To już jest koniec. Bangkokowania, a nie urlopowania Choć w tej kwestii też już się posunęliśmy. Został jeszcze tylko ostatni miesiąc. Mniej więcej. W każdym razie na obecną chwilę czas na ewakuacyjkę małą. Na szczęście jest odrobina czasu - taka żeby śniadanie jeszcze zaliczyć. Potem ogarnięcie się z pakowaniem, wymeldowanie z hotelu...
...i w drogę. Z klamotami jest dużo mniej zabawnie.
Niespodzianka przy wejściu na stację. Ochroniarz poprosił mnie o pokazanie co mam w torbie. Coś nowego. Torba na jego stół i mam otworzyć. Ok. - uchyliłem trochę, poświecił do środka latarką na jakieś brudne gacie. Musiała by chyba na samym wierzchu leżeć wiązka dynamitu z wielkimi czerwono świecącymi cyferkami żeby ją zauważył. Ale niech ma. Był czujny. Zaraz wszyscy poczuli się bezpieczniej.
A kolejka maksymalnie zatkana. Godzina szczytu chyba akurat. Jedną przepuściliśmy bo nie dało się wepchać.
A kolejka maksymalnie zatkana. Godzina szczytu chyba akurat. Jedną przepuściliśmy bo nie dało się wepchać.
W kolejną wbijamy się prawie na siłę - nie ma co grymasić, bo jechać trzeba. Samoloty są mało wyrozumiałe dla spóźnialskich. Po paru przystankach się rozluźniło. Trochę. Na tyle że nie musiałem prężyć się w jakiejś wymyślnej pozycji gimnastycznej i postawić w miarę swobodnie bagaż. Po przesiadce na kolejkę lotniskową już swobodnie. Na siedząco i bez żadnego ścisku.
I już lotnisko - podziemia:
KIlka poziomów w górę, odpoczynek przy sklepiku:
Potem niektórzy idą palić a reszta robi przegląd lokalnej prasy:
W końcu doszedłem do wniosku, że tak właściwie to wiadomości z Bangkoku już nas nie interesują, bo właśnie z niego zwiewamy więc wpadłem na pomysł sprawdzenia jak zima w kraju. I pierwsza wiadomość jaka mi w krajowym serwisie w oczy wlazła to uaktywnienie się wulkanu Mayon na Filipinach. Czyli nasz następny planowy przystanek. Oj będą kłopoty...
Ale to później. Obecnie zabieramy się za nasz bieżący lot:
Kolejny punkt wycieczki - Ho Chi Minh City. Dawniej znane pod swojską nazwą Sajgon. Czyli aktualny kierunek: na Wietnam. Bagaże, kontrole, kontrole itd. bla bla bla... nuda. I portki spadają po zdjęciu paska...
Samolot jest - dla nabrania klimatu mamy wietnamskie linie Viet Jet Air
a my hyc do środka
i tyle nas widzieli w Tajlandii...
Jakiejś 1,5 godziny intensywnego machania skrzydłami przebijamy się przez chmury i oto mamy Wietnam:
Trzeci lot z naszego grafiku za nami. Troszkę jazdy dowolnej po płycie lotniska, zanim kapitan wypatrzył wolne miejsce postojowe. Ciekawe czy ten napis na kadłubie poniżej określa szanse na udane lądowanie?
