Przy wymeldowaniu, uraczeni jeszcze zostaliśmy mandatem - to taki ukłon ze strony hotelu w celu zrobienia lepszego wrażenia na gościach. Żeby chętniej wracali. Mandat to za palenie w pokoju. A w zasadzie w kiblu - bo w pokoju czujka dymu była. 1500 pesos. Nie ma to jak niezatarte wrażenie na koniec... ale skoro na wejściu się cyrograf podpisało, cóż poradzić. Pani egzekutorka miała przygotowane do pokazania papiery z moim podpisem, że akceptuję ich zasady - fakt coś tam podpisałem, ale przez myśl nawet mi nie przeszło żeby to czytać. A tak przy okazji - Gruby nie ma lekko. Całe Legazpi jest obszarem "smoke free". Ogólnomiejski zakaz palenia. To mu się trafiło... nic tylko ciągle łamie prawo po kątach...
Oczywiście, jak człek wyjeżdża to pogoda musi być idealna...
Ale nawet to już nas nie powstrzyma. Spieprzamy i już:
No chyba że wulkan nas powstrzyma. Skubaniec jeszcze może namieszać w samolotach. Na lotnisko docieramy bez przeszkód:
Lotnisko mocno lokalne, jak już wiemy. Rękawów ani nawet autobusów nie uświadczysz, a kontrola precyzyjniejsza niż w Manili. Znaczy zabrali Grubemu zapalniczkę. Ale nie zauważyli, że miał drugą - w tym samym plecaku. Siedzimy sobie nudząć się w poczekalni a tu nagle naród do okna leci. Po zboczu wulkanu lawina lawy i popiołu leci. Ino się zadymiło...
No pięknie. Troszkę stresu zaczynamy mieć, bo chmura się rozrasta. Ale samolot z Manili właśnie wpuścili i wylądował.
Wyładowali go, załadowali od nowa i może zwiewać.
Wieża go puszcza
A cichaczem, niezauważony wylądował nasz. Tym razem nie odrzutowy:
Jest dobrze. Skoro już wylądował to raczej nie będzie chciał tu zostawać. Linie lotnicze potrzebują samolotów do ciągłego latania, a nie do parkowania pod wulkanem (w tle startuje akurat ten do Manili):
Oki, transport mamy, to czas się ładować, zanim Mayon nam jakiegoś gnoju narobi. Opuszczamy terminal:
I hyc do maszyny:
Pani załogantka jeszcze nasz szybko policzyła (może 1/3 samolotu była zaludniona):
Chłopaki z obsługi lotniska ustawili się rządkiem i pomachali:
Chyba mają to w obowiązkach wpisanych w umowie o pracę, bo dla poprzedniego odlatującego też ten teatrzyk odstawili. I startujemy., Pa, pa, dymiąca góro...
Lot urlopowy nr 6 w toku. Tym razem - tu wtręt dla miłośników aeronautyki - lecimy turbośmigłowym ATR-72. Takj dla odmiany. A nie tylko odrzutowce i odrzutowce (a precyzyjniej - turbowentylatorowce). Mijamy sobie filipińskie wyspy i wysepki (mają ich ponad 7 tys. więc jest co mijać)...
Nasza dzisiejsza trasa wygląda tak:
I widać już na horyzoncie nasz cel - to ta mała ciemna wyspa pod końcówką skrzydła samolotu:
Duża wyspa to Cebu (z miastem o tej samej nazwie), a ta mniejsza na której lądujemy (bo akurat na niej wymyślili sobie lotnisko) to Mactan. A na niej miasto Lapu-Lapu. Z lotniskiem, na które właśnie spadamy:
Oprócz lotniska cywilnego mają tu bazę wojskową chyba, bo takie tłuściochy mijamy:
Mijamy też terminal - najwyraźniej nowy, bo jeszcze go budują:
I w końcu u celu.
Stoi tu sporo takich fruwaków jak ten którym przylecieliśmy.
Nie bez powodu. Przypominam, że nasze obecne linie lotnicze nazywają się Cebu Pacific. Tu, na tej większej wyspie mają chyba siedzibę. A ten port lotniczy jest jednym z ich tzw. hub-ów. Więc samoloty w ich barwach łatwo tu spotkać. Grzecznie parkujemy na swoim miejscu w szeregu i zaraz obłazi nas jakaś entuzjastyczna zgraja:
Grzebią, opukują, otwierają co się da...
A tymczasem my do autobusu i do terminala.
Teraz trzeba jeszcze troszkę powarować w oczekiwaniu na swój bagaż...
O, jedzie...
No i obowiązkowy punkt po każdym udanym lądowaniu...
I śmigamy do hotelu. Piechotą. Dzięki zapobiegliwości Grubego i jego bezwzględnym naciskom na moją jakże delikatną osobę mamy hotel może nie najtańszy, ale z całą pewnością najbliższy lotniska. Po drugiej stronie ulicy. Ale biorąc pod uwagę długość wyjścia z terminalu i rozmiary parkingu hotelowego, to i tak w sumie jakieś 500m trzeba było przedreptać. Z bagażem! Okrucieństwo nie do zaakceptowania. Odległość od lotniska ma na tym etapie kluczowe znaczenie bo potrzebujemy tu tylko noclegu - rano następny lot. Przy czym określenie "rano" jest tu delikatnym nadużyciem bo jutrzejszy lot jest o 5:20.
Ale nie uprzedzajmy faktów - na obecną chwilę docieramy do hotelu. I dobrze, bo to niby krótki transfer był ale czujemy się wykończeni jakbyśmy pół Sahary pokonali - i to z zepsutym wielbłądem...
Resztkę sił wykorzystujemy na obejrzenie hotelowego basenu:
Basen całkiem fajny, oprócz korytarza do niego - można w nim klaustrofobii dostać. Powinni nad nim popracować z jakimś zdolnym projektantem wnętrz. Ale to ich problem bo my tu nie zostajemy. Resztkę resztki sił została zużyta na... powrót na lotnisko i zjedzenie czegoś. Bo my tak od śniadania nic, a jest już wieczór. I już końcówkę resztki resztki zużywamy na powrót do hotelu...
.
...wczołganie się do windy w stylu rokokoko...
I zalegnięcie na swoich przydziałowych pryczach: