Malezja. Kuala Lumpur. I dwa osły w samym środku. W mieszkanku na 20 piętrze wieżowca Platinum Suite. Musimy się tu jakoś pomieścić z wszystkimi naszymi gratami. A tu tylko 2 sypialnie:
2 łazienki,
jedna nikczemna garderoba
i kuchnio-salon.
W sumie 120m. I tylko 4 klimatyzatory. Straszne. I jak tu żyć, panie premierze? ;P Trudno, jako sobie poradzimy chyba. A chwilowo trzeba sobie iść. Bo terminy gonią. To wakacje w końcu a nie praca. Więc nie ma kiedy się obijać. Dzisiaj mamy w grafiku Petronas Towers - symbol Kuala Lumpur. Aby uniknąć konieczności wstawania skoro świt i kolejki po bilety zrobiliśmy sobie rezerwacje przed wyjazdem. Na 10:15 dzisiaj. Ale trzeba się stawić pół godziny przed terminem i odebrać bilety. No to w drogę. Daleko nie mamy, bo wieże są prawie za płotem. Tj. jakieś 10-15 min spacerkiem w tempie inspektorskim czyli średnio aktywnego żółwia. Wspomniany czyha już przy windzie:
I oto ulica Kuala Lumpur. Za dnia. Wspominałem, że pełno tu wieżowców? Trudno się rozejrzeć na większą odległość.
ten akurat jest "nasz":
Nad główną trasą zasuwa wiadukt kolejki (monorail), z której wczoraj łaskawi byliśmy skorzystać:
I gdzieś tu między tymi domkami powinno być widać nasz dzisiejszy cel:
o, jest:
Niby najwyższy w okolicy, prawie pół kilometra (452m) a dobrze się ukrywa. Ale już go namierzyliśmy i spacerkiem konsekwentnie zmierzamy we właściwym kierunku.
Ruch jest dość umiarkowany, ale to może być efekt weekendu. Dzisiaj mamy sobotę. W sumie to dobrze, bo ułatwia przechodzenie przez jezdnię w miejscach niedozwolonych. Bo gdyby chcieć czekać na zielone światła to chyba trzeba by ruszyć ze 4 godz. temu. A tu, proszę wycieczki, mamy autobus w wersji cabrio:
I oto jesteśmy na placu przed petronasami. Z tej pozycji nie da się ich cyknąć w całości.
Jest i wejście główne.
I czas nas dogonił. Musimy już szukać biura biletowego.
Jakoś się udało wydobyć bilety. Ciekawski pan potwierdzający, że ja to właśnie ja a nie ktoś inny dociekał przy tym jak wymawia się moje imię. Normalnie, a jak inaczej. No bo co? Mamy jeszcze chwilkę czasu więc Gruby domaga się inhalacji, bo oddech stracił przy spacerze. Dzięki czemu mogę sobie obejrzeć kolejny wieżowiec - fajny, bo obrośnięty pnączami aż do góry. I też ma mostek, jak petronasy:
No to czas na nas. 10:15 się zbliża. Czas zjechać pod ziemię żeby dostać się wysoko nad ziemię (takie małe udziwnienie). A radość popapierosowa aż tryska z tego tu typa:
Ale musiał jeszcze chwilę poczekać, więc oklapł nieco:
Procedura wygląda tu tak, że poszczególne grupy przypisane do kolejnych terminów otrzymują identyfikatory z różnymi kolorami tasiemek. My stanowimy grupę "zieloną" - czyli my dwaj i jeszcze grupka paru innych białasów. I hinduska rodzinka. Poprzednia nie wiem jaki kolor miała bo już pojechali. Następna za nami ma taśmy czarne. Nasza jest fajna bo bardzo nieliczna. Mniej niż 10 osób chyba. A podobno mogą liczyć do 20 szt. Następna za nami to już cała horda - z wyglądu jakichś Pakistańczyków lub kogoś w tym stylu (sądząc po umaszczeniu). Pewnie co drugi z bombą. Dobrze, że tu skanują gości - jak na lotniskach. W końcu wezwali "zielonych" i zaprowadzili naszą grupę do windy. No i jazda - na poziom mostu pomiędzy wieżami (piętro 41 chyba):
To jest on. Podniebny most - skromnie go sobie nazwali, nie ma co - buraki jedne kualalumpurskie:
Czyli dwupoziomowy korytarzyk łączący słynne dwie wieże.
