Co jakiś czas należy potoczyć wzrokiem po okolicy - o, Grubson w brodziku, nawet nie słyszałem jak wszedł...
Należy mieć baczenie czy czasem ktoś się nie topi w pobliskim akwenie i nie trzeba ruszać z bratnią pomocą...
W końcu nieco znudzeni basenową fiestą postanawiamy skorzystać ze świetnej pogody (przez czyjeś niedopatrzenie od rana jeszcze nie padało) i wyruszyć na wycieczkę do Giant Clams Sanctuary (czyli Rezerwatu Wielkich Małży).
O, takich jak tu:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Przydacznia_olbrzymia
To dosyć daleko - na południowo-wschodnim krańcu naszej wysepki. Wg googla 26km (jakieś 30-40% obwodu tego skrawka lądu). Plan jest, to zaczynamy realizację:
O, takich jak tu:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Przydacznia_olbrzymia
To dosyć daleko - na południowo-wschodnim krańcu naszej wysepki. Wg googla 26km (jakieś 30-40% obwodu tego skrawka lądu). Plan jest, to zaczynamy realizację:
Pierwszy postój - znana nam mieścina na południe od nas. Tu profilaktycznie napełniamy brzuchy naszym małym bzykaczom. Po same korki od wlewów.
I dalej na południe... Jako że dystans spory, trzeba podzielić go na etapy - z niezbędnymi postojami inhalacyjnymi. A to przy morzu:
... a to przy ryżowym polu:
... albo suszarni kalmarów:
Lub całkiem zwyczajnie, pod kokosem:
Tu musimy odbić w prawo o głównej drogi. Tej "autostrady" okalającej całą wyspę. Na mapie ma nawet swoją nazwę.
Ponieważ już zbliżamy się o celu naszej wycieczki, zaczyna padać. Szybkie zmiany pogodowe to tutejsza specjalizacja chyba... Kiedy docieramy na miejsce, to już nie tyle zaczyna, co normalnie pada. Mam wrażenie, że co chwilę jestem tu mokry i nigdy do końca nie wysycham. Jeszcze trochę to kumkać zacznę. I rechotać.
Wstęp za wejście - 25 peso/os. Jakieś pojemniki z rybkami tu są, coś tu się hoduje chyba. O, a tu niespodzianka - klatka, a w niej... kawie domowe dawniej znane jako świnki morskie (nie mogę przywyknąć do tej nowej nazwy, jak można było takie świństwo świnkom zrobić).
Wstęp za wejście - 25 peso/os. Jakieś pojemniki z rybkami tu są, coś tu się hoduje chyba. O, a tu niespodzianka - klatka, a w niej... kawie domowe dawniej znane jako świnki morskie (nie mogę przywyknąć do tej nowej nazwy, jak można było takie świństwo świnkom zrobić).
Nie wiadomo czy są tu jako maskotki, ozdoba... czy może źródło kalorii?. Choć takie zastosowanie to miewają raczej w Andach (Peru i te tam klimaty). Ale kto wie, w czasach "globalnej wioski" kuchnie regionalne mogą mocno się przenikać.
One chyba też do końca nie są pewne co do swojego statusu bo jedna właśnie usiłuje zbiec...
Idziemy dalej, bo będzie na nas, że byliśmy zamieszani w tę brawurową ucieczkę. Jeszcze oskarżą nas o współudział i też trafimy z wyrokiem do tej klatki. Albo do drugiej tu obok - akurat chyba jest pusta. Przy brzegu jacyś ludzie właśnie przyholowują morzem jakieś kupy chrustu czy korzenie. I wyciągają to na brzeg. Podejrzewamy, że to jakaś forma zbierania drewna opałowego - wyrzuconego gdzieś w okolicy przez morze.
