Pobudka, pobudka! Trzeba się troszkę ogarnąć i spakować przed wycieczką. Wstępnie przygotowaliśmy się już wieczorem, preyzyjnie układając sobie różne rzeczy pod ręką:
Teraz tylko czapnąć do plecaka to co najważniejsze., bo z chwilę mają nas odebrać z hotelu. Czasu mało. Ja poleciałem jeszcze wrzucić coś w siebie w ramach śniadania, a Gruby wukorzystuje dodatkowy kwadrans snu. On zasadniczo ma śniadaniowstręt, więc to żaden bolesny wybór. Ja dla oadmiany zawsze jestem głodny. Ale dzisiaj jakieś drobne kłopoty żołądkowe mnie nawiedziły i inne nudności - więc trzeba trochę wmusić w siebie na siłę. Może pomoże.
No to czekamy przed hotelem na odebranie nas, zgodnie z ustaleniami.
Jak zwykle jakaś drobna obsuwa czasowa obecna. My czekamy, drogowcy zasuwają. Chłopaki powyżej nie mają lekko. Upał taki że termometry ogłosiły stajk i wyjechały na biegun, w dodatku niedziela - a oni zasuwają:
Zjawia się w końcu ktoś po nas. Nie żaden klimatyzowany dyliżans ale lokalny Kajtek w japonkach. Pieszo. W sumie nie dziwota. Do plaży ze stateczkami jest 300 m. To idziemy za przewodnikiem. Długo to nie trwa:
Na plaży przyholowuje nas w jakieś sobie znane miejsce i tu przekazuje nas kolejnemu Kajtkowi - to ten w pomarańczowej koszulce. Teraz mamy jego się trzymać. A sam gdzieś znika.
Trochę typowego zamętu. Biegają sobie z jednej strony na drugą Kajtki wszelakiej maści pilotując grupki ludzi, przekazując ich sobie, sprawdzając nazwiska w jakichś zeszytach itd. Co chwila stoimy przy innej grupce, myśląc że to już nasza finalna. Ale taki tu system. Trzeba zwracać uwagę na Kajtka aktualnie obowiązującego i gra. Czasem można ich pogubić, bo pęta się tu jeszcze horda sprzedawców biżuterii, toreb wodoodpornych i wycieczek. Ale że to chaos kontrolowany to jakoś to idzie. Ludzie ładują się na stateczki. Niektóre już odpływają, dochodzą nowi ludzie itd. Wrócił nasz Kajtek nr 1 i zabrał nas 200 m dalej. Potem stwierdził, że jednak nie tu i znowu kawałek w drugą stronę. Kajtek nr 2 (pomarańczowy) też się kręci po okolicy. W końcu pokazano nam naszą jednostkę. Ma dość charakterystyczny wygląd więc jakoś powinniśmy ją rozpoznawać. Ale stoi w drugim rzędzie i bliżej nie podplynie. Czyli czeka nas głębokie brodzenie. Cóż, plecak nad glowę i jakoś poszło. Tylko raz się prawie wybaraniłem bo pod wodą przebiegała lina cumownicza, która mnie podcięła (ruszała się razem ze stateczkiem na falach). W końcu załadowano turystów, ładunek i personel pokladowy. Okazało się, że płyną oba nasze Kajtki. Cumy rzucone i startujemy.
Przed nami sporo już tego odpynęło:
Jesteśmy raczej w ogonie peletonu. Ale biorąc pod uwagę że rozdzielają sę na 4 trasy (A, B, C i D) nie powinniśmy być wszędzie w tłumie. Podobno najpopularniejsza jest A.
A propos tłumu. To, że nasza łódka odpływała wśród ostatnich ma swoje zalety. Nie jest pełna. Jest chyba 15 osób a spokojnie mogłoby tu być ze 30. I wyglądałoby to tak jak na przepływającej obok - siedzielibyśmy upakowani jak śledziki:
W ostatniej chwili dosiadła się jeszcze do nas dziewczyna z Ukrainy, bo właśnie trafiła na taki zatłoczny stateczek i z niego zwiała. I dopisała się na nasz. Tak więc mamy dzisiaj fuksa. Fajne warunki podróżowania. Można sobie siedzieć wygodnie (albo i leżeć) i spokojnie łazić po łódce bez potrącania kogokolwiek. Brawo my. :) Jeszcze żebym się tak gówniano nie czuł to byłaby bajka.
W kamizelkach musieliśmy siedzieć tylko na początku przy odpływaniu z El Nido. Wszyscy, włącznie z personelem. Podobno statki wypływające z turystami są obserwowane i dlatego wszyscy pilnują tego na starcie. Być może to ma by gwarancja, że na pokładzie każdej jednostki jest dostateczna ilość sprzętu dla wszystkich.