Jakieś 170 m nad chodnikiem. To gdzieś tam na dole:
Inspektor się rozparł i wyobraża sobie ile budów naraz mógłby stąd nadzorować:
Ludzi się tu pęta - dwie grupy jednocześnie, bo my (zieloni) już przybyliśmy a poprzednicy (to niebiescy, jak się okazało) jeszcze nie wybyli. Rozgoniłem dziadostwo bo tylko kadr zanieczyszczali i teraz cały pomost jest mój, a co:
Oczywiście bez użycia przemocy, jakaś kultura musi być. Przybrałem swój naturalny wyraz twarzy (zamiast wakacyjnego wyszczerza) i się oddalili. W drugi koniec korytarza. Dalej się nie dało;)
Na mostku koczowaliśmy jakieś 20 min. Odjechali niebiescy, troszkę byliśmy sami my "zieloni", potem już nadjechali "czarni". Widoczki eleganckie, trzeba przyznać. Te są na południowy wschód - czyli park KLCC:
Wspominałem coś o wieżowcach? Mają je;)
A ten na północny zachód:
Wołają "zielonych" - czas ruszać dalej. Do windy. To jeszcze nie koniec widoczków bo jedziemy do góry. Winda pilotowana jest chyba co najmniej przez pułkownika - sądząc po stopniu oplakietkowania:
VI Malajski Pułk Wind Desantowych, II Szwadron Guzików Szybkiego Stopu. Tak mniemam. Dość młody jak na taką wysoką szarżę, ale może miał dziadka w Wermachcie to szybko awansował. Wiadomo, że w wojsku plecy się liczą. Tym razem z przesiadką jedziemy. Ostatnie 3 piętra pokonujemy inną, mniejszą windą. Bo wieża się zwęża niczym tyłek węża ;) I finalnie osiągamy taki oto poziom:
Wysoko się zrobiło. Troszeczkę.
Jakby stąd wylecieć w kierunku gruntu, to miałoby się troszkę czasu. Można by spokojnie policzyć kasę w kieszeniach, albo pół testamentu napisać. Albo coś małego wyprać. Stringi, dajmy na to;)
A tuż za oknem szczyt konkurencyjnej wieży:
Gruby trochę wkurzony, bo mu śniadanie się oddaliło - jest teraz niecałe pół kilometra stąd (w pionie):
Pamiątkowe zdjęcia z wieżową makietą, do zestawu obowiązkowego turystycznej tandety (w stylu "jeleń na rykowisku") :
Trochę medytacji na szczycie świata:
i jeszcze jeden szeroki widoczek:
Te fajne obrośnięte bluszczem wieżowce (wspominałem, że mają tu wieżowce?) jakoś skarlały. Tam na dole są:
Widziany już wcześniej park KLCC (też jakiś taki mniejszy):
A Gruby modli się do św. Lornety:
Dobrze, że przyjechaliśmy tu teraz, a nie za parę lat, bo źle wróżę tym wieżom. Rdza je toczy najwyraźniej. Sądząc po stanie wspornika kamery systemu bezpieczeństwa:
I jeszcze spojrzenie na naszą tutejszą norkę (ze wspomaganiem powiększenia, żeby dało się napis odczytać):
Taka jeszcze techniczna uwaga - bardzo dużo personelu jest tu oddelegowane do obsługi zwiedzaczy. Całe mrowie. Wszyscy na czarno - faceci i kobiety. Z tym, że babki jeszcze obowiązkowo zachustowane, co sprawia że wyglądają jak brygada płaczek na pogrzebie. Spore koszty osobowe muszą mieć w związku z tą ilością. Ale stać ich - od jednego łebka za wizytę biorą 85 mruków. A niezły tłumek tu przepuszczają dziennie.