W ramach opłaconej wejściówki pokazuje się nam kilka naprawdę sporych małży umieszczonych w jakimś akwarium i udziela krótkiego wykładu na ich temat:
Ale lapsy. Takich dużych jeszcze nie widziałem. Okazy w morzu mają być jeszcze większe - niektóre podobno ok. metra. W ramach wniesionej opłaty możemy też sobie popływać z maskami po okolicy - ale nie do małżowych stanowisk. Na to konieczna jest dodatkowa opłata i oczywiście obowiązkowy przewodnik. A jakże. Ale po to tu przyjechaliśmy więc nie ma co marudzić. Zresztą - 150 pesos za osobę, to jakieś 10,50 zł. Jakoś zniesiemy chyba. Jeszcze jedna drobna opłata do tego dochodzi - za wynajem sprzętu typu maski rurki i płetwy. Ponieważ mamy swoje obowiązuje nas 50% stawka za wynajęcie tych klamotów. Troszkę nas to zdziwiło, ale ludzie którzy się tym zajmują, z czegoś muszą żyć. A jak wszystkie poprzednie - miejsce też mocno podupadłe jest... Bieda piszczy okropna. Jak się spojrzy na ich zabudowania (chyba tu mieszkają) to aż dreszcz przechodzi. Zresztą zdobywanie opału spośród tego co morze wyrzuca o specjalnym bogactwie nie świadczy... Przyczyną wcale nie jest chęć bycia "eko". Bieda, bieda, bieda... Jak wszędzie tutaj. Ale jedno trzeba tutejszym Filipińczykom przyznać. Bardzo mili i pogodni ludzie. Rzuca się to w oczy. Nie da się przejść/przejechać żeby cię nie pozdrawiano, machano, uśmiechano itd. Inną sprawą na którą zwraca się uwagę to bardzo dużo dzieci. Często spotykana zabawka - to jakaś opona od roweru czy motorka toczona patykiem itp. I szkoła co kawałek. I boiska do kosza, z których młodzież chętnie korzysta. Boisk do nogi - zero. Strefa wpływów amerykańskich - jak to Grubson podsumował.
No dobra, znowu pada, i to już konkretnie. Personel bierze nasze graty do przechowalni, żeby były bezpieczne. To ich inicjatywa, nie nasz pomysł - my się jakoś specjalnie niebezpiecznie tu nie czujemy. I do wody, bo jak stwierdził nasz przewodnik - jak leje to w wodzie jest cieplej. Jakby komuś zimno było w tym saunowatym opadzie...
To on właśnie on. Przewodnik, nie deszcz:
deszcz jest tu, u góry:
Znowu jakiś bezpański rozumek...
Sporo tego się tu po morzach pęta. Może warto kilka ze sobą zabrać? Znalazłoby się w kraju parę osób wykazujących deficyt mózgu na tyle duży, że może opłacałoby się im to wepchać w czaszki. Troszkę sobie popływaliśmy i docieramy w końcu do pierwszego stanowiska małżowego. Tutaj siedzą te największe:
Z daleka wyglądają trochę jak jaja obcych ze znanego filmu. Skojarzenie jest nieodparte. Grubson miał to samo. Zaraz coś wylezie i przyklei się do twarzy.
Trudno określić rozmiary. Czy faktycznie mają po metrze?
Pulpet pływa po powierzchni, one siedzą na dnie (może 3-4 metrach) więc nie mogę zrobić fotki na której jednocześnie byłyby oba organizmy do porównania: wypasiony małż i wypasiony inspektor.
Jak nurknąć sobie na dół to te muszlowe hultaje wyglądają z bliska tak:
Jak są pootwierane to widać wewnątrz te wszystkie wloty, wyloty, mięsne syfony i co one tam jeszcze mają. Wielkie toto, że można by im w brzuchach pogmerać i wyjąć coś ze środka. Ale ostrzegano nas żeby ręce trzymać z daleka, bo jak się zamknie to można rękę stracić - taką to ma siłę.
To nie tykamy. Może by rybę jakąś zagonić do środka w ramach eksperymentu? Ale też pewnie nie zechce współpracować...
Namierzyłem niedaleko jakąś konstrukcję na wodzie:
Okazało się, że to chyba jakaś pływająca pułapka na ryby albo inne morskie stworzenia.
Ale chyba stara i nieużywana obecnie bo cała ogloniała. Ryby sobie obok pływają i mają ją najwyraźniej głęboko w swoich rybich zadkach.
Płyniemy cały kawał do następnego stanowiska. Zygzakuję sobie leniwie zaglądając w różne zakamarki a tu nagle inspektor podejrzanie żwawo przepływa.
