czwartek, 15 lutego 2018

DZIEŃ 22 (10 lutego)

Pobudka w El Nido. Zdegustowani wczorajszym wrażeniem idziemy na śniadanie. Szału nie ma. Z głodu nie umrzemy, ale żerować specjalnie nie ma na czym. Nawet kawy zaparzonej nie ma do dyspozycji, tylko trzeba sobie zalewać wrzątkiem rozpuszczalna z torebki. Ale arbuzojady mają się dobrze:


Próby internetowe przy śniadaniu też nie wypadły zbyt dobrze. Nie nadaje się to do niczego. Nawet przegladanie poczty to zadanie czasochłonne i wieloetapowe. No, ale jak są problemy to trzeba je zacząć rozwiązywać. W miarę możliwości pojedynczo. Najprościej poszło z lodówką. W korytarzu stoi służbowa lodówka hotelu (jakieś kuchenne zapasy w niej trzymają) i tam całkiem dobrze się puszki z colą utyka.
Czyli mamy już jakiś postęp. Teraz trzeba przejść się za dnia po miasteczku, żeby poprawić jego notowania.


Uliczki w El Nido. W słońcu już wyglądają całkiem spoko. Jako normalne miasteczko turystyczne. A  akurat słońce jest. I upał taki, że ho ho... Z naszego hotelu w centrum wiochy mamy wszędzie blisko. Najpierw idziemy nad morze żeby zorientować jak wygląda organizacja tutejszej głównej atrakcji turystycznej - tzw. Island hopping (czyli po naszemu: kicanie po wysepkach). Po to właśnie ludzie do El Nido ściągają. Polega to na tym, że pakuje się grupę turystów na stateczek i pływa z nimi po różnych plażach  i lagunach porozrzucanych po okolicznych nalowniczych wysepkach. A jest tych wysepek w okolicy cała banda. Są 4 trasy dostępne dla turystów A,  B, C i D. Ceny od 1200 do 1400 pesos. Zależy która trasa. I to jest podstawa turystyki w El Nido. Stąd chwilowo zamiast plaży jest tu parking dla łódek:



Postaliśmy i popatrzyliśmy jak to wygląda. Na plaży zbierane są grupy turystów. Organizują to ludzie od biur podróży. Mają imienne listy i jakoś tam kompletują swoje zestawy ludzików. O, jak tu:



Potem wskazują odpowiednią łajbę i trzeba do niej iść piechotką. Można  po wodzie - jeśli ktoś potrafi - bo do niektórych jest dość głęboko - zależy jak blisko jednostka podpłynie. 


Widzieliśmy przypadki, że brodzącym woda sięgała po piersi. Trzeba wysoko bagaż trzymać. To wyjaśnia sprawę dlaczego na wszystkich straganach/sklepach w okolicy pełno jest toreb wodoodpornych. Mają tutaj niezłe wzięcie. Jak już któryś stateczek jest gotowy (pasażerowie, prowiant, paliwo itd.) to odpływa, a na jego miejsce wciska się zaraz kolejny po załadunek. Wielkości tych pojazdów są dość różne - od kilku- do kilkudziesięcioosobowych.
Można tu też wynająć kajak i pomykać nim indywidualnie po okolicznych plażach i zatoczkach - ale za daleko to tym chyba nie da się wybrać. No chyba że ktoś na Oxfordzie studiował...
Tam dalej widać jakiś bardziej  profesjonalny port, ale chyba tylko dla promów, bo żadne łajby od "island hopping" tam się nie kręcą:


no dobra, posiedzieli, popatrzyli:


Wiedzą już co i jak to chwilowo stąd spadamy. Same wycieczki można kupić w każdym możliwym miejscu. Tu tylko odbywa się ich realizacja. To wracamy. Częściowo. Gruby idzie do hotelu odpocząć bo skwar morderczy, a ja idę poszwendać się jeszcze po El Nido.


Oblazłem troszkę uliczek, żeby mieć lepszą orientację w okolicy. Z tej okazji mały zestaw ulicznych obrazków z El Nido:
tu jakiś dość zużyty tricykl:


 to brama do portu (tego dla promów):


posterunek straży przybrzeżnej:


i po prostu migawki z ulicy:








Są też szalone filipińskie autobusiki:


Chyba zapomniałem wspomnieć, że takie coś nazywa się tu "jeepney" i jest chyba najpopularniejszym środkiem komunikacji publicznej na Filipinach. I pewnie najtańszym, jak przypuszczam. Nie potrafię podać cen, bo z tej formy przemieszczania akurat nie skorzystaliśmy. Ale naprawdę jeździ tu ich całe mrowie. Zawsze kolorowe, pstrokate, z milionem napisów - niezależnie od stopnia degradacji pojazdu.
A to chyba pojazd służb energetycznych. To trochę wyjaśnia częste braki zasilnia w El Nido. Zanim tym czymś dojadą na miejsce awarii to troszkę trwa...




O, nasze lokum widać tam za boiskiem (tu po raz pierwszy boisko do piłki nożnej widzieliśmy) - to ten szary budynek po prawej. Coral Cliff Hotel.


Zatoczywszy słuszną rundkę po mieście doturlałem się w końcu do mety. W sumie szwendałem się może 1,5 h. Teraz z wrodzonego poczucia obowiązku wypadało zająć się ponownym badaniem możliwości tutejszego internetu.


Blado. Oj, blado to widzę. I jak tu żyć, Panie Premierze... Cuś czeba z tym zrobić.
A chwilowo czas obudzić Pulpeta. W końcu jest na urlopie, więc dość tego opieprzania...
Popołudniowa inspekcja wybrzeża pokazała, że miejska plaża to jednak faktycznie plaża:


Jak się stąd wyniosły hordy łódek to od razu nabrała "plażowatości". I nawet ludziska się kąpią. Ciekawe, że tyle tego cholerstwa tu codziennie pływa a woda czysta. 


Potem jakiś mały popołudniowy "wrzut na ruszt" - bo jak wiadomo pełny żołądek znakomicie podnosi uroki krajobrazu.



I tak jakoś to idzie w tym całym El Nido. Po analizie dostępnych danych wybraliśmy sobie na jutro pierwszą  wycieczkę, "Tour C". Ta podobno jest najbardziej "podwodna". "Tour A" ma być najbardziej plażowa dla odmiany. Ale na razie zobaczymy. 1400  pesos od osoby. Dla wygody rezerwujemy to w biurze odległym o jakieś 20 m od hotelu. Przy okazji wychodzą drobne szczegóły których jakoś unika się w ulotkach i innych reklamach. Opłata za wybraną trasę to nie wszystko. Do tego trzeba jeszcze dodać tzw. opłatę środowiskową (environmental fee). Czyli coś jak  wstęp do parku narodowego. Ale wytłumaczono nam, że raz wniesiona taka opłata (w wysokości 200 pesos od osoby, imienna) jest ważna 10 dni. Czyli obejmuje ew. następne wycieczki w takim okresie. No to mamy już jutrzejszy dzień zagospodarowany - i to zgodnie z pierwotnym planem. Tu na szczęście nie ma wulkanu, który by nam to popsuł.
Następny punkt na dzisiaj to problem internetowy. Ważny.

Dalszy fragment tego wpisu to pierdoły czysto praktyczne dotyczące naszego rozwiązania problemu z dostępem do netu. Dla niezainteresowanych absolutnie nudne. Ale jak się komuś chce to niech sobie czyta. 

Najsensowniejszym rozwiązaniem w takim przypadku jest olanie hotelowego WiFi i załatwienie sobie własnego dostępu poprzez lokalnego operatora komórkowego. Są tu dwie korporacje: Smart i Global - pełno tego wszędzie na reklamach. Zależnie od regionu kraju raz internet lepiej działa u jednego, raz u drugiego (jak u nas). Dlatego często tubylcy mają karty z obu. Przyciśnięta pani z biura podróży wygadała się, że w El Nido internet lepiej chodzi w Globalu więc już wiemy na czym stoimy. Kartę SIM do tego operatora dało się dostać dopiero w trzecim czy czwartym sklepie. Wszyscy chcieli nam wcisnąć Smarta. Uznaliśmy to za dowód prawdomówności pani z biura (skoro karty Globala szybciej schodzą). Upolowana w końcu karta kosztowała 50 pesos (3,50 zł). Pusta.  Jak kieszenie po wizycie w knajpie. Można było z niej wydobyć troszkę promocyjnego transferu, ale z ograniczeniami - tylko na Youtube i coś tam jeszcze (jakieś pierdołowate strony dla gimnazjalistów). Dla nas raczej nieprzydatne - potrzebujemy pełny dostęp - do dowolnych stron w sieci. Ale zaraz poszło się do sklepu z przedstawicielem Globala, takim trochę łysym (jeszcze bardziej niż ja). Kart nie miał, ale jak już przywlekliśmy swoją to z doładowaniem nie było problemu. Dla testów bierzemy 1GB za 300  pesos (17,50 zł). Proponował jeszcze opcje 4GB za 600p. i 8GB za 1000p. ale bierzemy najmniejszą, żeby sprawdzić czy ruszy. Jak co to się doładuje.  Ha! Mamy sukces! Net nam działa. Szału nie ma, czasem zwalnia, ale zasadniczo jakoś działa. Brawo my. ;) Ino robimy z jednego telefonu router, żeby mieć dostęp do sieci we wszystkich naszych trzech gratach. A przy testach jeszcze okazało się, że nasze 1GB w ramach promocji spuchło do 1,5GB. 
Dla uczczenia tego faktu trzeba jeszcze raz wyskoczyć na miasto i zjeść coś na kolację. Bo żeby żyć, trzeba żryć - jak mawiają starożytni Mohikanie. A Gruby, ta złośliwa małpa, robi głodnemu koledze zdjęcia podczas konsumpcji...




więc w ramach słusznej zemsty też mu takowe zostało zrobione:


 W każdym razie wieczorny głód też zwalczyliśmy. A co. No to jakoś chyba dotrwamy do jutrzejszej wycieczki... Jeszcze tylko wieczorna inspekcja inspektora - cenzura nowego blogowego wpisu zanim  trafi on na forum publiczne.


Zawsze są jakieś obowiązki... samo życie...