Co do pozostałego wyposażenia naszej krypy, to po jednej stronie wieziemy sobie kajak...
...a po drugiej... stół:
Tak wyposażeni płyniemy sobie radośnie przez zatokę z mnóstwem skalistych wysepek. Na statku jest znowu towarzystwo mocno zmiksowane. My, czyli dwóch z Polski. Dwoje Austriaków. Jedna Ukrainka. Dwie Filipinki - mała (czyli standardowa jak na Filipiny) i duża (czyli nietypowa). Jeden Kolumbijczyk - pewnie kurier kartelu. Jeden chudy Anglik (chyba) który ewidentnie chce zacieśniać więzi ukraińsko-angielskie bo cały czas tokuje. Dwie dziewczyny nie mam pojęcia skąd. Jeden nic nie mówiący gość z dalekiego Wschodu (z wyglądu). I kwartet pikantny. To jeszcze jeden Anglik (wg. Grubego) i jego tubylcza gromadka. Przynajmniej jeden z owej gromadki jest odmiennie zorientowany, jako i ów białas.
Jeszcze przed dotarciem do pierwszego przystanku (ma ich być 5) mały morski incydent - jakiś inny stateczek ma kłopot. Zdechł mu napęd. Nasz kapitan podpływa i bierzemy go na hol.
Ale niedaleko - do wyspy helikopterowej (Helicopter Island) - tam gdzie mamy nasz pierwszy punkt programu. Na szczęście nie zamierzano przesadzać do nas pasażerów - widocznie chcą usunąć awarię podczas postoju.
Zaccumowaliśmy. Na tym przystanku mamy w ofercie plażowane i snorkeling (nurkowanie z rurką). Naród rzucił się do wysiadania, a ja tymczasem zerknąlem sobie na zaplecze, co tam się kombinuje. Kucharz żarcie robi. Tzn teraz akurat patroszy i myje ryby.
To nasza łajba. Northern Star 9. Skoro dostala numer dziewiąty, to możliwe że jeszcze minimum 8 Gwiazd Północy można spotkać na tych wodach. Brakuje im weny w wymyślaniu nazw?
No to na plażę i do wody:
i trochę pod nią, zgodnie z planem zajęć:
Jest trochę koralowców i rybek, ale sporo słabiej niż na "naszej" rafie na Camiguin. Po jakichś 40 min. zbieramy się na pokładzie
i w dalszy rejs
Obecny przystanek nazywa się Ukryta Plaża. Zaraz wysiadka do wody. Ten po lewej to tajemniczy milczący Azjata o nieustalonym kraju pochodzenia. A drugi od lewej to najbardziej pikantny z "kwartetu pikantnego". Ruchy, zachowanie itd.
To taki płytki kanal płycizny wijący się pomiędzy skałami i w dwóch punktach łączący z morzem. Po opuszczeniu pokładu trzeba do niego dojść na własnyh nogach (obutych - bo pełno tu pod wodą ostrych skał i korali).
I faktycznie w pewnym miejscu między skałami czai się plaża. Ukryta - zgodnie ze swoją ksywką.
A tu drugi wylot przesmyku na morze. I Ukrainka Tania z naszej bandy. Strzela selfie - jak zwykle. I o dziwo bez angielskiej eskorty... pewnie gdzieś się zawieruszył chwilowo:
Nasz okręt jest na przeciwleglym wlocie przesmyku. Trzeba będzie do niego wrócić.
Inspektor już rozpoczął tę procedurę swoim fachowym krokiem...
Już widać nasz stateczek. Jeszcze kawałek przez fale, które tworzą się na wejściu na płyciznę
I można ruszać dalej, przez morza i oceany
Troszkę już odpłynęliśmy, kiedy okazało się, że jesteśmy zdekompletowani. Nie ma pary Austriaków. Ciągle nas liczyli, a tym razem przewodnikowi się zapomnialo. Akurat wtedy kiedy ktoś nie dotarł. Za to czujnością wykazała się mniejsza z Filipinek, ktora zwróciłą uwagę na braki. Austriacy już czekali u wlotu do przesmyku. Pewnie się nieco poniepokoili przez ten kwadrans - widząc że ich transport już odpłynął. Ale wracamy po nich:
To już w komplecie - tym razem już policzeni (po hiszpańsku nawet). A mnie nadal męczy paskudne samopoczucie. Chyba dobrze, że profilaktycznie rano łyknąłem tabletkę przeciwko rozwolnieniu. Bo byłyby kłopoty. Toaleta okrętowa to ta skrzynka z wystającymi wiosłami
Jak się siądzie to głowa nie powinna wystawać i na pierwszy rzut oka nie widać kto hałasy emituje. Dopiero jak ktoś podejdzie i zajrzy z góry, okrutna prawda wyjdzie na jaw:
Ale na razie wszystko pod kontrolą
Po drodze znowu mnóstwo widoków. Dużo skał. A pomiędzy nimi poutykane kameralne plaże, plazyczki i plażątka...
