szedł dalej z nami. Nie bawił się w wędrówki po zadżunglonych górach tylko krótszą drogą dotarł do miejsca noclegu (korytem rzeczki?) z zaopatrzeniem i sporą porcją klamotów. Odpowiadał za kuchnię, pomywanie i ogólnie za prace obozowe, Kolacja minęła (obfita tak, że wyglądało że nic nie zjedliśmy), noc zapadła (ok 19-tej)


Jakieś pogaduchy z naszymi opiekunami, papieroski (trzech na czterech) i kombinujemy jak tu pójść spać. Ja i Gruby bo nie chcemy już gadać po zagranicznemu - choć reszta grupy ma na to wyraźną ochotę. W końcu stanęło na tym, że my idziemy spać "z kurami". Śpiworki przygotowane - targaliśmy je aż z Polski w głównych bagażach, a dzisiaj na piechotę cały dzień w plecakach (różowy mój, pasuje mi do ocząt przekrwionych):


Jeszcze tylko ostatnie selfie:


I można już spać będąc ukołysanym nocnym wrzaskiem dżungli. Jeśli ktoś myśli, że w dżungli w nocy zapada słodka cisza to niech kupuje młotek i puknie się w łeb. Nieustający harmider taki że klękajcie narody. No to dobranoc.:)