Płyniemy cały kawał do następnego stanowiska. Zygzakuję sobie leniwie zaglądając w różne zakamarki a tu nagle inspektor podejrzanie żwawo przepływa.
Okazało się, że znalazł sobie metodę na łatwiejszy transfer. Zatrudnił holownik (później twierdził, że bez tego to jeszcze dwie dodatkowe godziny byśmy płynęli)
Tak wygląda ten zaprzęg w całości:
A tak w ruchu:
W nowym miejscu możemy sobie obejrzeć małżowe cmentarzysko:
I całe bandy małży mniejszych niż te poprzednie, ale za to bardziej licznych:
I bardziej porządnie zaparkowanych:
A tu sielska scenka rodzinna - wielki małż w otoczeniu mniejszych
Po tej wizycie przewodnik nas opuszcza. Pokazuje rejon, po którym możemy już grasować bez jego kurateli i mamy czas wolny. Możemy sobie krążyć po akwenie do znudzenia. Podziwiając jak zwykle podmorskie stwory. Jakieś węże czy inne glizdy:
koralowe łąki
watahy galopujących jeżowców:
Czy nowe wersje rozgwiazd:
Są też gatunki obce. Mocno inwazyjne:
Jak już się napływaliśmy i dobrze wymoczyliśmy, czas się zbierać. Tym bardziej, że chyba padać przestało.
Co prawda szmaty i graty i tak są wilgotne, ale jak słońce troszkę poświeci to zawsze wszystko wygląda lepiej. Nawet zmoknięty świat.
Wracając mijamy coś ciekawego. Plantacja kogutów:
Każdy ma swoją budkę i jest zakotwiczony sznurkiem przywiązanym do nogi. Pewnie po to, żeby nie mógł tłuc się z sąsiadami.
Za to wszystkie drą mordy wniebogłosy. Skoro tymczasowo nie mogą rywalizować bardziej fizycznie to stawiają na efekty akustyczne:
Obieramy jeszcze jeden cel na dzisiaj. Grubson wynalazł na mapie kolejny wodospad. Ale trzeba zboczyć niezły kawał w głąb lądu. Ale paliwa mamy dość. Więc odszukujemy odpowiednią odnogę drogi głównej i zaczyna się rajd pod górkę. Długo. I naprawdę pod górkę.
Minęliśmy już wszystkie wioski i tereny zamieszkane. Czasem tylko widać na poboczu jakiś tubylczy. Znowu mokro. Może jeszcze nie pada, ale wjechaliśmy w chmury i woda na wszystkim osiada.
Coraz bardziej kręto (serpentyny) i w górę. Zauważalnie spadła temperatura. Wysokość robi swoje.
Dookoła powoli zanikają już palmy. Jeszcze trochę ich jest ale zaczyna się regularna dżungla.
Gdyby nie to, że góra po której pełzamy siedzi w chmurach, miejscami byłyby naprawdę fantastyczne widoki:
Jakaś przydrożna budka. Ciekawe po co na takim bezludziu?
Dotarliśmy do końca drogi. Dalej nie ma nic. A właściwie to jest - most w budowie. Ale raczej nie będziemy czekać aż skończą. Nie wiadomo kiedy to przerwali, bo aktualny koniec drogi mocno już obrośnięty.
Nie wiem jak wysoko wpełzliśmy, ale nie zdziwiłbym się jeśli na kilometr albo lepiej. Wg mapy jesteśmy na zboczu najwyższego szczytu wyspy - Mount Mambajao (ponad 1500 m nad poziomem morza). A wodospadu którego szukamy nie widać. Ani nawet nie słychać. Przyturlał się tu na motorku jeszcze jeden białas. Już po drodze zagadywał, ignorując oczywisty fakt, że nie mam ochoty z nim rozmawiać. Dowiedziawszy się, że szukamy wodospadów Binagawan powiedział, że to w dżungli, a teraz jest za mokra pora żeby tam łazić. Ale pokazał nam nieoznakowaną ścieżkę od drogi w górę i przyjął do wiadomości, że jednak spróbujemy. Po czym zabrał się za spożywanie bananów, które ze sobą przywiózł.
