wtorek, 13 lutego 2018

DZIEŃ 21 (9 lutego)

Dzień zmian, W położeniu geograficznym. Chociaż pierwszą zmianą było brutalne wyrwanie z objęć Morfeusza. O czwartej. Nie napiszę, że skoro świt, bo to noc jeszcze. Czarna jak tyłek Nigeryjczyka. Zaspani zabieramy nasze graty z domku i pakujemu do samochodu. Troszkę się obsługa zdziwi jak nasz śmietnik zobaczy. Nie ma to jak pozostawić niezatarte wrażenie...
Jazda na lotnisko strasznie się wlecze. Odwozi nas właściciel naszego ośrodka, niejaki David. Chyba Anglik. Jedzie straszliwie flegmatycznie. Mam wrażenie że szybciej byłbym rowerem. No, ale dojechał o czasie, więc nie ma co narzekać za wiele. Gruby polazł palić poza teren lotniska, a ja prowadzę obserwacje astronomiczne. Na razie wygląda dobrze - widac księżyc, czyli widoczność jest:


Teraz trzymamy kciuki za udane lądowanie samolotu. Jak już wyląduje to problem znika - ze startem nie ma takich problemów. 


Dobra, koniec palenia i wycia do księżyca, czas zabrać się za obowiązki odlotowe


Już po kontrolach, rewizjach itd. Gruby znowu stracił zapalniczkę. Może tu w końcu oduczą go palić?


Jest. Orzeł wylądował. Czyli odlatujemy zgodnie z planem.


Słońce wstaje, a my tuptamy do samolotu:


wieża daje pozwolenie na start:


Ustawiamy się jak należy pod wiatr:


I jedziemy.  Zadziwiające przyspieszenie mają te małe samoloty turbośmigłowe. Myślalem przedtem, że są bardziej ślamazarne. A tu niespodzianka, zryw konkretny. I fru... Camiguin zostaje, my lecimy dalej.


Widok na  White Island z lotu metalowego ptaka. Trzy dni temu po niej grasowaliśmy:


Jeszcze przelot nat wyspą Bohol - tu też planowaluiśmy być bo jest sporo fajnych atrakcji, ale z czegoś trzeba było zrezygnować. Nie wszystko naraz. I tak latamy jak wściekli...


 Niecałe 50 min i już zniżamy lot nad jakimiś mikrowyspekami:


I siadamy  na lotnisku w Cebu. Już trzeci raz w tej podróży. Z czego jeden raz absolutnie wbrew naszej woli. Jak na swoich śmieciach prawie... Jako że to nie koniec dzisiejszego transferu, to od nowa cały cyrk: odebranie bagażu, nadanie na nowy lot, kontrole itd. Teraz tylko niecałe 3h czekania. Lot 5J 227 do Puert Princesa na wyspie Palawan. 


Inspektor polazł na szejka. Znając życie to zaraz po tym będzie zacisznego kąta szukał...


Coś trzeba było pożreć, bo bez śniadania wyruszyliśmy. Ja w lokalnym barze szybkiej obsługi dziobnąłem sobie kawałek kurczaka ze spagetti (takie tu egzotyczne miksy oferują) i zagryzłem lodem w 7-eleven. A Grubson znalazł coś czego sam nie kumał. Kupił ale nie wiedział co kupuje. Ale po otwarciu pudełka zawartość wygląda jak pokrojona pizzerka.


Zobaczymy czy przeżyje. Najbliższe godziny pokażą...


Ten lot (już dziesiąty w tej odysei) mamy nieco bardziej wygodny.  Mnóstwo miejsca na nogi. Ze dwa metry. Jak nigdy.  Przy odprawie pani zapytała czy chcemy miejsce przy wejściu w zamian za to mamy obowiązek zapoznać się z awaryjnym otwieranem drzwi w razie draki. No i milutko. Szkoda że to akuratna taki taki krótki lot. Na ten 7-mio godzinny to Doha to byłoby fajne...


No to mamy blisko do drzwi. I pań z obsługi, bo siadają naprzeciwko nas.


A obok piloci bawią się jeszcze guziczkami w procedurach przedstartowych.


I czas na odlot. Pani zamyka drzwi do pilotów i te zewnętrzne - żeby przeciągów nie było podczas lotu.

I po godzince z małym haczykiem  jesteśmy już na płycie lotniska w Puerto Princessa.


drepcząć radośnie do hali przylotów.


Coś jak po patelni. Dobrze, że nie jesteśmy na bosaka.


Oczywiście nie ma tak, że sami możemy tędy iść - przede mną zasuwa pani przewodnik, nerwowo oglądająca się za ociągającymi pasażerami:


Dobrnęliśmy do klimatyzacji. Cały długaśny budynek trzeba było minąć.


