poniedziałek, 5 lutego 2018

DZIEŃ 13 (1 lutego)

Uwaga, zarządzamy ewakuacje. Lot ma być, więc szybko do pakowania.


Przy wymeldowaniu, uraczeni jeszcze zostaliśmy mandatem - to taki ukłon ze strony hotelu w celu zrobienia lepszego wrażenia na gościach. Żeby chętniej wracali. Mandat to za palenie w pokoju. A w zasadzie w kiblu - bo w pokoju czujka dymu była. 1500 pesos. Nie ma to jak niezatarte wrażenie na koniec... ale skoro na wejściu się cyrograf podpisało, cóż poradzić. Pani egzekutorka miała przygotowane do pokazania papiery z moim podpisem, że akceptuję ich zasady - fakt coś tam podpisałem, ale przez myśl nawet mi nie przeszło żeby to czytać. A tak przy okazji - Gruby nie ma lekko. Całe Legazpi jest obszarem "smoke free". Ogólnomiejski zakaz palenia. To mu się trafiło... nic tylko ciągle łamie prawo po kątach...
Oczywiście, jak człek wyjeżdża to pogoda musi być idealna...


Ale nawet to już nas nie powstrzyma. Spieprzamy i już:


No chyba że wulkan nas powstrzyma. Skubaniec jeszcze może namieszać w samolotach. Na lotnisko docieramy bez przeszkód:


Lotnisko mocno lokalne, jak już wiemy. Rękawów ani nawet autobusów nie uświadczysz, a kontrola precyzyjniejsza niż w Manili. Znaczy zabrali Grubemu zapalniczkę. Ale nie zauważyli, że miał drugą - w tym samym plecaku. Siedzimy sobie nudząć się w poczekalni a tu nagle naród do okna leci. Po zboczu wulkanu lawina lawy i popiołu leci. Ino się zadymiło...


No pięknie. Troszkę stresu zaczynamy mieć, bo chmura się rozrasta. Ale samolot z Manili właśnie wpuścili i wylądował.


Wyładowali go, załadowali od nowa i  może zwiewać. 


Wieża go puszcza


A cichaczem, niezauważony wylądował nasz. Tym razem nie odrzutowy:


Jest dobrze. Skoro już wylądował to raczej nie będzie chciał tu zostawać. Linie lotnicze potrzebują samolotów do ciągłego latania, a nie do parkowania pod wulkanem (w tle startuje akurat ten do Manili):


Oki, transport mamy, to czas się ładować, zanim Mayon nam jakiegoś gnoju narobi. Opuszczamy terminal:


I hyc do maszyny:




Pani załogantka jeszcze nasz szybko policzyła (może 1/3 samolotu była zaludniona):


Chłopaki z obsługi lotniska ustawili się rządkiem i pomachali:


Chyba mają to w obowiązkach wpisanych w umowie o pracę, bo dla poprzedniego odlatującego też ten teatrzyk odstawili. I startujemy., Pa, pa, dymiąca góro...


Lot urlopowy nr 6 w toku. Tym razem - tu wtręt dla miłośników aeronautyki - lecimy turbośmigłowym ATR-72. Takj dla odmiany. A nie tylko odrzutowce i odrzutowce (a precyzyjniej - turbowentylatorowce). Mijamy sobie filipińskie wyspy i wysepki (mają ich ponad 7 tys. więc jest co mijać)...


Nasza dzisiejsza trasa wygląda tak:


I widać już na horyzoncie nasz cel - to ta mała ciemna wyspa pod końcówką skrzydła samolotu:


Duża wyspa to Cebu (z miastem o tej samej nazwie), a ta  mniejsza na której lądujemy (bo akurat na niej wymyślili sobie lotnisko) to Mactan. A na niej miasto Lapu-Lapu. Z lotniskiem, na które właśnie spadamy:


Oprócz lotniska cywilnego mają tu bazę wojskową chyba, bo takie tłuściochy mijamy:


Mijamy też terminal - najwyraźniej nowy, bo jeszcze go budują:


I w końcu u celu.

Stoi tu sporo takich fruwaków jak ten którym przylecieliśmy.


Nie bez powodu. Przypominam, że nasze obecne linie lotnicze nazywają się Cebu Pacific. Tu, na tej większej wyspie mają chyba siedzibę. A ten port lotniczy jest jednym z ich tzw. hub-ów. Więc samoloty w ich barwach łatwo tu spotkać. Grzecznie parkujemy na swoim miejscu w szeregu i zaraz obłazi nas jakaś entuzjastyczna zgraja: 


Grzebią, opukują, otwierają co się da...


A tymczasem my do autobusu i do terminala.


Teraz trzeba jeszcze troszkę powarować w oczekiwaniu na swój bagaż...


O, jedzie...


No i obowiązkowy punkt po każdym udanym lądowaniu...


I śmigamy do hotelu. Piechotą. Dzięki zapobiegliwości Grubego i jego bezwzględnym naciskom na moją jakże delikatną osobę mamy hotel może nie najtańszy, ale z całą pewnością najbliższy lotniska. Po drugiej stronie ulicy. Ale biorąc pod uwagę długość wyjścia z terminalu i rozmiary parkingu hotelowego, to i tak w sumie jakieś 500m trzeba było przedreptać. Z bagażem!  Okrucieństwo nie do zaakceptowania. Odległość od lotniska ma  na tym etapie kluczowe znaczenie bo potrzebujemy tu tylko noclegu - rano następny lot. Przy czym określenie "rano" jest tu delikatnym nadużyciem bo jutrzejszy lot jest o 5:20. 
Ale nie uprzedzajmy faktów - na obecną chwilę docieramy do hotelu. I dobrze, bo to niby krótki transfer był ale czujemy się wykończeni jakbyśmy pół Sahary pokonali -  i to z zepsutym wielbłądem...  