No to się wspinamy. W sumie może jakichś 200 metrów, przy czym część stromo pod górę.
Kłopoty. Gruby sapie jak parowóz. I podpiera się o co drugie drzewo. Ze szkodą dla tutejszej flory. To niedobrze - jeszcze mi tu zejdzie. Jak sam stwierdził - nieco zapuścił swoją kondycję od czasów trekkingu wśród orangutanów. W dole widać koniec górskiej szosy i nasze motorki. Aż dziw że dały radę tu nas wciągnąć. Chwała im.
Z mapy wynika, że do wodospadu nie powinno być daleko. Może ze 100 m. Ale jednocześnie z 50m dół. W czymś w rodzaju kanionu. A tu dżunglowa ścieżka. Mokra, śliska i coś jak w saunie. Inspektor woli nie ryzykować pamiętając podobne ekscesy z ubiegłego roku. Przejmuje plecak i zostaje na posterunku a ja ruszam na zwiad.
Na początku mglisto, ślisko i mokro.
Po zejściu niżej mglistość odpuściła - reszta bez zmian. Doszły skały (cholernie śliskie), oraz niska jakość "ścieżki" Gruby miał rację. Byłyby tu kłopoty. Duże. Ja jestem w odrobinie lepszej formie fizycznej (mimo bardziej zaawansowanego wieku), ale i tak nie brakowało momentów w których użycie czterech kończyn okazywało się niezbędne. A i to wydawało się mało.
Oni to nazywają ścieżką dla turystów? Bo wodospad oznaczyli jako atrakcję turystyczną...
Zlazłem na dół. Troszkę to zajęło i spociłem się jak dzikie prosię. Faktycznie jest wodospad. Może nie jakiś specjalnie wielki, ale całkiem malowniczy.
Wszystko ukryte w głębokim zielonym wąwozie. Może jest tu jeszcze inne dojście. Sensowniejsze. Z miejsca gdzie się rozstaliśmy prowadziła jeszcze jedna ścieżka - w górę. Przeszedłem nią parędziesiąt metrów na próbę, ale niczego to nie wyjaśniło więc wybrałem tę dolną - bo wydawało się, że dobiega stamtąd szum wodospadu. Ale może ta druga prowadziła np. do wyższej części wąwozu. Stąd nie widać bo roślinność zasłania, ale bez problemu mogłyby być tam dalsze stopnie wodospadu (biorąc pod uwagę głębokość tej dziury.
No dobra. Dość odpoczywania. Czas kicać na górę bo Grubson się pewnie zamartwia. W górę powinno być łatwiej. Tu mamy start ścieżki:
A tam gdzie to drzewo we mgle (mniej więcej) - chcemy dotrzeć:
i po skałkach, jak kozica
I już jesteśmy ponownie w chmurze. Mglisto się robi. I zaczęło znowu padać.
Jak docieram do Grubsona to już znowu jestem mokry. On znalazł jakąś wiatę przy betoniarkach i tam czeka ratując plecak przed zamoknięciem. Czeka i tęskni martwiąc się czy wyjdę z tej mokrej dziury. Bo jak nie to będzie musiał ekspedycję ratunkową organizować, a to tyle zamieszania...
Deszczyk sobie pada, ale nie ma co czekać aż przestanie - w końcu jesteśmy w chmurze. Opalamy nasze wierne maszynki i jazda w dół:
Paręnaście kilometrów na hamulcach na mokrej nawierzchni. Troszkę im się dostało. Naprawdę byliśmy wysoko. Znowu ciepło się nagle zrobiło i w uszach czuć było zmianę wysokości - jak przy lądowaniu.
Na powrocie zatrzymujemy się jeszcze przy testowanym już kiedyś stoisku z kurczakami. Trzeba sobie strzelić po połówce. I podziwiamy apetycznie wyglądające duszone kalmary. Ale do kurczaka nie pasowały za bardzo, więc tym razem im darowaliśmy.
Oczywiście jak już tu jesteśmy to trzeba uzupełnić zakupy w miejskim markecie. I jazda do siebie. Po pracowitym dniu zwiedzania można zadekować się w naszej Margarecie (nie pamiętam czy wspominałem, ale tak się nasz domek wabi).
A dookoła noc...