tu nawet jakieś budynki (później okazało się że to jeden z punktów naszego programu):
Kolejny (trzeci przystanek) to posiłkowo rozrywkowy. Będziemy mieli lunch na pokladzie, a najpierw 30-40 min taplania się w wodzie. Można skakać bo głęboko. Co niektórzy gubią przy tym staniki (nie ja) I znowu trochę rybek i innych żyjątek.
Tutaj by było fajne miejsce do nurkowania z butlami (w El-Nido jest od cholery punktów z nurkowaniem). Bo rafa w pewnym momencie opada w dół fantastyczną pionową ścianą. Niestety bez butli możn tyko kawałeczek nurknąć i się jej poprzyglądać.
Wydawało mi się że jakieś gwizdy i świsty tu słychać. Ryby gwiżdżą? Jednak nie. To nie były ryby, ani nawet wycieczka świstaków z Podhala. Tylko załoga jakiegoś stateczku gwizdała żebym raczył ich zauważyć i się trochę odsunął. Bo studiąjąc krawędź rafy zwiałem z płycizny i zapuściłem się na miejsce w którym akurat próbowali zaparkować. Pewnie bali się, że jak mnie zahaczą to w ramach słusznej pomsty zatopię ten ich galeon.
Część ludzi jeszcze się tapla, a na pokładzie wre już praca wokółkonsumpcyjna. Cała załoga się krząta z kapitanem na czele. Zainstalowano już stół (to po to jechał z nami):
ten kraciastoporty w ciemnych okularach to wlaśnie kapitan. A dziewczyna po prawej to reprezentantka Austrii.
zanim skończą przygotowania, można w spokoju podumać kontemplując widoczki (choć za plecami czai się potencjalne niebezpieczeństwo).
Drobnym utudnieniem jest brak sztućcow. Szczególnie w przypadku ryżu z sosem. Jak to jeden z Kajtków określił - w stylu filipińskim. A tak naprawdę chodzi o to żeby mieć mniej zmywania. Bo talerzyki i kubki jednorazowe. Tylko talerze i tace z jedzeniem są do ponownego użytku. W menu: ryby z grilla, jakieś muszle (tzn ich zawartość) kurczak, wieprzowinna (w wesji filipino - czyli dla mnie niejadalnej) i owoce. No i oczywicie ryż. Wielka micha pośrodku. W okolicznych krajach to bez ryżu ani rusz. Chyba tylko do kawy nie podają... Ogólnie niezłe i dużo. Cała kupa tego została. Aż szkoda, że czlowiek akurat w niedyspozycji w tej dziedzinie...
Po lunchu załoga sprawnie wszystko posprzątała i atakujemy punkt nr 4 naszego rejsu. Najsłabszy wg nas. I dodatkowo płatny. Po 100 pesos od osoby. To te budynki, które mijalismy płynąc na lunch. Nazywa się toto Mantiloc Shrine (Swiątynia Mantiloc). Pomarańczowy Kajtek (główny przewodnik i zabawiacz) coś tam nadawał, ale nie dotarło do mnie o co w tym chodzi. Do miejsca dotrzeć jak zwykle trzeba o wlasnych siłach. Czyli za burtę i płynąc lub pieszo brnąc przez odmęty:
By wychnąć na kolejną plażyczkę
I oto Mantiloc Shrine. Formalnie to Sanktuarium Matki Bożej z Mantiloc. Zbudowane w 1982 r i obecnie opuszczone. W tej chwili tylko atrakcja dla turystów. Właściwie została tylko ta kopuła na kolumnach.
Kawalek obok, ukryty w szczelinie skalnej jest jeszcze jeden ołtarzyk:
Głebiej za brukowanym placem stoją jeszcze ruiny jakiegoś budynku. Nie mam pojęcia czym ten budynek był. Może tu mieszkali jacyś zakonnicy czy zakonnice. Ale teraz to już tylko zwyczajnie zrujnowana rozszabrowana buda.
Ruiny budynku służą za punkt widowkowy, bo schody jeszcze się nie rozpadly. Część naszej wycieczki już je zdobyła. Mała Filipinka coś do nas macha.
o, taki jest bieżący stan budynku. Powyrywane kable, framugi, pusty szyb windy. Zrujnowany śmietnik po prostu.
