Obudziliśmy się w Indonezji. Nie po raz pierwszy, jak wiadomo;) Największy islamski kraj (200 mln) a tu między większe wyspy wciśnięte takie małe Bali - enklawa wyznawców hinduizmu. Podobno ponad 90% mieszkańców. I faktycznie bardzo niewiele kobiet w chustach widać.
Próba podniesienia tyłków zakończyła się sukcesem, więc idziemy na pierwsze śniadanie w stylu balijskim. Gruby walczy z drzwiami - bo ich zamykanie i otwieranie wymaga doktoratu.
a ja podziwiam roślinność. I czającą się za nią budowę:
Śniadanie rozczarowuje z lekka takiego konesera kalorii jak ja. Tak jak na Sumatrze - mają tu zestawy z karty, zamiast szwedzkiego stołu. To jest minus.
W trakcie śniadania można sobie obserwować plac budowy w całej okazałości:
Praca fizyczna jak wiadomo pobudza apetyt. Zwłaszcza cudza:) Gruby tak się zmęczył tym oglądaniem pracy w upale, że go zmogło:
A ja tym czasem kontempluję architekturę (styl balijski oczywiście). To nasza otwarta łazienka. Mamy tu wielką miskę:
otwartą kabinę prysznicową:
i umywalkę z kamienia:
Grubemu bardzo się spodobała ta ostatnia, ale nie udało mu się jej oderwać od blatu.
Spędzamy troszkę leniwego czasu przy hotelowym basenie. Jeden w świątyni dumania:
udaje Buddę:
Drugi w szponach nałogu:
Poniżej basenu jest jeszcze jeden zielony taras. Niewiadomego przeznaczenia
Do golfa się nie nada, bo dołków nie ma. Za to w kącie obowiązkowy ołtarzyk stoi:
Jak wszędzie tu. Dosłownie wszędzie. Przed hotelami, w hotelach w knajpkach, przed knajpkami, przed domami, na ulicach, w krzakach, na górkach, na plażach, w morzu nawet widzieliśmy (na jakiejś wystającej skałce). Ołtarzyki (przybrane w jakieś materiały najczęściej) i całe pierdyliardy figurek. We wszystkich możliwych miejscach. I niemożliwych też. Za barierką trawiastego pola jest już tylko zadżunglony wąwóz:
z rzeczką na dnie:
a obok znajduje się zaplecze budowy widzianej ze śniadania z twarzową stertą desek:
Swoją drogą ciekawe co to będzie. Od głównej strony będzie wejście prowadzące pod ziemię, do tego ciemnego pomieszczenia za filarami.
Oki. To tyle o hotelu. Czas ruszyć w Ubud. Tym razem skręcamy nie w kierunku centrum, ale wprost przeciwnie. Na tej trasie między zabudowaniami częściej trafiają się pola ryżowe. To jedno z nich (wraz z infrastrukturą):
to ptak łażący po polu ryżowym:
a to rowery wyglądające jak do jazdy po polu ryżowym:
Skrótami i zakamarkami, cudem unikając rozjechania przez 12760 mijających nas motorków, docieramy do znaczniejszej arterii. Inspektor cały rozanielony:
Wejście do celu naszej wycieczki. Monkey Forest. Po naszemu małpi gaj:) Tu trzeba kupić bileciki. Można zapoznać się z instrukcją, czego to nie należy tu robić:
I wchodzimy na teren parku. Przy wejściu spora figura jakiegoś paskudnika:
Może to i małpa. Nie wiem. Zmutowana tak jakby trochę? Nie znam się na sztuce, i nie podejmuję się dociec co autor miał na myśli. Artyści... Ale kij z nimi. To już rozpoznaję. To jest kura, Panie Generale. Tfu... małpa, chciałem powiedzieć:
A to słonik, krówka i... kto zgadnie?:
Małpiszonów tu dostatek. Nieprzebrane zasoby. Dużo więcej niż jedno rozwydrzone stadko które nas oblegało w dżungli. Przy tym tutejsze łajzy są przyzwyczajone do ludzi i specjalnie się ich nie boją.
Bimbają sobie na nich dokumentnie. No chyba, że ktoś trzyma jakieś żarcie, to wdrapią się na ludzia bez pytania o pozwolenie. Hołota po prostu;) Są wszędzie:
z pamiętnika starego makaka "znowu się gapią, a mi już się nie chce nawet podrapać po dupie":
Zamałpienie maksymalne - na drzewach, kamieniach, poręczach, słupkach figurkach chodnikach i gdzie kto chce:
Dostępny jest każdy format - są nawet mikrusy wielkości szczurka:
Najmniejszy jakiego widzieliśmy to chyba się przed chwilą urodził, bo jak go rodzicielka trzymała przy brzuchu to widać było, że jest cały mokry i ma pozlepiane futro. Jeszcze nawet nie zaczął się za bardzo ruszać. Pewnie jeszcze standardowego poporodowego klapsa w tyłek nie było.
Co jakiś kawałek porozmieszczano instrukcje czego unikać przy spotkaniach z z małpami:
A małpy mają to głęboko gdzieś, i zajmują się swoimi małpimi sprawami. Np siedzą w grupkach i plotkują, albo zażywają masażu:
Albo pokazują swoje najładniejsze fragmenty filmującym je turystom:
Caly park jest bardzo fajny. Dużo starych wielkich drzew, pokrytych lianami, kamiennych omszałych murków, jakiś małych budowli i rzeźb. Teren obejmuje dość głęboki wąwóz z rzeczką, więc dzięki różnicom poziomów mnóstwo jest krętych chodników, kładek, mostków, schodków itd.,
No i wszelakich figurek co najmniej sporo. Niektóre całkiem niezłe:
Naprawdę szeroki asortyment. Czego my tu nie mamy...
Są jaszczury:
jakieś smokostwory (częste):
Teściowe:
A co to jest??? Tego to nawet moja szurnięta wyobraźnia nie potrafi zdefiniować:
To już łatwiejsze w analizie, choć przy takiej konstrukcji anatomicznej wróżę temu panu pewne problemy... szczególnie podczas jazdy na rowerze
No i figurki małpiszonów - w Monkey Forrest nie mogło ich nie być:
chociaż jedna nie do końca skamieniała... fuszerka jakaś. Jeszcze raz trzeba oblać cementem i będzie ok:
\
Już blisko wyjścia, a tu masz - jeszcze jeden pełen dumy prezentuje swoje wdzięki:
Szkoda gadać, naprawdę, w tym miejsc to po prostu małpa na małpie...
Po odwiedzeniu śmietanki towarzyskiej Ubud pokręciliśmy sę jeszcze trochę po miasteczku. Przy czym to trochę prawie zabiło. Bo upał jak na środku Sahary a wilgotność jak u "indyjskiego słonia pod pachą" (to był cytat). A my sobie dłuższą trasę powrotną obraliśmy. Tzn. ja obrałem a Gruby nie zdążył zaprotestować. I ze dwie godziny musiał dreptać czując się jak dorodny kawałek słoniny na patelni. Chyba już mnie nie lubi.
Troszkę więc połaziliśmy ulicami. Delektując się dalszymi wykwitami tutejszej sztuki - czyli stosem figurek. Naprawdę są wszędzie i ciągle zaskakują. Znaleźliśmy nawet modlące się żaby:
i niekompletnie ubranych indian:
Czasem ratując nadwątlone siły jakimś drobnym wspomaganiem:
My maszerujemy, upał daje czadu. Trudno to wręcz opisać. Na szczęście Gruby cały czas zaraża swoim optymizmem:
Po drodze trafiliśy na jakiś większy market, gdzie można było zrobić zakupy. I przy okazji zobaczyć dlaczego celnik miał taką ucieszoną minę, kiedy przytulał litrowego Jim Beam'a. Znalazłem tu ten asortyment. Butelka 0,7l za ponad milion. Czyli litr to ok 1,5 miliona. Jakieś 450 zł, Horror i katastrofa. Koniec świata i armagedon. I zbrodnia przeciwko ludzkości. Słabo mi...
Chwila odpoczynku na krawężniku (dość trudno najechać samochodem, żeby zaparkować częściowo na chodniku).
Czekam na jednego, który w trybie krytycznym włamuje się do najbliższego lokalu - pilny i niepowstrzymany zew natury się w nim odezwał.
Słówko o świątyniach. Jest tu tego chyba pełno. Chyba, bo trudno odróżnić wejście do świątyni od wejścia na prywatną posesję:
Gruby miał nadzieję, że da się jakoś skrócić drogę do domu. Zapytał policjanta. A tu pech. Ani pan ani pani policjantka nie wiedzieli. Sami musieli zapytać kogoś w punkcie handlowym.
Jak to kiedyś leciało? - "...spytaj milicjanta, on ci wskaże drogę" Taaaaa... i weź tu zaufaj władzy. Ciekawe jak oni trafiają do domu? Każdy ma psa przewodnika? W końcu dochodzimy do Jalan Bisma (nasza bocznica). Ostatnia prosta i...
Klimatyzacja. Legowiska. I deserek.
Po miejskim rajdzie chęci na wieczorne kolacyjne wyjście jakoś nie chciały się pojawic. A głód owszem. Ale, od czego strategia. Mamy reklamówkę pizzerii (zrabowaną po drodze), a w recepcji jest personel potrafiący obsługiwać telefon i gęgać w stosownym narzeczu. I po kłopocie:
Na koniec dnia warto jeszcze pomyśleć o obiedzie na jutro. Kurczak już w garze a ja idę po drewno i obierać włoszczyznę:
powyższą fotkę inspektor L. ponownie dedykuje panu P.S.