Nusa Penida. Koniec świata. Ostatnia enklawa nieuleczalnych abstynentów. Gdzież to nas te wzburzone fale życia rzuciły. Czas wyleźć z nory, dzień już się zaawansował. Obowiązek wzywa - śniadanie trzeba zaliczyć, a potem na basen poczłapać. Bo czemu nie?
Wlazłbym do wody, ale w takim tłoku to ja nie zamierzam się taplać:
Nie dość, że tłok robi, to jeszcze miny krzywe oferuje światu:
W oczekiwaniu na nieco miejsca w wodzie można sobie chrapnąć.
Dzisiaj na basenowym leniwym nieróbstwie spędzamy przedpołudnie. Tłoku specjalnego faktycznie nie ma. Hotel jest w większości pusty. Może 3-4 domki są aktualnie zajęte. Wczoraj wieczorem zjawiła się jakaś francuska para. Dzisiaj rano za to wylogowywało się dwóch gostków, którzy mieszkali obok nas. Też para na oko - ale monopłciowa. A przed chwilą dotarły tu dwie dziewczyny z plecakami. Może też para? Jedna załatwia formalności a druga już sobie basenuje. Ogólny senny relaks wokół. Wyjątek stanowi personel, który zakłóca trochę tę sielankę. Krzątają się tu całe ich watahy. Ciągle coś robią, zamiast siedzieć i ziewać. Ktoś ustawicznie zamiata chodniki, biega z jakimiś ręcznikami i innymi gratami itd. Rano, przed śniadaniem postanowiłem sobie godzinkę popływać w basenie to jacyś szaleni ogrodnicy obcinali wściekle mnóstwo gałęzi z drzew przy basenie. Jeden nawet wlazł wysoko na palmę i też coś przycinał. Oczywiście nie przeszkadzało im to w machaniu do mnie, jak tylko na nich patrzyłem. Tak samo pani w recepcji. Wystarczy skierować wzrok i już macha. Zgroza. Tak troszkę przesadzają z tą troskliwością i grzecznością. Ciągle ktoś tu dzień dobry mówi, czy inne grzecznościowe formułki. Nadgarstek mnie boli od kiwania dłonią w odpowiedzi.
I tak sobie człowiek leży sobie na słoneczku i odpływa a tu nagle wielki plusk. To jakiś Francuz wpadł do basenu. A za chwilę jego dziewczyna. Widać, że się lubią. Ledwo zdążyliśmy skomentować, że przy takim entuzjazmie to się raczej na tym skończy kiedy nagle zniknęli. I tu nastąpiło pewne urozmaicenie basenowej błogości. Francuska parka nie wzięła pod uwagę, że tutejsze domki mają ściany z maty. Baaardzo dźwięko-przepuszczalnej. I stoją blisko basenu. Cóż, naprawdę się chyba lubili. Pani brzmiała całkiem naturalnie, za to facet troszkę teatralnie, jak na mój gust. Nieco akustycznej przesady jak na chłopa. Ale ogólnie spoko. Szkoda że nie wypada bić brawo. Chociaż właściwie dlaczego nie, niektórzy w samolocie klaszczą z sukcesu pilota, to dlaczego by nie pogratulować ludziom entuzjastycznie cieszącym się życiem. Ale powstrzymałem się. Po co ludzi peszyć, jeszcze się zniechęcą do siebie, szkoda by było. Dziewczynom, które przed chwilą przyjechały, poopadały szczęki z wrażenia. A zaginiona parka za chwilę była z powrotem na basenie, zupelnie nieświadoma sytuacji. Urocze. I zabawne. Za to my postanowiliśmy się zwinąć. Nie, nie do domku na wzór poprzedników;) Już popołudnie, chmurzyć się zaczyna to trzeba z motorków pokorzystać. Jakaś mała przejażdżka w poszukiwaniu graala;) Znowu za wschód. Tym razem jeszcze dalej - nie dajemy się zastraszyć chmurom i docieramy aż do głównego miasteczka z "naszym" portem dla dużych promów.
Mała fotka z morzem w tle:
W końcu na malej wyspie jesteśmy, wypada jakieś fotki z morzem mieć. Zerkamy oczywiście do sklepików, choć bez wielkiego przekonania. Aż tu nagle... na plaży rosło wielkie drzewo. Może święte - sądząc po dekoracji. I pod nim to właśnie jeden dostał natchnienia:
Żeby zapytać nie młodzież, jak wczoraj, ale babcię sklepową. I co? Babcia dopytała czy na pewno chodzi nam o płyny do picia, a nie tankowania motorków, podreptała na zaplecze i przyniosła plastikową butelkę wypełnioną przezroczystym płynem. Po obwąchaniu zawartości wyszła na jaw znana stara prawda - natura nie lubi próżni i zawsze jakoś sobie poradzi. Nie ma w sklepach - turystów za mało, a tubylcy nie potrzebują, bo? - mają własną produkcję. I nie uśmiecha im się płacić majątku za państwowe banderole. Butelka lokalnego samogonu w cenie jednego piwa czyli 25 tys (w tanim sklepie bo w hotelu 35 tys).
Wsparci na duchu dla formalności połaziliśmy jeszcze po samym centrum tej metropolii, ale już raczej spacerowo, bez konkretnego celu:
Okazało się, że za parkowanie w centrum płacić nawet trzeba. Cóż - cywilizacja. Inspektor zwiał bezpłatnie, bo już ruszał jak wołał do niego pan parkingowy..