Resztkę sił wykorzystujemy na obejrzenie hotelowego basenu: 



Basen całkiem fajny, oprócz korytarza do niego - można w nim klaustrofobii dostać. Powinni nad nim popracować z jakimś zdolnym projektantem wnętrz. Ale to ich problem bo my tu nie zostajemy. Resztkę resztki sił została zużyta na... powrót na lotnisko i zjedzenie czegoś. Bo my tak od śniadania nic, a jest już wieczór. I już końcówkę resztki resztki zużywamy na powrót do hotelu...

...wczołganie się do windy w stylu rokokoko...


I zalegnięcie na swoich przydziałowych pryczach:



DZIEŃ 12 (31 stycznia)

Ostatni dzień w Legazpi. Jak dobrze pójdzie to jutro przeprowadzamy ewakuację. Na razie wygląda ok, bo nasz jutrzejszy lot ma się odbyć planowo. Dzisiaj i wczoraj go nie było w rozkładzie. Troszkę ten wulkan miesza w grafikach. Dzień nicnierbienia. Jedyna aktywność to popętanie się po okolicy. 


Mokro trochę:


ale już nie pada, a zresztą kto by się tym przejmował. Jak nie pada to jest 30 stopni, jak pada to 29... A mokry człowiek jest w obu opcjach:


Poszliśmy w końcu na ten miejski bazar. Można sobie wciągnąć jakieś owocki ze straganu. Np ananasa oczywiście. Chytrze obrany - w taki sposób że uchwytem jest odpowiednio przystrzyżona kita liści.:


Gruby grymasi i grzebie w mandarynkach:

Jest karma dla ludzi...


...pasza dla zwierzaków...

I ogólnie pełno wszystkiego. Ale w większości spożywka...



Można się w cenach ryżu dobrze zorientować - dużo tu tego mają. Może lubią ryż?


Oprócz straganów przy ulicy bazar to w zasadzie trzypoziomowy były parking samochodowy przekwalifkowany na nowe zastosowanie. To widoczki z wyższych poziomów:



O lód dowieźli, pewnie żeby rybkom było bardziej rześko. A może do robienia szejków owocowych z kruszonym lodem. Od razu z pełnym zestawem mikroelementów z tutejszej podłogi. Pychotka:



Cud, miód i orzeszki. To się nazywa lokalny klimacik pełną gębą. Szczególnie na wyższych piętrach. Gdzie ryby i mięsko. 



Momentami fetorek taki że można nie tylko siekierę zawiesić w powietrzu ale nawet pług. I to razem z koniem - takie to gęste. Uuuuch... dla tych wrażliwszych nie polecam. Rzyganie gwarantowane. Smród czuć aż na języku. 


Po chwili myszkowania w wąskich przejściach pomiędzy straganami Gruby powiedział, że już spadamy po puści pawia... A kupa ludzi tu pracuje większość dnia... coś tam kroją, obierają, mielą kokosy itd... ktoś tam śpi na straganie, tu sobie leży pies, ktoś coś je...


i życie się toczy... Jak dowcip wygląda tu zakaz palenia. 


Smród peta to prawdziwe fiołki przy tutejszym aromacie...
No i tyle relacji z Legazpi - miasta pod wulkanem. Tak dla jasności  na mieście tego faktu specjalnie nie widać. Czasem widać ludzi w maskach - ale to jest widok typowy w azjatyckich miastach. Np w Bangkoku i Sajgonie było tego sporo. W różnych wiadomościach pisano ile to luda ewakuowano spod góry (60 czy 80 tys.) ale tego w ogóle tego nie widać. Jeśli ktoś spodziewałby się obrazków uciekających ulicami tłumów - jak z filmów  Godzilli - to się raczej rozczaruje. A mieszkamy jakieś 12 km od krateru. Jedyny "wulkaniczny" akcent jaki zauważyłem (oprócz masek w Cagsawa) to plakaty wiszące w jakimś markecie z instrukcją postępowania w przypadku opadu pyłu wulkanicznego. Wszyscy spokojnie sobie żyją. 
Żyją tu nawet wyspecjalizowane gatunki endemiczne. Np Wielkoszpon Legazpijski. Bytuje w kącie chodnika przed naszym hotelem. 


Z rzadka tylko zmienia lokalizację na drugą stronę ulicy. Autentyk. Caly czas na tym samym stanowisku niezależnie od pory dnia i nocy. I permanentnie słucha radia - nic innego go nie interesuje. Może bieżących komunikatów o wulkanie wyczekuje. I dlatego w pewnym momencie oddalił się od wulkanu. O szerokość ulicy. A ksywka wynika z tego tu wyposażenia:


może mały zoomik:


Nie bardzo wiadomo czy to oręż zaczepny czy tylko obronny. Ale dziwne że nie dopadły go jeszcze jakieś lotne patrole pedikiurzystyczne...
I jest jeszcze drugie indywiduum pojawiające się w okolicy. Rozczochrany facet w klapkach i zielonych stringach. Z pistoletem upasa. Nie wiem czy ta spluwa to zabawka, czy prawdziwa. Wygląda jak japoński żołnierz, który właśnie zszedł z gór po 40 latach, gdzie ciągle trwał na posterunku w imię cesarza. I właśnie dowiedział się, że wojna się skończyła. 
A tu jeszcze wyrwana z kontekstu migawka ze sklepowej półki - taka nazwa trunku dość rzucająca się w oczy:

No, i ostatnie zerknięcie na stan krateru i można sobie chrapnąć.