wtorek, 23 stycznia 2018

DZIEŃ 2 (21 stycznia)

Ciężko się wstawało odrobinkę. Mało snu po męczącym podróżnym podwójnym dniu. Z powodu konieczności przeprowadzenia procesu aklimatyzacji poszliśmy spać dość późno - jakieś 2h po północy. Ale przynajmniej udało się przespać lokalne zlodowacenie - podobno temperatura pod koniec nocy miała spaść do drastycznych 24 stopni... W każdym razie kiedy wstaliśmy to nie było już źle - jakaś bezpieczna trzydziestka na termometrze zapewne była... 
Śniadanko. 


To w sumie główny powód do przerwania odpoczynku, Jest jakiś limit czasowy kiedy można je dostać więc nie było innego wyjścia tylko po 9-tej ruszyć dupska. Ciekawostka przyrodnicza zaobserwowana podczas  pory karmienia - strasznie mało białasów w tym hotelu. Praktycznie pełen hotel Chińczyków (tak na oko):


Straszny robią tłum wszędzie. Wychodzi na to, że w przyrodzie nie występują pojedyncze sztuki - wszędzie operuje przynajmniej stado. Czy to ekspres do kawy czy taca z owocami. W każdym zakamarku jakiś tłumek nadający w mandaryńskim. Ot, lokalny folklor... Ale jakoś udało się wrzucić na ruszt to i owo...


Jeszcze tylko dopchnąć ananasami i można iść pozażywać sjesty w tutejszym spa...


Jest sauna, siłownia, bar i basenik - wielki nie jest, ale ze dwa nieduże stadka Chińczyków by się jakoś upchało...



Troszkę kąpieli wodnej i słonecznej, porozglądanie się co tam na ulicy - okazuje się że pod nami jakaś namiastka Wenecji...


Jak już śniadanie się rozgościło po kiszkach można podjąć obowiązki urlopowe - ruszyć w siną dal.


Wyjście na ulicę potwierdza poranne przypuszczenia - zimno już nie jest. Zdecydowanie. Po drodze analiza cennika pobliskiej masarni - może przyda się po wycieczce:


Wczoraj skorzystaliśmy z oferty gdzieś daleko stąd, a tu okazuje się że mamy dostęp też zaraz za progiem. Wracając do wycieczki - Gruby przypomniał sobie, że rok temu nie kupił terrorystycznej czapeczki a chce ją mieć. To trzeba się wybrać na północny koniec Bangkoku. Praktyczne cała długość ichniej kolejki. A dokładnie linii Sukumvit - czyli tej która przebiega obok nas. Bez żadnych przesiadek. Rozpocząć trzeba od skoku na kasę. Biletową. Ale pani kasjerka zamiast sprzedać bilety rozmieniła tylko na drobne i odesłała petenta do automatu:


Jak wyszliśmy na peron to pociąg akurat dawał nogę. Spróbowałem jeszcze wskoczyć, ale mundurowy potraktował mnie gwizdkiem więc trzeba było się wycofać. Pozostało chwilkę poczekać. Gruby zadumał się nad dachem Tesco.


Spory areał tego. Będzie tego ponad hektar. Kupa dachu do odśnieżania...
Podróż troszkę trwa. Jakieś 40 min? Trudno sprecyzować - jak człowiek nigdzie się nie spieszy, to mniej zwraca na to uwagę. Czas wolniej płynie? Einstein to kiedyś próbował rozgryźć - zapewne na urlopie...
Żeby nie rzucać się w oczy jak typowy białas wystający spośród watah tubylców w komunikacji masowej wpadłem na chytry pomysł, żeby spróbować wtopić się w tłum. Zgodnie z zasadą - jak włazisz pomiędzy wrony to kracz jak one..


Prawdziwa mimikra. Prawie mnie nie widać. Gruby biega po pociągu i mnie szuka. Jak już znalazł to dojechaliśmy. Trzeba jakoś dopchać się do ulicy


pozostawiając peron za sobą gdzieś tam u góry:


Po wyjściu ze strefy zakazu można się  w końcu dotlenić...


I ruszyć statecznie standardowym inspektorskim krokiem, model nr 4:


Oczywiście wszystko pod czujnym okiem zapewniających bezpieczeństwo służb mundurowych (zmotoryzowanych i zroweryzowanych):


Powolutku przedzieramy się w stronę interesujących nas obszarów metropolii...



Jakiś typas strasznie hałasuje w okolicy - drze japę tak, że zagłusza nawet standardowy uliczny harmider, który wcale nie jest wątły...


Trzeba kudłatemu przyznać, że głos ma. Chyba próbuje ludziom kokosy wtykać - wnioskując po zawartości straganu (bo po wrzaskach to chyba nawet wszechwiedzący google nie wiedziałby o co mu chodzi).
No to drepczemy sobie po handlowych zakamarkach, których jest cały pierdyliard. Albo dwa.



Jakiś młodziak trenuje podbjanie rolki papieru. Nawet mu idzie. 


Może zbiera na piłkę. Wtedy pójdzie mu jeszcze lepiej. A potem załapie się do tutejszej ligi i kariera gotowa. To trzeba wesprzeć zapał...


