poniedziałek, 19 lutego 2018

DZIEŃ 24 (12 lutego)

Dzisiaj dzień lądowy. Po wczorajszej morskiej wyprawie jest plan żeby dla równowagi trochę czasu na stałym gruncie spędzić. A jutro znowu na morze. Bo pojutrze wyjeżdżamy. To w ramach realizacji planu po leniwym śniadaniu wychodzimy zbadać co w świecie piszczy. Pierwsze kroki - do przetestowanej już agencji turystycznej. Przy śniadaniu zdecydowaliśmy, że na dzisiaj sobie przygruchamy motorki i powłóczymy po okolicy a na jutro zaklepiemy już morska wyprawę. Tym razem ma to być trasa Z (Tour Z). Okazało się, że oprócz powszechnie znanych tras A, B, C i D istnieje jeszcze jedna. Z. Takim większym żółtym stateczkiem. Tylko ten jeden realizuje tę trasę. Wypływa nieco później niż inne, wraca po zachodzie słońca. Trochę większy koszt niż inne - 1500 pesos/os. W cenie lunch, piwo, masaże, skoki do wody z górnego pokładu i cholera wie co jeszcze. Ma chyba 2 czy trzy pokłady, 2 kibelki itd. Zabiera do 40 osób ale pani powiedziała, że zwykle jest ok 25. To bierzemy toto i zobaczymy w praktyce czy było warto. Ta sprawa załatwiona, ale jest za to problem z motorkami. Coś nie mogą skontaktować się ze swoimi kooperantami dostarczającymi pojazdy. Proponują nam samochód. Trudno. Odpuszczamy. Może wynajmiemy na mieście - pełno tam tego jest. 


Warunki pogodowe jak najbardziej ok, co widać po minie Pulpeta. Wręcz idealne do złapania kolejnego udaru.



Mały stop na rogu. Grubson czeka aż mu zrobią szejka (owocowego, nie arabskiego) a ja obserwuję uliczny ruch:


Szejk gotowy, to idziem..


mały zerk na plażę.. łódki już odpłynęły



o, a tu  mamy coś nowego - rejsy łodzią podwodną?


Wracając z plaży wdaliśmy się w dyskusję z paroma  "wynajmowaczami" motorków, ale bez przekonania jakoś. Sami chyba nie wiemy czego nam się chce. Ostatecznie wracamy chwilowo do hotelu żeby się ochłodzić. Po drodze rozważając kolejne możliwości. Np. wynajęcie tricykla dla odmiany. Z kierowcą oczywiście. I tą metodą pokręcić się po okolicy. Mniej wygodne to niż motorki (dużo mniej) ale za to jakie lokalne... ;) Ale zobaczymy, na razie brak decyzji...


I jak to bywa - decyzja przyszła sama. Było jeszcze może 15m do hotelu kiedy Gruby zauważył swoje ulubione Subaru na tricyklu i zamachał ręką żeby mi to pokazać. I oczywiście Kajtek z tricykla to zauważył i już był przy nim:


No to jesteśmy umówieni. Wracamy tylko do hotelu trochę się schłodzić i zabrać plecak z  podręcznymi drobiazgami (ważne: srajtaśma). Oto nasza nowa limuzyna. Subaru jak ta lala..


A w środku parę innych marek...


Umówiliśmy się na jazdę na plażę jakieś 20 km stąd, a potem na jakieś wodospady (są po drodze). Koszt imprezy - 1200 pesos. W sumie jakieś pół dnia wyszło (tj. 5-6h). No to pyrkamy:


Hałas jest ogłuszający. Gościu powinien w tłumik zainwestować. Nie dość, że drezyna trzęsie się i skrzypi jakby miała się zaraz rozpaść to jeszcze powoduje trwałe ubytki słuchu... Raz tu w El-Nido widzieliśmy jak tricyklowi odpadło koło w trakcie jazdy. Ciekawe ile ich odpadnie pod naszą, jakże słuszną wagą...