No i wracamy do wycieczki: zieloni proszeni już są już do windy:
Zjazd o 3 piętra na poziom przesiadkowy.
Tu można obejrzeć sobie schematy porównujące kilka najwyższych budynków na świecie. Troszkę zmanipulowane tak, żeby petronasy lepiej wypadały ;)
W tym punkcie wystawiono na próbę naszą anielską cierpliwość. Byliśmy jakieś 20 min na mostku, drugie tyle na tarasie widokowym na 86 a tu, w poczekalni na 83 korek. Coś się pochrzaniło i już 3 grupy tu tkwią. I nawet usiąść nie ma gdzie, bo już wszystko obsiadnięte. Czekaliśmy tu pół godziny albo lepiej, zanim zaczęto wywózkę. Hańba im - jak mawiał król Julian.
W końcu trafiliśmy na poziom zbliżony do gruntu. Dzięki temu, że chciano rozładować korek, wypuszczono nas "bokiem" z pominięciem części pamiątkarsko-handlowej (koszulki z wieżami, figurki wież z plastiku albo suszonego guana nietoperzy itd.). Tak przypuszczamy, bo coś zbyt gładko do głównego holu trafiliśmy. No i dobrze. No to przedzieramy się na drugą stronę, żeby park KLCC odwiedzić i fotki porobić - tym razem z właściwej strony jeśli chodzi o pozycję słońca.
I wiadomo co było po drodze - zakichane centrum handlowe. No bo co można umieścić w podstawie dużego budynku. Przecież nie serwis maszyn do szycia.
Centrum wielkie - fakt. Tylko marki jakieś nikczemne. Jakaś tam Prada, Gucci, Chanel..
Szału nie ma.... Victoria Secret (i tak moich rozmiarów nie mają, jak zwykle)... Dior i inne takie byleco... uczciwej Biedronki się nie doszukasz... Kicha, po prostu
Jakoś udało się znaleźć przejście na wylot. Dobrze że nie jesteśmy kobietami, bo byłaby masakra. I śmierć głodowa. I oto mamy PT od południo-wschodu:
W parku spotkać można blaszanego wieloryba (najwyraźniej walenie ciągle w modzie).
Są jakieś baseniki do taplania się - wskazane, biorąc pod uwagę temperaturę. Wg prognozy mamy dzisiaj 32 stopnie w cieniu, ale tutaj w pełnym nasłonecznieniu wydaje się, że jest ze czterysta. I w końcu cale wieże - trzeba było kawał odejść, żeby je złapać:
I fotka pod standardowym tytułem: Tu byłem - Tony Halik ;)
Chociaż tak naprawdę to nie jestem aż tak wielki (pominąwszy ego) ;)
Fotki zaliczone to wracamy do centrum handlowego. Nie do Victoria S., jakby co. Zjeść coś. Bo my od rana na głodniaka. A już po południu (12:30). No to atak na Pizza Hut:
Zapadłe brzuszki nieco wygładzone, to możemy wracać do parku. I boczną alejką kierujemy się w stronę wyjścia.
Na ulicę. A tu... nikt nie zgadnie. Wieżowce ;)
I? ...jeszcze więcej tychże (zapomniałem napisać, że je tu mają):
Dobrze, że coś zjedliśmy bo na ulicach tej dzielnicy trudno o paszę. Takie gówna, to owszem, można tu kupić:
Ale smakowo nie rokują specjalnie... Ale coś już zjedliśmy więc siły są i po przekonaniu Grubego do spaceru maszerujemy sobie podziwiając widoczki. Np. wieżowce - które jak wiadomo, tu mają:
I testujemy pewne udogodnienie, które udało się nam wypatrzyć jeszcze w domu, studiując mapy googla (street view). To klimatyzowane chodniki zbudowane nad ulicą (i normalnym chodnikiem).
