wtorek, 6 lutego 2018

DZIEŃ 15 (3 lutego)


Wstał sobie dzień nad wyspą Camiguin. A my wyspani. Cóż za nietypowe zjawisko. 


Oczywiście zaraz po śniadaniu pierwsza rzecz to zerknięcie na pobliską rafę. Bo już dwa tygodnie urlopujemy a jeszcze w morzu nie siedzieliśmy. Testy wykazują że jest dobrze. Rafa faktycznie jest. Sporo rybek. Będzie ok.




Godzinkę potaplaliśmy się w wodzie (nie trzeba być morsem, bo woda ma tu coś ok. 28 stopni) i na tę chwilę wystarczy. Będziemy wracać do tematu.
A teraz czas na wycieczkę lądową. Wczoraj już zgłosiliśmy chęć wynajęcia skuterków i już na nas czekają:




Pierwsza przejażdżka - do miasteczka na południe od nas. Kierunek przeciwny w stosunku do tego z jakiego przyjechaliśmy (lotnisko jest ma północy wyspy)


Powolutku przyzwyczajamy do naszych ścigaczy, ale tu nagle wystąpiły drobne problemy natury fizjologicznej. Musiałem pod ich straszliwą presją zboczyć z głównej trasy w boczną drogę i ile sił w nogach popędzić w dżunglę. Nie zważając na potencjalne zagrożenia ze strony dzikich świń, węży , skorpionów, predatorów czy paparazzich. Mus to mus. Z naturą nie wygrasz. 


Mokry jak zdechła mysz w wannie i pozbawiony części garderoby jakoś docieram ponownie do drogi. Nadal żywy. Ktoś tu akurat kozy wyprowadza na spacer..


Zresztą kabana też tu mają (choć nie pastowanego, jak u Pawlaków to bywało)... i to już na sznurku. Nic tylko brać i po lesie z nim spacerować...


Już bezstresowo badamy sobie miasteczko. Sporo ludzi tu poszukują. Zapytałem o to tubylca - mówi, że to wszystko to sami islamiści. Jeszcze się odsunął, żeby mi wygodniej było zdjęcie zrobić. Na pohybel im.


Jakieś kurczaki się obracały na karuzeli więc postanowiliśmy przyjrzeć im się z bliska:


Zaraz znalazła się wierna grupa asystentów:



To główna ulica owej metropolii:



Można kasę wymienić, bo troszkę pesos nam ubyło przez te lotnicze perypetie.


Przy okazji pobytu "na mieście" zatankowałem mojego kucyka, bo miał tylko małą ćwiartkę, jak go przejmowałem. Teraz jest zalany do pełna i przeszczęśliwy. Zrobiliśmy jeszcze podręczne zakupy w miasteczkowym markecie - mamy lodówkę w naszej chatce, więc czujemy się w obowiązku ją napełniać. Po powrocie, dogodzeniu lodówce i delikatnym ochłodzeniu się w klimatyzowanej norce ruszamy w jeszcze jeden kurs. Tym razem nie główną obwodnicą wyspy, ale raczej prostopadle - wgłąb lądu. Czyli pod górkę  - bo tak tu teren ukształtowano. Kiedyś parę wulkanów wyrosło z morza i zrobiła się wyspa. Kiedyś tam. Nawet mają na różnych przydrożnych tablicach informacyjnych tekst: Camiguin - wyspa zrodzona w ogniu.. czy jakoś tak. Ale kiedy to było to chyba nawet najstarsze dinozaury nie pamiętają. W każdym razie na pewno nie w tym tygodniu.
Podczas jazdy pod górkę inpektor stiwrdził, ze jego konikowi też pić by się chciało.


Więc u przydrożnego pokątnego handlarza paliw nabywa dwie butelki. W cenie za litr jak w normalnej stacji (czyli 50 pesos - jakieś 3,50zł):


Zwiedzamy sobie jakieś sodowe źródła. Wstęp 30 pesos/os. Tutaj każda rzeczka spływająca z gór otrzymuje tytuł: gorące źródło, zimne źródło, sodowe źródło itd - robią basenik, ogrodzenie bramę i punkt kasowy. Zwykle cena jak wyżej. Można się kąpać, zrobić rodzinny piknik - kupić tu jedzenie, albo przynieść swoje żarcie, i skorzystać z dostępnych tu grillów. I tak tubylcy tu robią. Choć tutaj dzisiaj małe zaludnienie...