Niestety ja jeszcze stałem przy moim kucyku szukając kluczyka więc zdążył mi wyłuszczyć czego oczekuje. 2 tys. - czyli jakieś 60gr. W nagrodę za obywatelską postawę otrzymałem dwa uściski dłoni od kierownika parkingu, po czym wyszedł on na środek drogi wstrzymywać ruch żebym mógł spokojnie wyjechać. I jeszcze machał na pożegnanie, jak się oddalałem. Co za kultura. Niesamowite.
Optymistyczniej nastawieni do życia przejechaliśmy cale miasteczko i pojechaliśmy dalej wzdłuż wybrzeża - na wschód i na południe. Zatrzymując się co jakiś czas:
Np. przy przydrożnej knajpce:
W celu namierzenia czegoś na lunch. Tu byłby fajny widok podczas posiłku - na poletka z algami:
Ale w menu nie ma nic interesującego a ceny podobne jak u nas w hotelu. Jedziemy dalej. W końcu uwagę przykuwa lokalik na zakręcie, w którym siedzi troszkę tubylców.
I jak to zwykle w takiej sytuacji - coś musi być na rzeczy. I było. Ceny. Sporo niższe.
To zostajemy. Tutaj też widoki na poletka algowe są. Ktoś nawet coś na nich robi:
Powiększyłem go sobie aparatem, ale nie wykumałem co on kombinował:
Czy zbierał te algi czy sadził? Podobno uprawia się to na potrzeby przemysłu kosmetycznego. W każdym razie zjedliśmy tu mały posiłek:
A potem pogalopowaliśmy jeszcze parę kilometrów na południe. Wolno nam, a co. Tym bardziej, że nie pada. Jeszcze. Co jakiś czas stając i podziwiając widoczki:
Dużo tu tych algowych plantacji. Na razie. Jak się rozwinie ruch turystyczny to pewnie wszystko na plaże się przerobi. Jak tylko będzie to bardziej opłacalne niż uprawy. Tak podejrzewam. I tak sobie jechaliśmy nadmorskim serpentynami. Czasem jakie wioski mijając. Dotarliśmy jeszcze do jakiejś świątynki.
Dalej nie jedziemy. Trzeba już powoli wracać bo albo zacznie padać albo ciemno się zrobi. Jeszcze można na chwilę zejść nad morze - po schodach, a to jak pamiętamy strasznie kręci Grubego;)
Na plaży leżą próbki alg. Darmowe, Zielone i brązowe. Nie wiem z czego wynika różnica. Różne gatunki? Młode i stare?
Oczywiście mini ołtarzyk też się znalazł - taki koloryt lokalny. Jak to Bali.
Można sobie opłukać "dusty feets", jak to określał pewien użytkownik internetu:
To jeszcze spacerek w gór i zwiewamy. Kawał drogi przed nami. Z godzinkę trzeba będzie jechać.
Jestem odrobinę zawiedziony widokami. Przez ten niski pułap chmur (pora deszczowa) widoczność jest trochę ograniczona. A liczyłem, że z tego wybrzeża da się Lombok zobaczyć. To spora wyspa - prawie tak duża jak samo Bali. Na mapie poniżej po prawej stronie:
Jest tam górka, która mnie interesowała, Czynny wulkan. Rinjani. Ponad 3,7 km. Ostatnio wybuchał w 2004r. Powinno być go widać a tu nic. Na Bali też są wulkany, ale ciut niższe (największy coś ok 3.1 km). Widzieliśmy je z daleka. Ta góra na Lombok mocno mnie korciła. Są organizowane 3-dniowe trekkingi na nią. Z oglądaniem wschodu słońca ze szczytu. Nawet teraz, w porze deszczowej. Z tym, że w takim przypadku czasem łazi się przez 3 dni mokrym;) No ale do takiego wariactwa to byłaby mi tu potrzebna pewna Maja. Jej nie trzeba by było za długo namawiać. Obecny tu ze mną jej bezpośredni przodek raczej nie wykazywał stosownego entuzjazmu. I mogłoby mu kondycji zabraknąć więc nie będziemy go męczyć. Może będzie jeszcze kiedyś okazja. Najlepiej poza porą deszczową, żeby był widok ze szczytu na Bali i okolice.
Droga powrotna jakoś przeleciała, z dwoma małymi przystankami. Pierwszym w głównym miasteczku, gdzie profilaktycznie nabyliśmy jeszcze jedno opakowanko lokalnych spirytualiów u babci bimbrowniczki. Żeby nie musieć drałować przez pół świata w razie potrzeby. A drugi przy znanym już tanim sklepie, żeby mieć toto z czym rozcieńczać. Zgodnie ze wskazówkami babci spożywać należy rozcieńczone - colą, sokiem itp. Trzeba się słuchać wskazówek producenta.:)
W hotelu wieczorem mała niespodzianka, zakłócająca błogi spokój tej enklawy. Inwazja Chińczyków. 2 pełne vany przyjechały. Chyba jakieś 2 rodzinki. Jeszcze załatwiali formalności a stadko przychówku już w basenie siedziało. Niby normalne, ale jeden drobiazg - dlaczego robią to w ubraniach? Obrzydliwe. Później dopiero jakaś mama zaczęła z jednego ściągać mokre szmaty.
Chwilowo zrezygnowaliśmy z basenu. Zaliczyliśmy kolacyjkę w hotelowej restauracji i oddaliśmy wieczornym męskim rozmowom wspomaganym egzotycznym drinkiem. Na tarasie i w pokoiku. Zerkając co jakiś czas na hałaśliwych okupantów na basenie. Teraz już może bez ubrań, ale za to w kapokach. Cóż. Co kto lubi...