Drugi dzień w Ubud. Po wczorajszym piekarniku jakoś nie daje się zebrać grupy chętnych do maszerowania po mieście. Po porannym leżakowaniu, naradzie, podłubaniu w nosie, kolejnej naradzie i odpoczynku postanawiamy wyruszyć na wycieczkę za miasto. Nie piechotą. Ani nawet na makakach. Wybór pada na klasykę, czyli automobil. Turystycznych atrakcji na wyspie (głównie świątyń) jest w cholerę, ale nie będziemy się bawić w żaden hurt. Tacy koneserzy wolą mniej ale dokładniej - delektując się;) Wyszukaliśmy sobie miejsce, które nam się podoba, dość daleko od Ubud, na wschodzie wyspy. Pani z obsługi potwierdziła, że jest tam super i określiła odległość na jakieś 1,5 godziny jazdy. Całość wycieczki szacujemy na 4-5 godzin. To idziemy łowić transport. Pierwszy kandydat zaczął od kwoty 750 tys - za 5 h samochodu z kierowcą. Po negocjacjach zaciął się na 550. I ani rusz. To poszliśmy dalej. Cale 50 m. Kolejny oferent od razu zaproponował cenę, którą chcieliśmy osiągnąć (czyli 500 tys). Pewnie ma słuch jak nietoperz i słyszał jak się przekomarzaliśmy z poprzednim.
No to szlachetne zady do wozu i wio koniku.
Jazda troszkę trwała. Wspomniane 1,5 godziny pani z hotelu przeciągnęło się do dwóch. Po drodze podziwiać można było troszkę rozmaitych obrazków:
Balijską młodzież szkolną:
bananowe gaje:
jakieś górki:
I ryżowe pola. Ryżowa pola być masa dużo - jak skonkludowałby niejaki Kali:
I dość ciekawe symbole, budzące odruchowe obrzydzenie.
To naprawdę źle wygląda dla kogoś z naszych kręgów geograficznych. Podświadomie. Tresura od wczesnej młodości zrobiła swoje. Troszkę jechaliśmy w stronę morza. Potem trasą wzdłuż morza. A potem przez małe górki. Zakręty, serpentyny i te sprawy:
I oczywiście wszędzie wiadome pola:
Jakieś świątynie:
Już chyba blisko jesteśmy a tu coś się rozkropiło:
A właściwie to już leje:
aż uśpiło to Pulpeta:
Leje i leje, jakby tubylcy w jakiejś deszczowej świątyni zapomnieli ofiary złożyć. Oto Bali w porze deszczowej. Wczoraj też lało ale w nocy. Przedwczoraj też. Nawet z błyskaniem na horyzoncie. Bangla i bangla. Jak w Bangladeszu.
W końcu dojechaliśmy. Nadal leje. Gruby został oddelegowany do zmoknięcia i zdobycia parasola. U parkingowej babci parasolowej można je wynająć za 10 tys (3 zł) od sztuki. Najwyraźniej deszcz nie jest tu dla nich tak zupełnie obcym zjawiskiem. To mamy nasze grzybki w tęczowych barwach.
jakież twarzowe, i takie zgodne z obowiązującymi trendami ;)
To jest knajpka, ale jej nazwa "Tirta Gangga" to nazwa tego przybytku, który przyjechaliśmy pokontemplować. To jakiś wodny pałac, czy wodna świątynia...
Do kasy po bileciki (20 tys/os):
I można przekraczać bramę . I nawet na chwilę deszcz zawiesił działalność.
Tak to wygląda. Ładna rzecz. Nieduża, ale naprawdę ładna:
Te kolorowe śmieci w wodzie powyżej to ryby. Dużo. I duże. A woda bardzo czysta i świetnie je widać. Po kamiennej ścieżce można się poprzechadzać:
Chyba można, w każdym razie nikt do mnie nie strzelał, więc zakładamy że tak. Trzeba rozłożyć tęczowy parasol, aby podkreślić swą "europejskość" :
nadmoknięty zdobywca parasoli:
i kolejny widoczek na obejście:
Dzik sobie rzyga do stawku...
...prawdziwa sielanka.
Ryba mnie goni! Być może w niecnych zamiarach. I znikąd pomocy? Gdzież jakiś wybawca na białym rumaku...
