piątek, 3 lutego 2017

DZIEŃ 12 (30 stycznia)

Transfer. Chyba najcięższy z całej tej eskapady. Kluczowe zadanie: nie zaspać!!! A to na mojej biednej głowie zostawione. Co prawda babcia poinstruowana, że chcemy budzenie o 6-tej ale...
Ustawiłem budzik swój na 5:50. Ale ze stresu chyba spać nie mogłem i już ok. 5:30 obudził mnie nocny szum targowiska za oknem:



Wygląda to jak jakieś hurtowe zakupowisko. Pełno samochodów, przeładunków itd. Pewnie okoliczni sklepikarze się tu zaopatrują. I oki, niech im się darzy... A my zbierać dupska musimy. Obudziłem Grubego. Szybkie, półprzytomne pakowanie i śmigamy na dół. Babcia zapomniała o budzeniu, ale nie śpi na szczęście, Otworzyła nam drzwi na zewnątrz i już suniemy po mrocznej ulicy...


Ludzi raczej niewielu. Gdzieś za nami drepcze sobie tylko pojedynczy mnich w pomarańczowym prześcieradle. Może ma poranny obchód? Zgodnie ze słusznym  planem inspektora doholowujemy nasz dobytek na główną ulicę i ustawiamy się w dobrze oświetlonej pozycji (po właściwej stronie, uwzględniając ich durny lewostronny ruch).


Dwie minuty. Góra trzy. I już staje swoją gablotą przy nas jakiś nie mogący dospać tubylec. Krótkie negocjacje - staje na 300 (jakieś 35 zł) i pędzimy na lotnisko.


Dookoła powolutku wstaje świt. A my już na lotnisku. Gruby sprintem popędził do smoczej strefy...


...bo jak już nam wiadomo, w tym kraju palacze mają coraz większe problemy. Następny krok - hala odlotów. Inspektor gasi pragnienie. Humor kwaśnawy - jakiś taki z lekka niewyspany, czy cuś?


z resztą, drugi też  energią nie tryska...


Bez kija nie podchodź... No chyba, że jakiś celny komentarz Grubsona wzbudzi idiotyczny rechot na zachmurzonym licu...


Dzisiaj ponownie  lecimy z liniami Air Asia. Pewnie się cieszą. Nasz lot jest przedostatni na poniższej liście:


8:25 do Kuala-Lumpur. Zmieniamy kraj. Kierunek Malezja. Pozbyliśmy się głównych bagaży - wykazawszy anielską cierpliwość w stosunku do jakichś Chińczyków z Pekinu (info z naklejek na bagażach). Pierdoły jedne przy punkcie odprawy urządziły sobie przepakowywanie sterty chrupków pomiędzy walizkami. Pewnie o smaku grillowanego jamnika.


Potem jeszcze ostatnie zdjęcie z Tajką. Tekturową trochę, ale nie ma co wybrzydzań w tej sytuacji:


W oczekiwaniu na odlot pożarliśmy podróżne kanapki nabyte wczoraj w 7-eleven. Wiedzieliśmy że śniadania nie będzie i trzeba się zabezpieczyć. Ale dziadostwo było beznadziejne. Wata o smaku przemysłowym. Wrzucone w siebie tylko po to żeby żołądek miał co robić i nie zajmował się głupotami....Tymczasem nasz ptaszek już zadokował... 


Tak jak poprzednio - Airbus 320-200 (dość częsty w Air Asia chyba). To można się ładować..


Potem pan pilot dzielnie się rozpędził...


 ...odbił obunóż i oderwał od ziemi:


Pofruwaliśmy sobie jakąś małą godzinkę i już czas było obniżać loty



I bęc o glebę. Kuala Lumpur wita. A dokładnie port lotniczy KLIA2 - obsługujący tanie linie i przy okazji będący główną bazą linii Air Asia (chyba). Nota bene to linia malezyjska (i największe tanie linie w Azji). Co łatwo można poznać po watahach ich samolotów pętających się wszędzie dookoła:




No to jesteśmy w Malezji.