W międzyczasie została kupiona inspektorska czapeczka. Już nie będzie mu zimno, biedactwu. Bo marzł tu nieustająco. Po sporej dawce kręcenia się po okolicy znowu nałóg się odezwał. I oczywiście  z typowo wsiowym poszanowaniem wszelkich regulaminów trzeba go zaspokoić...


Tak to jest - krajowa dzicz zerwie się z łańcucha, ucieka za granicę i robi złą prasę współplemieńcom...

 :
Sklepik krokodylowy. Wszystko z krokodyla. Wszelkie wyroby, całe skóry (farbowane lub nie):


paski, walizki plecaki, torebki:


I co tam kto chce. Ciekawe czy były kłopot z wwozem tego typu gadżetów u nas. Tutaj to jest na legalu - pewnie wszystko z jakiejś krokodylowej farmy pochodzi, ale kto wie - być może w Unii E. krokodyle są pod ochroną?
Jest i dział indyjsko-meblarski. Można nabyć sobie np. fotel mocno ponadnormatywny. Idealny na zadek XXXXL. 


No i żarełko. Mnóstwo i wszelkiej maści. Morskie, lądowe czy jakie sobie ktoś wymyśli. Chyba jedyne czego nie da się kupić do jedzenia to ziemniaki i kiszone ogórki. No i może pingwin z grilla. Reszta powinna się znaleźć. Więc trzeba coś przegryźć - koniecznie. Np coś co kiedyś było kurczakiem:


Obok coś z lekka zaśmierdziało - i niespodzianka - to  wcale nie jakaś egzotyczna karma tylko sekcja porządkowa śmieci odbiera ze straganów:


Dalej pożreć można trochę owoców morza...


Tylko nie wiadomo z jakiegoś powodu ktoś zapiekał krewetki w cieście prawie w całości - z wąsami, odnóżami i co tam jeszcze mają, a w jednym przypadku - chyba nawet z wnętrznościami (sądząc po wyraźnej nutce mułu w kompozycji smakowej). Przez te wzbogacające dodatki pluje się trochę przy konsumpcji. Irytujące. Po posiłku malutka, kieszonkowa sjesta:


Trochę obcowania z kulturą:


No i obowiązkowy deser. Kolejna porcja ananasów.


Jeszcze z godzinkę połaziliśmy po okolicy błądząc nieco i rozpytując o drogę - aż udało się nam znaleźć bazar gdzie handlują żywymi zwierzętami. Fotek brak. Jakoś tak niesmak człowieka ogarnia na widok tych wszystkich szczeniaczków, króliczków, węży czy jaszczurek pozamykanych w klatkach. Nie bardzo chce się to utrwalać dla wspominania. I jakoś wrażenia nie osłabiają kokardki , koraliki i inne wesołe duperele pozawiązywane na szyjach. Szyjach futrzaków oczywiście. Wężom  i rybom nie wiązali - pewnie trudno im ustalić gdzie jest szyja. Chociaż tak na logikę u węża łatwo trafić. To zwierz o najdłuższej szyi na świecie - od głowy aż do dupy. Przy kręceniu się po dziwnych miejscach można nawet zaliczyć gratisowy prysznic - jak jakaś pani wylewa wodę na ulicę nie patrząc czy ktoś tam akurat stoi po drugiej stronie jej budki... Ale trafiła tylko w nogi - i być może była to faktycznie woda. Zobaczymy. Dermatolog oceni to za jakiś czas, jak już wystąpią widoczne objawy...
I tak sobie łazimy tu i tam aż w końcu udało się wydostać z labiryntu na normalną (jak na tutejsze warunki) ulicę. Mają tu nawet wydzielony i oznakowany pas dla rowerów (za tym żółtym krawężnikiem), ale tak na oko żaden rowerzysta nie dałby rady z niego skorzystać (chyba że będzie niósł rower na plecach)




Kolejką wracamy do naszej dzielnicy (stacja On Nut). I dalej powolutku. Despacito -  jak kto woli. Bo ciepło i nigdzie się nie spieszymy. Można pozachwycać się naturą. Np rafą koralową. Na betoniarkach buszujących po pobliskiej budowie.


I spokojnym krokiem uliczką do do naszej bazy. Idziemy. Patrzymy. Ględzimy.  Tzn. prowadzimy bardzo rozwijającą intelektualnie dysputę. A nad kanałem przy hotelu ktoś z wędką:


A dalej drugi. Ale jaja. Coś łowią? Tak jak się rozejrzeć po tej krystalicznej toni to słabo widzę potencjalne efekty, ale kto wie czym tutejsze stworzenia wodne się żywią...


Cóż, pozostaje życzyć sukcesów. My mamy chwilowo własne kłopoty. W planie było zjeść Pad Thaia we wspaniale obskurnej knajpce dla tubylców, którą widzieliśmy na naszej uliczce wyruszając "w miasto". A tu lokal zamknięty. Katastrofa normalnie... Nie wypada kończyć dnia na głodniaka - kierunek okoliczne Tesco. Otwarte do 24. A jest ok 21, więc się załapiemy. Tu pochłaniamy rdzennie tajską pizze (Pizza Hut), i można dzień uznać za zamknięty.