Już przed lotniskiem. Temperatura na zewnątrz nadal piekielna. W pełni można się poczuć jak na urlopie.



Przed lotniskiem i dalej, na otniskowym parkingu mnóstwo oferentów z transportem na północ wyspy - czyli tam gdzie zmierzamy. W ramach transferu czeka nas jeszcze ok. 300 kilometrowy odcineg lądowy. Jakieś 5-6h podobno. Bo to tereny górzyste. No to nie ma co marudzić tylko trzeba coś lapać, szkoda czasu. Pakujemy się do jednego z minivanów, za chwile jest komplet (na szczęście jednego mniej niż miejsc) i jazda.  Koszt tego odcinka to 500 pesos/os (35 zł).


Po drodze jakaś mała przerwa gastronomiczno-fizjologiczna. Miała być już jedna wcześniej ale wszyscy byli za dalszą jazdą. I fajnie. Zawsze to troszkę krócej. 



Nasz obecny środek transportu. Jakoś daje radę. I klima działa jak należy.


Przy okazji postoju można sobie kupić nieruchomość... domek letniskowy na Palawanie.


I po przerwie, droga czeka. Jeszcze jakieś 130 km.


Podczas jazdy widoczki są przednie. Cała trasa Puerto Princesa - El Nido jest niesamowicie malownicza. Na zmianę jedziemy przez teren górzysty i przy morskim brzegu. Bajka. Tylko ciekawe czy dojedziemy żywi, bo kierowca maszyny nie osszczędza. I fizyki w szkole za dużo nie liznął. Zapierza serpentynami w górę i w dół, wyprzedza co chwilę chociaż gówno widzi (pod górkę, na zakrętach) i takie tam podobne fanaberie. Jednak owa intensywna próba samobójcza ostatecznie była nieudana, bo do El Nido jednak docieramy. Po około 5-ciu godzinach. Zdrzemnąć w trakcie jazdy się nie dało, bo przez gwałtowne manewry tak nami rzucało, że ciągle trzeba było się czegoś trzymać. Tu mały postój żeby kogoś wysadzić przy jego hotelu:


Teraz nasza kolej. Jeszcze troszkę lawirowania po mieście (strasznie zatłoczonym i hałasliwym) i lądujemy przed naszą noclegownią. I ok 18-tej możemy już objąć naszą nową siedzibę. Tu będzięmy urzędować pełne 4 dni (5 noclegów).
 

Jeszcze małe wyjście na miasto w ramach wstępnego rekonesansu. To nasza buda:


Jeszcze ją widać, chociaż już zmierzcha. Zaraz będzie ciemno. Chwilę połaziliśmy po uliczkach, zaszliśmy nad morze i coś zjedliśmy w jednym z całej hordy lokalików. I do hotelu, bo po całym dniu transferu (od 4-tej rano znowu) trochę spać się chce. Trzeba przyznać, że na razie obaj jesteśmy zniechęceni do El Nido.
Po pierwsze - nie spodobał nam się nocleg. Nie ma w nim lodówki (po raz pierwszy na tych wakacjach) i nie działa internet. Niby formalnie jest, ale w praktyce nie działa. Jednego zdjęcia nie daje się nawet przepchać. A router wisi praktycznie nad naszymu drzwiami. Jak się wyjdzie na korytarz lub do stołówki to łapie, ale też nie zawsze. Chodzi bardzo wolno i często się rwie. Wychodzi na to, że jakiekolwiek relacje wysyłać będziemy dopiero za 5 dni jak stąd wyjedziemy. 
Po drugie - nie spodobalo nam się same miasteczko podczas wieczornej przechadzki. Pełno ludzi, pojazdów (motorków, samochodów i tricykli) i harmider taki, że na ulicy krzyczeć do siebie trzeba. Szefowa z hoteliku na Camiguin mówiła nam że na Palawanie będziemy mieli nieco głośniej i miała rację. Ale żeby aż taki? Tu jest harmider jak na targowisku + odgłosy ulicy Sajgonu. Miasteczko absolutnie turystyczne. Same hoteliki, biura podróży, knajpki i sklepiki z alkoholem i chipsami. Prawie nic innego na pierwszy rzut oka. Turystyka w wersji przemysłowej. I same białasy na ulicach. Jak na molo w Sopocie. Tylko języków więcej. Istna wieża Babel. Szok w porównaniu do Camiguin gdzie cicho, lokalnie, czasem jakiś białas się przemknie, ale raczej ginie wśrod tubylców. No nic zobaczymy jutro, może humor jakoś się poprawi.

Aha, a propos transferu. Tak wyglądała nasza dzisiejsza trasa powietrzna (lot nr 9 i 10)



a tak lądowa (wersja uproszczona, bez zaznaczonej faktycznej drogi)