Inspektor znużony, pędzi ruchomym chodnikiem:


Aż do punktu kontrolnego, gdzie po pobraniu odcisków palców wskazujących otrzymujemy stosowne  pieczątki wizowe do paszportów. Upoważniają nas one do 90-dniowego turystycznego pobytu na terenie Malezji. Tygrys Malezji (Sandokan) i te tam klimaty. Kto jest trochę starszy niż wiosenny szczypiorek, ten kojarzy o co chodzi;) Ale chłopaki od wiz i skanowania niepotrzebnie się męczyli. Gdyż robimy ich w konia. Pobieramy swoje bagaże i zamiast w głąb kraju zasuwamy do terminala wylotowego:)


Mamy wizę na 90 dni, ale korzystamy z 90 minut. Idziemy odprawić się na kolejny lot. Znowu Air Asia. Tym razem relacji Kuala Lumpur - Kualanamu. To lotnisko w okolicy Medan - północna Sumatra (Indonezja). Podróżowanie w stylu japońskim - jeden dzień, 2 kraje;) W normalnym przypadku w takiej sytuacji kupuje się jeden bilet, ma się jedną odprawę bagażu i przesiada się do hali odlotów bez wchodzenia na teren kraju tranzytowego (nie ma wiz, odpraw, kontroli i reszty ceregieli itd. bo cały czas się jest "za granicą"). Niestety tym  razem nie dało się kupić jednego biletu bo system komputerowy Air Asia uparcie próbował nas przekierować przez Bangkok, co ograniczało liczbę przekraczanych granic, ale znacząco podnosiło koszty. Stąd konieczność kupienia dwóch niezależnych lotów i trasie "na skróty". Urozmaicenie takie. Cóż poradzić. 
W hali odlotów dowiadujemy się, że nasz drugi lot został opóźniony. Z 14:50 na 15:30. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Drugi lot to jeszcze nie koniec dzisiejszej podróży więc opóźnienie troszkę ją wydłuży. Na pocieszenie można sobie pooglądać lokalny zespół pieśni i tańca. Jeśli ktoś lubi...


My nie. Poczekaliśmy troszkę, odprawiliśmy znowu bagaże (kolejka jak po piwo na drugi dzień po Andrzejkach), a potem trzeba było zabijać czas. Gruby znalazł sobie lokalną strefę smoków:


Po malezyjsku "zon merokok" - zapewne nauczy się tego na pamięć. Właśnie przebywał tam w towarzystwie pana w turkusowej piżamie (to dopiero nałogowiec, chyba dopiero wstał i już w lotniskowej palarni).


Ponieważ troszkę czasu spędzamy na lotnisku konieczna jest wymiana odrobiny waluty na lokalne "mruki". Tak ochrzciliśmy malezyjską walutę dla łatwiejszej wymowy. Oznaczona jest jako MYR - a pełna nazwa to Malaysian Ringgit. Głupio się to wymawia więc  uznajemy, że MYR to mruki. Przelicznik za to w miarę przyjemny bo z grubsza można zakładać, że 1 mruk to 1 zł. (dokładniej to ok 0,9 zł - ale po co komplikować). Dzięki zasobom mruków nawiedzamy lotniskowego McDonalda, żeby pozbyć się smaku porannych kanapek. Potem przejście kontroli wylotowej i można czekać na lot. Ale nie bezproduktywnie, jakby co:



Jeszcze mały przegląd  sklepów wolnocłowych - całkiem sensowne zaopatrzenie (nie to co durna Doha) i już na ostatnim etapie oczekiwania - przed bramką naszego lotu. A tu niespodzianka - opóźnienie wzrosło. Godzina odlotu 16:00. Blee...
Czekali, czekali - aż się doczekali. W końcu. można włazić do samolotu. A po drodze drzwi z dziwnym napisem Nie kumam o co chodzi ale intrygujące jest ostatnie słowo:


Czyżby oddzielne wejście dla pasażerów z bombami? Kto wie co wymyślają w tych islamistycznych krajach... No ale nieważne. Wsiadamy do czerwonego ptaszka...


... i okazujemy się jedynymi białymi na pokładzie. Tego jeszcze nie grali. Prawie 200 ludzików i w tym tylko dwa rodzynki. Wszędzie widać same czarne łebki (a mamy dobry widok - bo z ostatniego rzędu - nr 31):
\

I znowu godzinka lotu. A lądujemy o godzinie startu. Start 16:00, lądowanie też coś koło tego.  Żaden cud - zmiana strefy czasowej. Godzina przeleciała a my cały czas tak samo młodzi ;) 
Po lądowaniu myśleliśmy że będziemy wysiadać godzinę (ostatni rząd) ale po podłączeniu rękawa do przednich drzwi i rzuceniu się do nich tłumu lokalesów ktoś wpadł na pomysł, żeby do tylnych przyturlać schodki i je też otworzyć. Więc skorzystaliśmy i hyc na płytę lotniska:


I oto prawie jesteśmy na miejscu...


