czwartek, 26 stycznia 2017

DZIEŃ 5 (23 stycznia)

No to siedzą sobie typki na wyspie Phi Phi. W końcu obudzili się wyspani. Co za odmiana. Człowiek odkrył, że jednak nadal żyje - a to niespodzianka. Spora :) Można się leniwie rozejrzeć po świecie.


...wyjść na balkonik...


...w celu przeprowadzenia prognozy meteo.


Wygląda nieźle. Jakieś 30 zapewne będzie na liczniku termicznym więc można brać się za wakacjowanie. Śniadanko, powolne i całkiem obfite. Tu jakoś nie ma tłoku i wszystkiego pełno, więc można trochę pocelebrować ten punkt dnia. No a po małej sjeście - czas na plażowy relaks. W końcu to wakacje, więc pewne punkty obowiązkowe muszą być realizowane. Tutaj również tłok nie odstrasza specjalnie, to jakoś się chyba pomieścimy:


Piasek jest, woda jest - wszystko się zgadza. To zdecydowanie jest plaża. Nie ma co wiele medytować - czas wymoczyć szynki w solance:


Zanurzenie poszło gładko. Przy temp. wody 28 stopni jakoś to idzie, trzeba przyznać. A jak się wsadzi organy oczne pod wodę to można spotkać panią rybę:


Ta tu poniżej uśmiecha się głupkowato, jakby ktoś jej co najmniej ręcznik próbował wcisnąć albo trampki...


Wystawiwszy peryskop z wody mały portrecik plaży można cyknąć - tak, żeby przymrożonym w dalekim kraju nieco cieplej się zrobiło:



Dla urozmaicenia zajęć, po plaży można również się przechadzać statecznym krokiem, ciesząc oczy plażowymi widokami (nie załączonymi w niniejszej relacji):


Tyko trzeba uważać na słońce, bo jak się patrzy w jego kierunku to blade lico mimowolnie się wykrzywia...


I nigdy nie wiadomo kiedy nagle z morskiej piany wynurzy się jakaś Afrodyta...


...a może to był Afrodyt? W tym kraju to raczej dziwne by nie było. Tu się lubi takie podmianki ;)
I tak właśnie wygląda słodkie opierniczanie się. Przez chwilę. Bo po nieco dłuższej skóra sama zaczyna się garbować więc trzeba szukać cienia. Albo włazić co chwilę do wody. W przypadku G. - średnio co 2,5 minuty;)
Lekko po południu poszliśmy jeszcze raz rybskom się poprzyglądać. Tym razem dalej - na odległy przeciwny koniec plaży (a nazywa się ona Long Beach nie bez powodu). Stamtąd drogą morską jakieś 100 m na rafy do miejsca zwanego Shark Point. Z pewnych powodów. Uważając żeby po drodze nie wpaść pod przemykające tą trasą łodzie. Przejechanie śrubą po kręgosłupie to sport w sumie dość mocno ekstremalny, więc nam amatorom lepiej się za niego nie zabierać. Na miejscu docelowym wszystko zgodnie z planem. Ryby były.
Były ryby małe...


...ryby większe...


...ryby inne...


...ryby dziwne...


...ryby DUŻE...


...i prawdziwe GRUBE RYBY!


I wkurzony ryboobserwator:


Wkurzenie wynika że od dołu woda ciepła, a na tyłek zimna leci. Durnowate uczucie. Takie tu mają niespodzianki meteo, że nad powierzchnią akurat ... leje!


 Dowcipne dość. W tej sytuacji lepiej może udać się na grzyby?


Zanim wróciliśmy do brzegu to padać przestało. Na chwilę. Już bezpieczni, ze swojej mety mogliśmy podziwiać kolejny tropikalny prysznic:


Teraz już wiadomo po co te parasole hotelowe w szafie umieszczono. Najwyraźniej wcale nie w celu ochrony mojej alabastrowej cery przed brutalnymi łapskami słońca. 
A tak wygląda inteligentny inaczej, który za bardzo zbliża się do rafy. Nie polecam. Działa to lepiej niż pilnik. Fala bujnie i szlifujemy...


Teraz to trzeba będzie dezynfekować. Najlepiej od wewnątrz, bo z wierzchu słońce za szybko odparuje środki dezynfekcyjne ;)
Ponieważ popołudnie się pogłębiło już a deszcz znowu przestał padać śmigamy na spacer do miasta. Czas na jakiś obiad i małe zakupy - sklep przyhotelowy troszkę naciąga - 300% normy na niektóre artykuły pierwszej potrzeby. Pojemnik transportowy Grubemu na grzbiet (niech poudaje wielbłąda, tutejsze małpy się zdziwią) i w drogę.
Najpierw z plaży ostro pod górę. Można trochę sobie pomagać przywiązanymi gdzieniegdzie linami walającymi się po tutejszej podłodze - tak z asekuranctwa, żeby uzębieniem korzeni nie liczyć...


Aż do figurki jakiegoś straszydła. Zapewne bożka sandałów pogubionych na tutejszych wertepach.


Po oddaniu mu pokłonów, jako wytrawni tropiciele szybko odnajdujemy naturalne znaki terenowe wskazujące kierunek marszu.


I tak szli bohaterowie, niepomni zagrożeń, a gnała ich wola nieugięta. Cudem unikając śmiertelnych zagrożeń - dżunglowych wyziewów, ataku Komanczów czy rozszarpania przez krwiożercze bestie...


...szli przez lasy i góry...


...dziwiąc się czasem własnemu męstwu..


przedzierając się przez obce plaże (być może pełne spoconych Wikingów - a jak głosi fama każdy Wiking nad wszelką miarę chutliwy jest, co czyni go wyjątkowo niebezpiecznym)


Ale ani przez chwilę złym mocom nie udało się zepchnąć ich z właściwego szlaku:


Po chybotliwych kładkach przekraczali szemrzące ruczaje. Ich wysublimowane nosy zaatakowała upajająca woń świeżo otwartego szamba. 


I nie będziemy głośno mówić gdzie toto spływa. W końcu to nie nasza plaża;) Jeszcze tylko ostatnia prosta i wkraczamy na tereny wielkomiejskie - czyli centrum Phi Phi. 


Tutaj też padało najwyraźniej. Mają nawet kałuże:


Połaziliśmy trochę po miasteczku - od jednego wybrzeża do drugiego - bo zlokalizowano je na przewężeniu wyspy. Spotkaliśmy współpasażerów z wczorajszego promu. Głód nas już dość dociskał więc trzeba było poszukać jadłodajni. Jakiegoś klimatycznie obskurnego lokalu. Najlepiej w jakiejś zapomnianej uliczce.


W końcu coś się trafiło zadowalającego. Urocze miejsce. Odporne na wizyty sanepidu - każdy inspektor zszedłby z wrażenia już na progu, do kuchni się nawet nie zbliżając. Coś szybkiego wrzucone na ruszt (szybkiego w przygotowaniu, a nie w przemykaniu przez kiszki)


Poprawiłem jeszcze jakimś dziwnym sumem na patyku, i finito. Oto szczątki sumiego syna:


W czasie konsumpcji kolejna ulewa. Na szczęście dach lokalu działał. Potem szybkie zakupy w 7-Eleven i pełnym plecakiem już po zmroku zmykamy w kierunku naszych włości.



Droga powrotna taka sama, z tym tylko, że nieco łatwiej się wyp... oziomować po ciemku na tych wertepach.


Ale dali my radę, w końcu duże chłopaki somy... :)