To nie przejście nad ulica tylko cały porozgałęziany ciąg. Paręset metrów. Nabudowali się skubańcy. Dbają o swoich garniturowców, żeby się nie spocili, pomykając od wieżowca do wieżowca (a te tu są, jak wiemy).
Niestety, przyjemności jak zwykle się kończą, i trzeba zejść na ziemię. I znowu szok termiczny:
Ale nad głową jaskółka nadziei. Znajoma linia kolejki. Trzeba skorzystać, bo do domu jeszcze nawet kilometr może być. Cały jeden przystanek.
Już obyci z systemem łatwo zdobywamy żetony:
I czekamy na naszego monoraila. Jedzie:
I po paru minutkach już u siebie:
ostatni kawałek trzeba pokonać o własnych siłach:
W głównym holu krótki odpoczynek i aklimatyzacja. Mają tu niesamowicie schłodzone. Jak się wchodzi z ulicy to jak do lodówki:
I windą do góry:
Pod warunkiem, że ma się kartę. Jak nie przyłożysz karty do czytnika to nie pojedziesz. Tzn. nie zaliczy wciśnięcia guzika. Jedyny wyjątek to jazda na dół, do głównego holu. To przyjmuje bez karty. Żeby goście mogli wyjechać bez odprowadzania ich na dół.
Czas na zasłużony odpoczynek po męczącej wycieczce. Mała kawa i troszkę notatek:
Gruby zajął się praniem - bo pralkę też mamy (pralko-suszarkę). W tej sytuacji nie musimy na miasto biegać z praniem i ryzykować otrzymanie cudzej bielizny:
Po rozwiązaniu łamigłówki czyli zaprogramowaniu i uruchomieniu piorąco suszącej maszynerii w ramach relaksu postanowiliśmy pojeździć windą:
Ale dla odmiany do góry. Np. na piętro nr 51. A co, mamy kartę to możemy jeździć gdzie chcemy. A tu niespodzianka. Ktoś nam na dachu basen wykopał. Z widokiem na wiadomo co:
albo na wieżę telewizyjną, jak ktoś woli zerkać w innym kierunku:
widoków tu mamy po pachy:
Milutkie, czyż nie? A jakby komuś basenowa słodka woda nie wystarczała do szczęścia to za szybką stanowiącą tło dla naszego inspektora mamy siłownie, gdzie można zająć się produkcją wody słonej:
Po relaksacyjnym penetrowaniu dachu czas na kolejny wypad na miasto. Cel - chińska dzielnica. Środek transportu - inna kolejka. Czerwona na planach.
Chyba to metro bo na stację zjeżdża się pod ziemię. A to mina Grubego na myśl o zmierzeniu się z tutejszym transportem publicznym:
Jak to stwierdziliśmy - w Bangkoku sprawa była całkiem prosta. Ale tu - cytując Pulpeta - można podróżować z obu rękoma w kieszeniach. Bajka po prostu. Prościej już transportu nie da się zorganizować. W skali od 1 do 10 dajemy 12:)
Podczas jazdy nasze "metro" zmutowało. Z podziemnego zrobiło się nadziemne. I z tunelu wypełzło na wiadukt.
Stacja Pasar Seni. Wysiadka. Teoretycznie powinniśmy być w okolicach tutejszego chinatown. I co? Troszkę marszu i teoria pokryła się z praktyką. Zdolne bestie jesteśmy:)
Duma nas rozpiera, że hej:
A dookoła elegancki chiński bajzel. Wszystko zmieszane ze wszystkim. Podróbki zegarków (sporo), torebek, jeansów, koszulek, butów i czego tam jeszcze. Jakaś maszyna miesza w beczce coś co wygląda jak kasztany z czymś co wygląda jak kozie bobki. I to na gorąco:
I kto zrozumie Chińczyków? Cytując naszego sumatrzańskiego przewodnika - chińczyk zeżre wszystko, oprócz stołu i krzesła ;) A propos zeżarcia - czas się za czymś jadalnym rozejrzeć:
dużo tego dookoła...