Po drodze troszkę widoczków z okolicy. Prawdziwych. Tak tu mieszkają zwykli ludzie:





i jeszcze parę przydrożnych plenerów bez zabudowy mieszkaniowej:



Lokalne damy często chronią się przed słońcem (a jest przed czym, jak wiadomo...):


Po zjechaniu z głównej drogi mały offroad. 


I utknęliśmy. Nasz pojazd wył i rzęził, ale mimo sadystycznie katującego go kierowcy nie dał rady wyjechać. Dopiero jak wyciągnęliśmy nasze białe dupy z blaszanej karety Kajtkowi udało się wydostać.


Zaczęła się znowu zabudowa mieszkaniowa. Dojeżdżamy chyba.



Wysiadka przy kasie. Wjazd na teren wokółplażowy płatny. 50 pesos/os. Jak zwykle tutaj - wpisem na imienną listę. Można zawsze sobie zerknąć z jakich krajów ludzie tu przed tobą przyjechali  - bo wpisuje się imię, nazwisko i kraj. W pobliżu się kręci jakaś mała Mikołajka (chyba ze szkoły wraca, bo z plecaczkiem):


I już na plaży. Pierwsze kroki do plażowej knajpki bo w gardle zaschło od łykania lokalnego kurzu  podczas szaleńczej jazdy naszym przewiewnym wehikułem.


Obsiadamy sobie stolik w lokaliku z widokiem na plażę:



Plaża nazywa się Nacpan Beach. Jakieś 40 min jazdy na północ od El Nido. Normalna regularna plaża, bez funkcji przystani, zero stateczków, turkusowa woda, piaszczyste dno, a na lądzie palmy i piasek gorący tak, że chodzić po nim nie idzie. Wszystko taka jak na wzorcowej tropikalnej plaży:



Jest też na wyposażeniu plażowe stado głodomorów wiernie asystujące wszystkim jedzącym:


No to skoro mamy plażę to nie zawahamy się jej użyć. A co tam... w końcu obowiązki urlopowicza trzeba spełniać. Czyli zostawiamy nasze graty na lądzie i kierunek woda:





Są tu całkiem fajne fale, na których można sobie pajacować




Grubsonem też trochę  zakręciło... ale wychnął na powierzchnię



Po falującej kąpieli robimy sobie jeszcze obiadek w plażowym lokaliku. Kurczak z ryżem. Oryginalnie jak cholera. Teraz nas też oblega stado plażowej fauny. Jeden mały gamoń tak łapczywie chwytał gnata, że mnie użarł - pacan zapchlony...
Po posiłku idziemy szukać naszego Kajtka. Gdzieś tu musi koczować z całym stadem innych... znalazł się jak tylko jakiś inny próbował nas przechwycić. Jeszcze tylko chwilkę poasystował przy pompowaniu innej limuzyny, 


Potem niepytany podał mi sandały kiedy otrzepywałem się z piachu oparty o palmę... a propos - fajne palmy:


Może nie chciał żeby mu napiaszczyć w gablocie. I ruszamy w kurs powrotny. W sumie spędziliśmy na plażowaniu coś ok. 3h. Przed wjazdem na główną drogę jeszcze jedna wysiadka - trudny do pokonania mostek na dwóch kładkach:



W połowie drogi zatrzymujemy się na spacer do tutejszych wodospadów. Kajtek ma czekać a my spacerować po bezdrożach. Znowu wpis na imienną listę i... przewodnik. Tu okazuje się, że należy mieć lokalnego przewodnika. Nam przypadła przewodniczka. Koszt 400 pesos. Trzeba to trzeba, zabieramy panią - tzn. ona nas - i ruszamy. Dodatkowo w cenie otrzymujemy bambusowe kije. Coś nam grozi? Konieczna obrona przed atakami jakichś krwiożerczych bestii? A może do odganiania much? To ma chyba być użyczony sprzęt do podpierania się w drodze. Jak Mojżesz - jak zauważyła pani kasująca opłaty...
Najpierw przez czyjeś podwórko. Jakiś rozbrykany prosiaczek zwiewa przed nami.



