No to dzisiaj zgodnie z planem realizujemy drugi dzień na morzu. Tylko trochę suchy nam wychodzi jak na morską przygodę. Po godzinie dziewiątej, kiedy zażywalimy intensywnej sjesty pośniadaniowej spokój zakłócił nam telefon. Ktoś w recepcji na nas czeka. Troszkę nas zdziwiło, bo uóweni jesteśmy na 10:30 że nas odbiorą. Po pczłapaniu do owego tajemniczego ktosia okazał się, że to pani z biura podróży przyszła nas poinformować o anulowaniu naszej wycieczki. Tośmy się napływali żółtym stateczkiem... Przyczyna - zagrożenie zbliżającym się tajfunem. No to uroczo. Tu żaden wulkan miał nam nie grozić wchrzanianiem się w plany to się tajfun znalazł... Co natura nas nie lubi chyba...
Poszliśmy w miasto zobaczyć czy faktycznie pogoda szaleje... Ale gdzie tam. Upał jak zawsze szalony, slońce jak sama cholera - nic tylko szaleć na morzu.
Krótka wizyta na plaży pokazała że faktycznie wszystkie statki zaparkowane. Chyba pani nas nie robiła w konia. Chociaż morze jak na razie wygląda ok. Ale skoro ichnia straż przybrzeżna zabokowała wszystkie rejsy turystyczne to pewnie coś może z tego być i wolą dmuchać na zimne...
W biurach turystycznych na mieście namawiają tylko na wycieczki lądowe. I jeszcze takie komunikaty powywieszali:
Nic nie poradzimy, z koniem sie ma co się kopać...
Wracając drugie podejście (po wczorajszym) oderania prania. Znowu nieudane. Tym razem już termin jest ok, ale nie mogą znaleźć naszej paczki. Pani gdzieś wydzwania i prosi żeby za pół godzny się zgłosić.
I tak właśnie dzień na morzu stał się dniem na łożu. Można sobie wiatrak poobserwować i w ten sposób wywołać morską chorobę (taki tani ekwiwalent rejsu).
I jeszcze dodatkowe obowiązki doszły. Trzeba kasę odebrać za anulowaną wycieczkę. Więc do biura. To całe 20 m w tym upale. A tajfunu, burzy czy choćby wiatru ani troszkę...
Przy okazji rezerwujemy sobie bilety na jutro do Puerto Princesa. Na 10:30, żeby nie szaleć skoro świt. To tylko transfer lądowy więc nie ma co się napinać. W sumie nic więcej tego dnia nie robiliśmy. Oprócz pętania się po mieście. Więc troszkę obrazków z El Nido:
Stary dobry tricykl.
Ukryte przejście na plażę.
Indywidualna wieża ciśnień?
A tu dość ciekawe ogłoszenie. Kursy orientacyjne dla szukających pracy w Korei Południowej. Coś jak u nas - z tym że ten kraj raczej u nas na ogłoszeniach rzadko występował...
Ciekawa adnotacja na radiowozie. Tylko do służbowego użytku. Znaczy, że komendantowi nie wolno nim np. teściowej na targowisko podrzucić. No chyba, że napisze w raporcie że zawoził ją w roli agenta mającego przeniknąć i rozpracować dajmy na to gang handlarzy nielegalnymi bananami...
To nie kartofle, tylko mango (manga?)
Miasto ewidentnie szykuje sę do jutrzejszych walentynek. Wszędzie już serduszka, różowości i nawet dedykowane menu.
Studiowanie menu wywołuje glód. To po hamburgerku. Mój ten ciut większy.
Trzecia próba odbrania prania zakończona sukcesem. Cóż za radość na paszczy. Jak to dostęp do czystych gatek potrafi człowiekowi humor popawić.
I tak w sumie przeleciał nam ostatni dzień. Na totalnym nicnierobieniu. Ale czasem można. To wakacje w końcu. Wieczorem jeszcze raz wyskoczyliśmy na plażę coś przegryźć w romantycznyej scenerii (w końcu wigilia walentynek).
A potem dalsze nicnierobienie
połączone z obserwacją radośnie baraszkujących po naszej "werandzie" azjatyckich karaluchów. Pewnie też już do walentynek się szykują...