Jeszcze tylko odprawa wjazdowa - czyli wizy. Najpierw kolejka - i znowu my samotne białasy. A cała ta tłuszcza piażamowo-prześcieradłowa się na nas gapi, pokazuje palcami. Zero kultury jakiejś... Później na horyzoncie jeszcze dwóch się pokazało. Tak jak my wystawali z tłumu. Pewnie z innego lotu. Urzędnik wizowy to jakiś cymbał niechrzczony. Coś tam marudzi o okazywaniu biletów wyjazdowych ale postanowiłem go nie zrozumieć więc pomendził trochę, pokwękał i  dał spokój. Potem jeszcze odbiór bagaży i witamy w Indonezji.
Teraz trzeba było poszukać tubylca wyposażonego w kartkę z inspektorskim nazwiskiem. Tak się umówiliśmy - że kierowca odbierze nas z lotniska, bo jeszcze kawal drogi przed nami a dzień krótki. Gości z kartkami było cale stadko, ale na końcu stał ten nasz - z kumplem jakimś. Pewnie się nudzili czekając na opóźniony samolot. To on (nasz kierowca, nie samolot).


Mocno opalony i dziwnie brodaty. Ruszyliśmy za nim, po drodze mijając info o aktualnym nowym roku (chińskim):


Trochę nas czasowo wyprzedzają, małe żółte skubańce. Tymczasem za przewodnikiem na parking i do pojazdu. Toyoty - bo jakżeby inaczej w tych stronach świata.


Podróż samochodem troszkę trwała i była pełna wrażeń. Pierwotnie szofer powiedział że potrwa 3,5h - ale faktycznie wyszło 5h. Na początek przebijaliśmy się od lotniska do Medan przez koszmarne korki, po drodze troszkę rozglądając się na boki (mnóstwo meczetów) póki widno było.



Potem korki w samym Medan - to taka 3 milionowa (wg kierowcy) wiocha:


 A następnie jeszcze korki na wylocie z Medan. Trochę czasu dodały zakupy kierowcy - pod pretekstem, że może my chcemy coś kupić wparował do tutejszego supermarketu.  45 min poszło... I dalej w trasę...


Większość trasy przebiegała już po ciemku. I tu dopiero czaiła się groza. Zmęczenie podróżą, senność itd. - minęły jak sen. Została tylko adrenalina. Nocna jazda wariata. Tzn. wariatów - bo wszyscy użytkownicy tutejszych dróg mają pogięte kopuły najwyraźniej... I to mocno. W cywilizowanym kraju nie dano by im pilotować nawet taczki. Ciągle trąbią i wpychają się na trzeciego, a ci z przeciwka czmychają na pobocza. Których zresztą praktycznie nie ma. Są za to czasem solidne rowy. Jazda do ostatniej chwili wprost na czołowe zderzenie to tu norma. Nie zastanawialiśmy czy się z kimś zderzymy, ale kiedy się zderzymy. Trzymając kciuki żeby był to skuter, a nie ciężarówka z jednym działającym reflektorem. Rzeźnia na maksa. I to w ciemnościach. Dla urozmaicenia zewsząd przed maskę wyskakują tabuny skuterów poruszających się we wszystkich możliwych kierunkach (chyba tylko nie w górę). A już jako absolutny bonus należy dodać jakość drogi. W ciemnościach trudno było to ocenić ale kilka razy wypadliśmy na coś co niosło jak wyjątkowo zaniedbana gruntówka. Trzęsło i rzucało nami wewnątrz tak, że miało się wrażenie że lada moment głowa urwie się przy samej dupie. Ale cud nastąpił, dotarliśmy żywi. No to jesteśmy w górkach na granicy dżungli. Tj. mamy taką nadzieję. Zobaczymy jak się rozwidni.
Troszkę jeszcze pokoczowaliśmy w hotelowej restauracji - dla ukojenia zszarganych nerwów. 


Drobnym utrudnieniem dla naprawy psychiki naruszonej stylem jazdy był brak alkoholu w barze (islamski kraj - barbarzyńskie zwyczaje), ale małe lokalne problemy trzeba umieć rozwiązywać...


potem małe sprzątanie werandy...


...i trzeba spać bo o 8:30 jesteśmy umówieni.

P.S. cd. korepetycji z geografii
pierwszy dzisiejszy lot - na południe - trasa: Krabi-Kuala Lumpur


drugi lot - na północny zachód - trasa: Kuala Lumpur - Kualanamu


szalony rajd lądowy - trasa Kualanamu - Bukit Lawang