...ale jedzenie to rzecz ważna, więc nie można decydować bez SS (stosownej selekcji). Dopiero, jak namierzyliśmy sanepido-odporną garkuchnię:
można przystąpić do wypełniania wewnętrznej pustki:
Napełniony brzuszek znakomicie podnosi uroki krajobrazu:
I co ważne - zabezpiecza przed dalszymi kuszącymi widokami:
Snujemy się po okolicznych zaułkach:
A na koniec zahaczamy o lokalne centrum handlowe, tak dla formalności. Żeby na fotkach było potwierdzenie, że chińszczyzna dookoła:
Po przechadzce po klimatyzowanym zestawie sklepików wypełzamy na słońce. Gruby uradowany jak szpak na czereśni.
Bo się stuningował. Do centrum wkroczył jeszcze jako zwykły on sam, a wylazł już jako inż. Mamoń:
Łazimy łazimy... aż się klimaty zmieniły. Z chińskich na jakieś mniej lubiane. Zbyt wielbłądowate takie...Sklepików nadal multum tylko personel mniej twarzowy... Ot co...
Wracamy na naszą dzielnię;) Trasa ta sama, tylko w drugą stronę. Po wyjściu z podziemi - mała niespodzianka - coś jakby wieżowiec:)
I znowu u siebie. W międzyczasie doszło nasze małe pranie. Z suszeniem. Choć do końca toto suche nie jest. Ale co tam, poczekamy - doschnie sobie samo, tylko z grubsza porozwieszać trzeba.
A na zewnątrz ciemnawo już coś:
Ale jeszcze jedną małą wycieczkę damy radę wcisnąć chyba. Monorailem do dzielnicy Bukit Bintang. 2 przystanki od nas. Tutaj piechotką do ulicy Jalan Alor. Podobno jest dość ożywiona wieczorami. I faktycznie, znaleźliśmy toto i okazało się gastronomiczno rozrywkowym deptakiem. Rozświetlonym jak choinka, z chmarą knajpek, stoisk itd. W zasięgu wzroku jakieś grillowane obiekty:
Ciekawe czym to było przed wizytą na ruszcie (niespecjalnie dobrowolną prawdopodobnie)? Owcą, kozą, komornikiem czy małym niedźwiedziem?
Trochę trudno przejść bo spory odcinek ulicy zajmuje jakaś zorganizowana impreza. Otoczyli się taśmami, wewnątrz multum stolików z ludźmi (a chyba każdy z piwem - rzadki widok w tym kraju). Nawet mundurowych tu widać:
I straszny hałas generują bo odbywa się tam jakaś aukcja. Licytator drze się jakby go na pal wbijali. Lub dużego kaktusa wtykali mu w wiadome miejsce.
Widzieliśmy przedmiot który akurat licytowano, ale za cholerę nie szło powiedzieć co to było. Jakieś chińsko wyglądające coś. Cena wynosiła już ok 10 tys. mruków (czyli prawie tyle samo w zł), ale licytacja trwała.
A my idziemy dalej. Jakiś pajac pozuje do zdjęć:
Kolejne lokale, kolejne tłumy:
kolejne przysmaki;)
Na wschodzie lubi się kurze stópki. Co zrobić. Może to i dobre, ale osobiście nie wiem, nie próbowałem. Gotowane kopyta może też są pyszne, kto wie... Trafiają się też akcenty muzyczne, jak to zwykle bywa:
i zaułki nieco mniej uczęszczane, choć jakże klimatyczne:
Przechodzimy nim na inną ulicę, mniej spacerową (bo z samochodami) ale absolutnie nie śpiącą:
Przełaziliśmy znowu spory kawał kierując się powoli w stronę naszej bazy:
Potem jeszcze wspomaganie kolejką i koniec dzisiejszych wojaży. Bo ile można. Trzeba dać odpocząć kończynom dolnym i oddać wieczornemu zasłużonemu relaksowi w naszym salonie, skoro już go mamy:
I tak to jest w Kuala Lumpur.