O, a tu jego banda:


 Z nogami w talerzu... No co za świnia.


Pomykamy sobie przez brody i ścieżki.






Przez palmowe gaje...




znowu brody (sporo tego)...


...i inne dżungle.



Przewodniczka chociaż mała, to przebiera odnóżami tak żwawo, że Grubson ma czasem problem żeby nadążyć. Szefowa wycieczki zawsze staje jak go straci z oczu i wygląda na zaniepokojoną. Może obawia się, że będzie go musiała wynosić na plecach...


A inspektora momentami dręczą delikatne wspomnienia z zeszłorocznych poszukiwań orangutanów... ciekawe czemu... 


Jeszcze kilka brodów...



I docieramy. To jest tutejszy wodospad i jeziorko kąpielowe. Jeśli ktoś ma na kąpiel ochotę.


Udręczony marszem inspektor miał. 



W międzyczasie kierownik grupy powiedziała, że wyżej jest jeszcze jeden wodospad, ale bez opcji pływania - można co najwyżej wziąć prysznic. Kąpiel mało mnie interesuje, ale poskakanie po skałkach i następny wodospad owszem. No to popilotowała mnie w górę skacząc po kamlotach niczym kozica. W japonkach! Brawo ona ;) A właściwie Ping Ping. Takie imię mi podała kiedy pytała o moje i Grubsona. Ale mogło to być też Pin Pin. Powtórzyła mi to nawet dwa razy jak poprosiłem, ale nadal nie jestem pewien.


Oto wodospad nr 2



I jego dzielny zdobywca sfotografowany przez panią Ping Ping


Wracamy do do jeziorka, gdzie czeka na nas Grubson pozostawiony pod opieką drugiego przewodnika, który dotarł tam z jednym turystą chwilę po nas.


A potem w powrotną drogę do naszego kierowcy.


przez te wszystkie niezliczone brody i szlaki


Przynajmniej sandały dobrze się wypiorą. Wczoraj moczyły się godzinami  w wodzie słonej, a dzisiaj w słodkiej dla odmiany. Będą czyściutkie jak po praniu. W marszu powrotnym namierzyliśmy bawoła. Trzeba wykorzystać okazję do fotek. 


Szkoda tylko że nie brodził w błocie jak to one lubią, tylko sterczał na trawie jak głupi. A zaraz obok były błotne dołki wygrzebane przez bawoły. Ale weź takiemu przetłumacz, że ma tam wracać i pozować... Durne to jak jakaś krowa....


Zresztą krowa też w pobliżu się pętała. Od Ping Ping dowiedzieliśmy się, że bawół to po filipińsku  "kalabaw" a normalna krowa to "baka". 



A to kiełkujące nasionko jakby ktoś nie wiedział... tzw. - kiełek


Po powrocie do szosy ładujemy się do turystowozu i do domciu. W końcówce trasy jeszcze jedna dziwaczna operacja. Jest stromy podjazd i ktoś musi się przesiąść na przednie miejsce dla lepszego rozłożenia ciężaru. Żeby nasza maszyna na nie fiknęła na plecy. Tyłem do kierunku jazdy muszę siedzieć...


Zaraz po powrocie do El Nido dzień się skończył. Jak to w tropikach - po 18-tej robi się ciemno. I już. Dobrze, że prąd wynaleziono.


Grubson jeszcze skoczył w miasto żeby odebrać nasze pranie w ulicznym punkcie pralniczym. Niestety wrócił z niczym bo okazało się, że miało być gotowe na 21. I faktycznie nawet było to napisane na kwitku. Ale kto by kwitki czytał. Odbierze się jutro, bo dzisiaj już nikomu nie będzie chciało się łazić...