Taaa... wstać trzeba było rano, niestety - żeby na śniadanie się załapać. A snu zdecydowanie za mało. Podróż + aklimatyzacja do bladego świtu potrafi człowieka wymęczyć:) Ale cóż poradzić, w końcu nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Co do śniadania, na które się zwlekliśmy - szału nie ma. Za dużo ludzi, za mało miejsca. Na stoliki trzeba polować albo przysiadać się do kogoś. Pewnie wszyscy tu wstają tak późno jak tylko się daje, żeby choć trochę snu złapać:) A na zewnątrz już słychać umc umc umc... techno już leci, choć jeszcze na dość kontrolowanym poziomie głośności. Coś tam sobie poprzegryzaliśmy, nawet jakąś kawę udało się wciągnąć i trzeba było udać się w jakieś spokojne miejsce w celu zażycia kolejnej dawki odpoczynku i pomedytowania nad przyszłością dnia. I trochę leniwego poklepania w komputerek, czego dowodem są niniejsze wynurzenia. Żeby nie robić tego w pokoju pojechaliśmy na 6-te piętro, gdzie na dachu zlokalizowano przytulny basenik.
I bar (niestety chwilowo jeszcze nieczynny - dopiero od 11-tej). Oraz jacuzzi, do którego bąbelków zawsze można dodawać coś od siebie ;)
Słońce daje tu ostro popalić, więc trzeba uważać i czasem nie zasnąć - bo kłopoty gotowe. Ja sobie poklepałem w klawiaturę. Gruby w międzyczasie podreptał do sklepu po chłodne płyny. Musiał aż 2 razy, bo za pierwszym zakłódkowana jeszcze była pewna lodówka (jak niektórym wiadomo - w tym kraju niektóre sklepowe lodówki otwarte są tylko w określonych przedziałach czasowych). I tak sobie mały plażing (tzn. basening) można w wielkim mieście pouprawiać. Ok. 12-13 mamy już dosyć słońca no i czas ruszyć w miasto. Zwiedzanie i tego typu urlopowe duperele - trzeba się z podstawowych obowiązków turysty wywiązywać, bo się tubylcy obrażą jak nie będą mieli kogo skubać. Całe popołudnie do wieczora nosiło nas po Bangkoku. Trochę piechotką w bliższej okolicy.
Jakiś pad thai dla odmiany wciągnięty w knajpce a nie z ulicznej garkuchni:
Pod czujnym okiem typka o pociągłej twarzy:
Jak się znudziło łażenie to doszliśmy do rzeki i zaokrętowaliśmy na tramwaj wodny.
I to napchany po same uszy (jeśli toto jakieś uszy posiada).
Ciekawe zjawisko. Przybija taki stateczek co kawałek do poszczególnych przystanków i jest bardzo krótki czas na wysiadanie i wsiadanie. A tłok konkretny. W Europie by to nie przeszło. Ale jakoś nikt nie wypada i się nie topi (a trochę szkoda, byłoby luźniej). Fakt, że jest to naprawdę nieźle zorganizowane. Personel wszystkim energicznie dyryguje (muszą chyba przechodzić specjalne kursy gwizdania), przegania, wpuszcza, wypuszcza - a cały ten tłum jest bardzo zdyscyplinowany. I system sprawnie działa. Jak ktoś robi zamieszanie i psuje rytm to raczej turyści. Popłynęliśmy sobie od miejsca naszego załadunku aż do końca linii (na pętlę, można by powiedzieć) więc było troszkę czasu na obserwacje - może jakieś pół godziny.
Oczywiście, kto tylko ma wolną rękę to smartfonuje. Wszyscy ciągle tu smartfonują. Nawet buddyjscy mnisi.
Sport narodowy chyba. Gruby stwierdził, że smartfony wynaleziono chyba specjalnie dla Tajów. Stacja końcowa - wysiadka na ląd. A potem wielka wspinaczka - na estakadę BTS (tutejsza kolejka miejska).