Ciekawe po co tu się płaci? Może zbierają kasę na jakąć odbudowę? Albo utrzymanie tej kopuły-świątyni? Cholera wie. Na początek mogli by zebrać na posprzątanie... Nie straciwszy zębów na resztkach schodów stajemy na szczycie. Gruby się rozejrzał i wraca na dół. Ja chwile postałem żeby fotki zrobić.
O, Inspektor już na placu, szybki był skubaniec...
Po powrocie na plac znalazła się jakaś tablica informacyjna. Ale zbyt wiele konkretnych informacji to z niej uzyskać się nie daje
I ostatnia atrakcja w tym miejscu to punkt widokowy na skałach. Tyle że kolejka jest bo pleć piękna robi sobie sesje na skalnej krawędzi.
Grubson rezygnuje i wraca na łąjbę, ponurkować sobie jeszcze po okolicy. Ja obdarzony funkcją fotografa czekam sobie na słoneczku. Przynjamniej nie zmarznę. Troszkę cierpliwości i oto wlazłem:
Handlarz lodami przygotowuje się do abordażu jakiejś jednostki:
I do naszego transportu.
Przed nami piąty (ostatni punkt wycieczki. Tajna Plaża (Secret Beach). Nie mylić z poprzednią Ukrytą Plażą (Hidden Beach). Ta jest naprawdę tajna. Jest sobie skalna ściana. A w niej dziura. Zalewana co chwilę przez morze (bo faluje).
I tam właśnie trzeba przepłynąć. Jeden ludź parkuje przy niej i pomaga innym się prześlizgnąć kiedy woda jest opadnięta. W przerwie pomiędzy falami.
Już po drugiej stronie. Stąd widać wyraźniej, że są dwie dziury. To może być przydatna informacja. Np gdyby w jednej z nich utknął inspektor...
To mamy tu otoczoną skalami zatoczkę. Małą, kameralną, nawet z prywatną miniturową plażą
Na niektóre skałki jak widać daje się wchodzić
ale siedzenie może być już niekomfortowe, bo dość nierówne są i można sobie filipiński tyłek pokaleczyć:
O, tu jest wspomniana plaża:
A tu widać jakie są krawędzie tutejszych skałek. Coś jakby piła tarczowa. Dzięki licznym nierównościom wspinaczka być może byłaby dość łatwa, ale w przypadku błędu upadek na takie coś to jakaś makabra.
Czas spływać. Wyczekać na odpowiednią fazę fali i chodu.
Tym razem honory pomagacza w przeprawie pełni nasz Kolumbijczyk. A po drugiej stronie już czycha inpektor w roli paparazzi:
Widok od strony morza to po prostu ściana skalna:
I pozostała nam jeszcze długa droga do domu. Oba Kajtki zainstalowali się na dachu kabiny sobie śpiewają.
Tylko kapitan wypełnia swoje obowiązki. Czyli górną połową ciała wystawioną ze sterówki kontroluje przedpole:
A dolną połową dokonuje drobnych korekt kursu:
Reszta towarzystwa się obija. Baterie już się ludziom nieco wyczerpały.
Przed nami ponownie "Helicopter Island". Stąd dobrze widać jej helikopterowatość. Brakuje tylko wirników: dużego na górze i małego na ogonku:
wolniejsze jednostki wyprzedzamy:
i już na horyzoncie El Nido:
Tym razem parkujemy prawie na plaży. Kąpiel nie będzie porzebna:
Do hotelu na szczęście rzut beretem jest (o ile na Filiinach wiedzą co to beret), i szybko można zainstalować się w stosownym miejscu w celu podreperowania szwankującego dzisiaj zdrowia.
Miałem dzisiaj pecha bo dopadło mnie ewidentne "przerażenie słoneczne". Objawy klasyczne. Mdłości, permanentna chęć rzucenia pawia i dreszcze. Debilne uczucie człowiek z zewnątrz rozpalony, bo gorączka i żar leje się z nieba a mu zimno i ciągle się trzęsie. Nawet Kajtek nr 2 ze mnie rechotał, że stoję i się trzęsę jak w jakimś delirium... Ale jakoś się przeżyło a do jutra przejdzie. Prawdopodobna przyczyna to wczorajszy spacerek po mieście w południowym słońcu. Nie znasz dnia ani godziny kiedy temperaturę przedawkujesz w tym klimacie...
A Gruby jako dobry kolega postanowił dotrzymać mi towarzystwa...
A Gruby jako dobry kolega postanowił dotrzymać mi towarzystwa...