Pomiędzy samolotami krążą na rowerach brygady sprzątające (zbierają różne paprochy i inne farfocle z płyty - żeby żaden samolot się nie potknął):
Z naszej strefy parkingowej do terminala daleko - żaden rękaw tu nie sięgnie. Pozostają klasyczne schodki i autobus:
Ale ogólnie wszystko na lotnisku poszło bardzo sprawnie. Trochę obawialiśmy się typowo socjalistycznego podejścia do obsługi petentów, a tu miłe zaskoczenie. Sporo stanowisk do odprawy paszportowej (otwartych - a nie tak, że jest ich dużo a działa jedno), więc kolejki w miarę krótkie i załatwiono nas raz dwa. Dzięki temu, że wykupiliśmy wizy jeszcze w kraju, zaoszczędziliśmy na jednej kolejce - po wizy dla lądujących. Taka opcja (wykupu wizy elektronicznej przez internet) jest dostępna chyba dopiero od ubiegłego roku. Wcześniej konieczne było kupowanie na lotnisku i zaliczanie dodatkowej kolejki. Może można to też było załatwić będąc fizycznie w konsulacie w PL - ale tego nie jestem pewien. Obecnie najłatwiej zrobić to jak my - internet i wiza elektroniczna - koszt 25$ USD plus coś tam za płatność kartą. Bez ruszania leniwej dupy z domu. Tylko formularz na stronie dość rozbudowany. Potrzebne jest zeskanowane zdjęcie delikwenta i strony z paszportu. I kupa informacji. Brakowało tylko rubryczki na rozmiar obuwia. Aha - i elektroniczność ichniej wizy elektronicznej musi być poparta papierem - piszą żeby mieć ze sobą wydruk. Ale być może pdf na ekraniku by przeszedł, bo papier oddali bez żadnych stempelków.
To tyle info dla chcących wjechać do Wietnamu. Wracamy na lotnisko. Odbieramy bagaże, celnicy nas olewają (my ich też) i... "Good Morning, Vietnam!" jak mawiał Robin Williams (chociaż tak naprawdę mamy już popołudnie). Wymieniamy troszkę dolców na tutejsze dongi (jeden dolar to ponad 22 tys. dongów - można poobracać milionami, jak w czasach słusznie minionych). Po małych negocjacjach bierzemy którąś z szemranych "taksówek".
Taka legalna byłaby pewnie tańsza ale cena 10$ była do przyjęcia. Wadą jest to, że wolno palić - Gruby się powstrzymuje w zamkniętym pomieszczeniu, ale jedzie tu jak wvmęskiej szatni na budowie. Wędzarnia zmieszana z przechowalnią spleśniałych ciuchów. Jazda trwała ok 30-40 min. I są pierwsze widoczki na Sajgon (ta nowa nazwa za długa i męcząca jest). Jak to w Azji. Rządzą motorki:
...i motorki...
...i motorki...
Jak wiadomo, jak odpowiednio zmodyfikuje się motorek to przewiezie wszystko. Oprócz samochodu może. Ale na pewno wliczając zaopatrzenie na budowę:
I jesteśmy na miejscu. Ulica Le Lai. District 1. Hotel Asian Ruby coś tam coś tam... W recepcji:
I już w pokoiku na 8 piętrze wyglądamy przez okno:
W zbliżeniu parkingu widać, że naprawdę kochają tu motorki:
Nie ma co czekać, skończyło padać, ciemno zaraz się zrobi, czas zobaczyć co na zewnątrz piszczy. Oprócz motorków oczywiście...
Pierwszy rzut oka na ruch uliczny i już wiadomo skąd określenie "ale sajgon..." Z Sajgonu.
Tu to jest jazda na maksa. Widziałem już dalekowschodnie osiągnięcia inżynierii ruchu (w Tajlandii, Kambodży i Indonezji). Ale to tu to jest sama esencja skoordynowanego chaosu. To trzeba zobaczyć.
Tu to jest jazda na maksa. Widziałem już dalekowschodnie osiągnięcia inżynierii ruchu (w Tajlandii, Kambodży i Indonezji). Ale to tu to jest sama esencja skoordynowanego chaosu. To trzeba zobaczyć.
I kombinuj jak tu przez ulicę przejść. Ja pierniczę...
Jak w to powyżej właziłem to miałem chyba wyższy poziom adrenaliny niż kiedyś, kiedy zdarzyło mi się wysiadać z całkiem sprawnego samolotu, na wys. 800 m, ze szmatką przypiętą do pleców...
Mówi się, że ze wzbudzającymi strach działaniami najgorszy jest pierwszy raz, ale tu to się na razie nie sprawdza. Przed każdą pokonywaną ulicą jest jakoś tak niespecjalnie (jak to mawiał pewien osioł - odczuwa się pewien dyskomfort na myśl o starym moście nad przepaścią pełną lawy - czy jakoś tak to szło).
i kolejna przeprawa...