Wyżej i wyżej...
Tu chwila na analizę porozwieszanych instrukcji (zasad określania ceny przejazdu) i wybieranie metody kupowania biletów. Można to robić w automatach ale trzeba mieć sporo monet (nie przyjmują papierków). W tej sytuacji kupiliśmy w kasie.
Potem chwilka obserwacji co zrobić z otrzymanymi kartami i można atakować bramki wejściowe. Zresztą jak zwykle w pobliżu czuwa personel, który z uśmiechem na tubylczej paszczy zaraz pokazuje co i jak jeśli tylko ktoś się gubi. Do góry na następny poziom - czyli już na peron i do kolejki
Przejechaliśmy sobie jedną linią parę przystanków, a potem przesiadka na drugą (w ramach tego samego biletu). W pociągu oczywiście smartfonologia na pełną skalę. Konkurs bez nagród - znajdź na fotce kogoś bez smartfona w łapce...
I znowu trochę jazdy z widokami. Linie BTS są poprowadzone naprawdę wysoko, więc jest na co popatrzeć. I w końcu wysiadka.
Przy opuszczaniu stacji bramka połyka bilety i już ich nie oddaje. I znowu schody. Na szczęście w dół. Zdecydowanie sporo schodów. Aż na samo dno - tj. do ulicy.
I kolejny spacerek, choć po zupełnie innej okolicy. Przystanek w sklepie, bo ciepło (udaru cieplnego można dostać dość łatwo, jak ktoś lubi) to i pić się chce. A jak się ma picie to można sobie siedzieć na krawężniku, leniwie uzupełniać płyny i obserwować tubylczy świat:) Pora wczesna, więc życie ulicy toczy się jeszcze dość powoli... Ludzie, samochody, pierdyliard skuterków... i ryby. Żywe. Przy krawężniku...
Połaziliśmy jeszcze troszkę, pogapiliśmy się na wszystko dookoła, poopędzaliśmy od sprzedawców dóbr i usług wszelakich (głównie transportowych lub masażowych - nieerotycznych, tak dla formalności, jakby pytał ktoś nadmiernie ciekawski).
W końcu człek się znużon poczuł i trzeba było zorganizować transport do "domu". Dla odmiany taksówką. Co okazało się błędem. Dużym. O tej godzinie na trasie był jeden wielki korek, więc głównie staliśmy. Cały kurs trwał sporo ponad godzinę. Jak wróciliśmy to już ciemno było, a na Khao San impreza w pełni rozkręcona. Czyli głośno i tłoczno. I głośno. I BARDZO głośno. I Jeszcze BARDZIEJ głośno. Aż do czasu przybycia regulatora dźwięku czyli konwoju policji grubo po godz. 2 nad ranem. Taka tradycja jak widać... Ci turyści to tutaj się napracują że hej... spora część z tutejszego tłumu stoi na nogach tylko dlatego, że ten tłum ich w pionie utrzymuje. Inaczej z całą pewnością by leżeli. Ich stan zapewne wynika ze zmęczenia zwiedzaniem i tańcem oczywiście:). Oczy taki gość ma niby otwarte - ale jak w nie spojrzeć to tam już nikogo nie ma:) Dookoła oprócz stacjonarnych knajp milion mobilnych sprzedawców żarcia i nie tylko. Co tam kto chce. I nie chce. Od pieczonych skorpionów na patyku po gaz rozweselający. Promocji co nie miara - jak kupisz dwa wiaderka piwa u nas to trzecie gratis. To nie żart - piwo w kolorowych plastikowych wiaderkach (jak do robienia babek na plaży), a do tego kilka słomek. Człowiek najchętnej zaległby już w łóżku po męczącym dniu, o w takim tu np.
...i np. w taki oto sposób:
Ae jeszcze nie teraz... trudno, taki mamy tu klimat. :)