Lepiej zwiewać dalej od stawku, z taką rybą to nigdy nic nie wiadomo. Będzie się chciała mścić za pożartych krewnych albo co...Ochlapie, opluje albo naurąga... Bezpieczniej będzie profilaktycznie się oddalić:
Znowu włączyli deszcz:
Ja rozumiem, że to wodny pałac, ale nie należy z tą wodą przesadzać. Nadgorliwość gorsza jest od faszyzmu - jak mawiają starzy Mohikanie. Przy tej fali deszczu okazało się, że nasze parasole oprócz tęczowości mają jeszcze kilka uroczych cech. Egzemplarz inspektorski cieknie i kapie mu prosto na dyńkę. Więc zwiał pod dach:
A mój za to dziwnie zachowuje się podczas próby szybkiego otwierania. Mianowicie otwiera się ponadnormatywnie. Tj. za bardzo. I w efekcie zamiast grzybka mam nad głową kielich. Idealny do zebrania dużej ilości wody w krótkim czasie. Ale nie jestem pewien czy rączka utrzyma wiadro wody nad głową więc po krótkiej walce udaje się mi przywrócić właściwy profil. Straciłem tylko jednego druta, który gdzieś wystrzelił. I już nie wrócił. Może leży na jakiejś plaży w Australii. A my tymczasem zwiedzamy dalej:
Przechadzamy się i cieszymy oko. To mały stawek:
Jakaś drapieżna pani (może bogini manicure):
Inspektor osiągający szczyt (schodów):
Ktoś trzylicowy:
Mają tu nawet basen w którym można się wykąpać za dodatkową opłatą. Do tych z rybami nie wolno wpadać. A do tego owszem.
W czasie pogody byłoby to nawet mile widziane - przyjemne orzeźwienie. Ale dzisiaj nie ma takiej potrzeby. Luksus orzeźwienia został nam już zapewniony ze strony bogów deszczu. Żeby tylko w ramach premii nie dołożył czegoś od siebie bóg gradu albo meteorów.
I kolejny stawek:
I główna fontanna od tyłu:
Rzut oka na wodną ścieżkę z większej odległości:
I stawek z jakimiś nenufarami. Niektóre listki mają z metr średnicy. Wywinięte do góry brzegi bo pewnie wody im mało i chcą sobie nałapać. To mają dobrą okazję, bo znowu leje:
A to zadek indyka chyba (chyba indyka, bo zadek na pewno). A może to paw? Bo chyba nie kura? (to nie jest kura, Panie Generale!):
I gruby śpiewający sobie "Deszczową Piosenkę"
W jednym kącie tego przybytku dotychczas nie byliśmy. Mały jest, to trzeba obejrzeć wszystko. Jest tu mostek ze smokami:
A za nim alejka z fontannami. Gruby boi się smoków więc został na dole. Stanął i nadzoruje ryby:
Pogłaskał tylko krówkę na pożegnanie:
I jeszcze jedno malutkie selfie:
Oraz ujęcie inspektorskiego siedzenia znikającego z bramą:
Po drodze na parking nie wchodzimy do żadnej knajpki, bo z czasem może być słabo. A taki fajny bramkarz przy wejściu:
Czasu już nie powinniśmy tracić, bo umawialiśmy się na 5 godzin. Tutaj siedzieliśmy może trochę ponad pół, ale w jedną stronę jechaliśmy prawie dwie. Zdajemy parasole, nabywamy kiść wesołych bananków na drogę i odjazd.
Trasa ta sama. Górki, morze i ryżowe pola. Z nowości - wypatrzyłem pomnik krowy:
Oczywiście przestało padać - jak tylko odjechaliśmy od miejsca zwiedzania:
Ale nie ma co narzekać na deszcz. Przynajmniej ryż się ucieszył:
Trasa powrotna trwała mniej więcej tyle samo:
Za to 3-4 kilometry przed celem niespodzianka. Już będąc w Ubud trafiliśmy na korek. Masakryczny. Mogliśmy tylko siedzieć i złorzeczyć. Chyba z godzinę sterczeliśmy w miejscu. Albo prawie godzinę. Czasem przesuwając się o długość samochodu. Ale z rzadka. Irytację podnosił fakt, że w drugą stronę pojazdy jechały. Powoli, ale jechały. Pomijając motorki które jakoś przeciskały se we wszystkie strony. Nawet SS-mani jakoś się potrafili przedrzeć:
Tylko nie my. Czekać i czekać i czekać... Można pogapić się tylko w kółko na to samo wejście. Do świątyni pewnie. Bo do czego by innego. Na Bali przecież jesteśmy...
Ostatecznie do hotelu udało się dotrzeć. Umówiliśmy się jeszcze z kierowcą, że przyjedzie po nas jutro o 11-tej. Przedtem ustaliliśmy trasę i cenę kursu. Będzie nas wiózł do portu Padang Bai, a po drodze chcemy zobaczyć balijskie ryżowe tarasy. Za 350 tys. Warunki ustalone, umowa zawarta. Zobaczymy czy się zjawi ;)
I to właściwie już cała turystyczna aktywność na dzisiaj. Pierwotnie mielimy w planie wypróbować balijski masaż ale jakoś weny zabrakło. Ja się dodatkowo troszkę podziębiony czuję - przez te ciągle klimatyzacje pewnie. Robimy jeszcze tylko wieczorną wycieczkę gastronomiczną. Do pizzerii, z której wczoraj nam dostarczali posiłek. Pewnie robili to na piechotę - bo do lokalu jest może 400 m. To chyba popularne miejsce - bo pełno w nim ludzi (a w większości mijanych knajpek pusto). Potem do hotelu ponicnierobić jeszcze troszkę i dzień nam się skończył.