Docieramy do jakiegoś znanego targowiska - Ben Thanh Market (znane, bo jest tu już ze 200 lat czy coś w tym stylu). Ale już się zwijają chyba.
Pora nieodpowiednia na zwiedzanie. Ale za to widoczki dość klimatyczne. Sądząc po zapachu - tu kombinowali coś z rybami:
Na ulicach coraz więcej flag, machania, chóralnych okrzyków... Święto jakieś komunistyczne, czy co? Wszyscy ewidentnie się cieszą. Może rocznica pożegnania Jankesów? Albo urodziny Lenina? W każdym razie jest bardzo głośno i bardzo wesoło.
Żeby wtopić się w tłum konieczne jest zdobycie rekwizytu (80 tys. w pobliskim sklepie). I już jesteśmy sami swoi. Ubaw po pachy. Z obu stron. My ich filmujemy rechocząc jak żaby w błocie a oni mają radochę filmując nas:
Znalazłem po drodze dodatkowe elementy kamuflażu. Tłumy szaleją z entuzjazmu na ten widok:
Gruby całkiem wprawił się w demonstrowaniu. Jest gotów demonstrować w całkiem różnych tematach, zależnie od chwilowych potrzeb. Np.:
sportowych:
...ogólnospołecznych:
(film niedopuszczony przez wewnątrzpartyjną cenzurę)
...a nawet politycznych:
Tym ostatnim mnie rozwalił. Prawie leżałem ze śmiechu. Brzuch mnie boli od tego rechotania. Ale było sporo innych kamerzystów. Tubylcom bardzo się spodobało nasze poparcie.
Przy przechodzeniu przez uliczny rój motorków ciągle trzeba piątki przybijać. Każdy chce oflagowanego białasa klepnąć. Lepiej by trzymali łapy na kierownicach, bo filmując z jednej ręki telefonem a drugą próbując się przywitać w końcu się w kogoś wpierniczą... i mogę to być ja...
Ale kino, tego jeszcze nie grali... co chwila ktoś fotki chce robić... To dałem jednej madame nasz aparat, żebyśmy też jakąś mieli (skoro już robiła z kilku telefonów, to mogła dla nas też)
Zmęczeni tym celebrytowaniem idziemy coś zeżreć. Wszędzie tu jest mnóstwo punktów z jedzeniem.
Kurza noga, jakaś słodka zupa (jest niepotwierdzona teoria, że to kompot z trzciny cukrowej)
I ryż z dodatkiem jakiegoś długiego zielska (może pokrzywa?). Długie że hej. Koniec jeszcze wisi z paszczy a początek już prawie przy wyjściu...
Takie coś jeszcze dostaliśmy. Lepiej to ominąć, bo wygląda podejrzanie niewinnie - pewnie groźne.
Ale nie wytrzymałem. Zeżarłem jeden na koniec... Cóż, przeczucie miało rację... Dość trudno się piekła z paszczy pozbyć...
Potem kolejny spacerek, już bez flagi, ale z opaskami na ramieniu, żeby nie psuć klimatu.
Flagowe szaleństwo cały czas w toku - poczynając od najmniejszych:
Jeden wielki hałas, muzyka, same knajpy, masaże itd. Teoretycznie kawałek jest zamknięty - tylko ruch pieszy - ale motorków to nie dotyczy. Więc mamy coś deptak skrzyżowany z torem motocrossowym.
czysty Sajgon...
Zmęczeni już troszkę. Trzeba odpocząć w jakiejś knajpce. W towarzystwie uroczych sajgonek.
I jakichś liści zielonych, ale nie mam zielonego pojęcia co to. Rwą pewnie na łące jak leci wszystko co zielone i dodają do każdego żarcia.
I do hotelu, bo sił już brak. Jeszcze tyko kilka inhalacji - osioł odkrył, że na korytarzu nie ma czujników dymu, więc prawie tam mieszka:
W towarzystwie zaparkowanej przy windzie popielniczki, razem spędzają czas:
I w końcu zmęczony przodownik demonstracji zasłużenie zalega na swojej pryczy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz