...no mamy następny dzień. Czas nam troszkę przeskoczył bo lądując w Dosze zmieniliśmy strefę czasową i zegarki poszły 2 godziny do przodu (z 21 coś tam na 23 coś tam). Wracając do nietrudnej zagadki - dokąd to Grubisław mógł popędzić z szerokim uśmiechem na paszczy po ponad 5-ciu godzinach spędzonych w samolocie:
Ciężki jest żywot nałogowca. I jego otoczenia też, bo co chwila trzeba na takiego czekać. Ale po trzech papierosach jego stan ustabilizował się na tyle, że był już w stanie jakoś funkcjonować. Można było pospacerować po terminalu. Gruby grasował po perfumeriach obwąchując co mu wpadło w ręce:
Na środku nadal siedzi ten sam miś. Najwyraźniej nigdzie stąd nie odleciał.
Jakby ktoś chciał, to można sobie żółtego McLarena nabyć. Nawet kartka z ceną była. 1 000 000 $.
Ale zostawiliśmy go, komu tam by się chciało z takim bagażem na urlop targać. Czas jakoś mija i powoli można pełznąć w kierunku swojej bramki. Tu informacja dla palaczy - palarnia znajduje się w terminalu B. Czy jest w innych - nie wiadomo. Ale niekoniecznie bo zapytany o to personel wskazywał właśnie tą lokalizacje.
I tak się akurat składa, że to też droga do naszej bramki wyjazdowej (odlatujemy z B coś tam coś tam) więc miłośnicy zasmołowanych płuc mogą jeszcze sobie pohulać.
W sumie chyba 5 czy 6 razy się inhalował podczas ok 2-godzinnej przerwy w lotach. Ciekawe co na to jego lekarz? Jak już był w tej smoczej jamie to sfotografował nasz słoniowaty środek transportu przewidziany na kolejny odcinek podróży:
Wszystko to już było, więc nie będziemy się tu za wiele produkować. Trzeba było poczekać aż te pół tysiąca się zapakuje, też wsiąść i fru - lot nr 2. Znowu długi i męczący. Sześć godzin z ogonkiem. I w żaden sposób nie potrafię się usadowić tak, żeby przedrzemać więcej niż 10 min. Irytujące. Ale wszystko się kiedyś kończy - w tym przypadku to akurat dobrze. Latający wieloryb pacnął w glebę w miejscu docelowym i można wysiadać:
Bangkok. Dłuuuga droga przez terminal (naprawdę krótki to on nie jest). Wspomagana ruchomymi chodnikami.
W stosunku do ubiegłorocznego przylotu tym razem wszystko poszło błyskawicznie. Wręcz w biegu. Nawet kolejka po wizę była cały czas w ruchu - żadnego sterczenia godzinami jak kołek w płocie. Trzeba było jeszcze poczekać chwilkę aż bagaże pojawią się na taśmie. Gruby w tym czasie bawił się w przetrząsanie swojego plecaka bo nie mógł doszukać się swojej sakiewki:
Bagaże przechwycone, Gruby dalej wertuje, coraz bardziej zdenerwowany niepowodzeniem:
Bez czepiania się celników wychodzimy poza teren terminala. To nie Bali, gdzie złośliwi upierdliwcy tylko czyhają na niewinne ofiary. Inspektor popędził na zewnątrz na dymka żeby się uspokoić, ale po powrocie dalej nerwowo bagaże rewiduje.
Sukcesu brak. Nerw rośnie. Śmigamy parę poziomów niżej na stację kolejki lotniskowej.
Żetony z automatu i na peron. G. zdenerwowany.
A ja po prostu mam taką wredną minę fabrycznie...
W czasie jazdy dalsze próby zaglądania w zakamarki bagażu. Oraz w końcu długo oczekiwane pozbawione śniegu widoczki:
Na końcowej stacji zmieniamy poziomy estakady i zasuwamy na miejską kolejkę. Do kasy po bilety i znowu peron. Oczywiście po drodze tabuny schodów w dół i w górę - Gruby już się cieszy
Ciekawe co zażywał ten co malował ichnie wagoniki...
I znany obrazek - jak to w Bangkoku. Wszyscy z nosami w smartfonach. Niezależnie od wieku, jak widać - od gimnazjalistów po emerytów...
Stacja On Nut. Wysiadka.
wydostać się napowietrznych peronów...
...i jeszcze tylko mały spacerek. Bez specjalnego szczękania zębami nawet - 33 stopnie aktualnie...
I już nasza pierwsza miejscówka.
Chwila recepcyjnych dupereli i na szóste piętro (a właściwie to piąte bo parter oznaczyli jako nr 1 zamiast 0 jak ludzie..).
No to somy w Bangkoku - można uznać. Jeszcze troszkę dnia nam zostało choć znowu ukradziono nam troszkę czasu - zegarek o kolejne 4h do przodu. W sumie 6h w stosunku do PL. Na miejscu przeprowadzona została systematyczna gruntowna penetracja. Bagażu. I w końcu Grubson odetchnął i wąsaty uśmiech mu powrócił bo sakiewka się odnalazła. Z tej okazji można wybrać się na pierwsze urlopowe spacerki. Najpierw kontrolne 50 m do pobliskiego sklepiku po zaopatrzenie - żeby lodówka się bez sensu nie marnowała.
W pobliżu naszej siedziby jest do dyspozycji również większy sklepik (ale jeszcze nie testowany):
i nieustająco ciężkim inspektorskim losem:
Na ulicach kolorowo dość. Nakupowali sobie ledów i obwieszają wszystko co się da:
Ogólnie zrobiliśmy mały rekonesans wieczorową porą. Nawet przez przypadek w jakiś zaułek arabski trafiliśmy - sądząc po napisach, kebabach i ogólnym wyglądzie rezydentów. I namiętnym wciskaniu podróbek zegarków.
W sumie jakieś 2-3 godziny i powrót bo to ogólnie dosyć męczący dzień był, biorąc pod uwagę że zaczął się w piątek rano a jest sobota wieczór. Człowiek w końcu czasem przespać się musi. Choćby na środku ulicy, pod przysłowiową latarnią...