Obeszliśmy sobie basenik. Bez kąpieli - choć było bezpiecznie bo ratownik obecny.


Zachęcony przez zarządce (lub ciecia - dokładny status pozostał nieustalony) Gruby kosztuje tutejszych wód mineralnych:





Znaleźliśmy pustą budkę - Pulpet od razu objął stanowisko. Chłopak po prostu żyć bez  jakiejś roboty nie może. Będzie pobierał myto:


Na drodze można spotkać takowe orzeszki. To nasuwa pewną niezobowiązującą myśl - chyba faktycznie warto jeździć tu w kasku... 


O tu dobrze widać wspomniane zjawisko - w stronę centrum wyspy jest zawsze w górę. A tam w tych mglistych szczytach mieszka King-Kong.


Dzień jeszcze się nie skończył, chwilowo nie pada (choć padało, jak widać - bo tu to pada z sześć razy na dzień). No to szybka decyzja - wracamy do bazy czy nie?


A że po naszym błądzeniu lokalnymi drogami (sam beton) jesteśmy z grubsza w pobliżu kolejnej odkrytej na mapie atrakcji turystycznej... to nie ma co się szczypać  - kierunek wodospady Tuasan.
Mocne stromizny po drodze - ale zasuwają konie mechaniczne, więc jakoś to zniesiemy.


Inspektor zarządza przerwę na inhalację.


Bo zobaczył opuszczony spychacz już odezwała się w nim żyłka budowlańca...


Obok drogi płynie sobie rzeczka. Wyglądałaby jak klasyczny górski potok tylko te palmy trochę nie na miejscu. Powinny to być jakieś strzeliste smreki, kosodrzewiny i inne świstacze żerowiska - jakby opisywał to jakiś Kasprowicz czy inna podhalańska Gąsienica albo Byrcyn. A tu masz . Kokosy.  Małpów ino brakuje (ale King-Kong gdzieś tam czyha, czuję to).


Coś im tu się niedawno osunęło chyba. Się trochę nawywozili tego..


Jeszcze  nie do końca przejezdność została przywrócona.


Ale jakoś się zmieściliśmy (nawet Gruby) i docieramy do celu:


Oto wodospady Tuasan. Nawet większe toto niż się spodziewaliśmy.





Pooglądaliśmy, moczyć nam się znowu nie chciało (jakoś chwilowo wystarczają nam regularne nawilżania z nieba). Pojechaliśmy jeszcze kawałek trasą pod górkę zobaczyć skąd ten wodospad spada. Ale nie znaleźliśmy źródła. Tylko to:


Czyli wychodzi na to, że wodospad wypływa z koziego podogonia. Quod erat demonstrandum. Czyli sprawa wyjaśniona - możemy wracać.


Wracamy do naszego lokum. Ale z ciekawości zajeżdzamy jeszcze do małego "portu" na brzegu poniżej naszego "resortu". To taki na wpół zdechła przystań rybacka. Ale można obejrzeć stąd naszą bazę:


Naszej chatki o dźwięcznym imieniu "Margareta" stąd nie widać bo jest na górze, przy basenie. Ale jest za to wybrzeże z naszą rafą:


Gruby znalazł bambusa i szaleje...


A tu pod namiotem rybacka brać naprawia i suszy sieci:


Teraz ich nie ma - pewnie chleją rum i opowiadają zmyślone historie o połowach śledzi. Jak to ludzie morza. A my zabieramy nasze maszyny i już definitywnie wracamy do siebie.



Ha! rzy bramie mamy nawet choinkę. Są bombki, renifery i gwiazdki na uroczym drzewku. Ale jodła to chyba nie jest. Ani nawet świerk.


No i turyści odpoczywają w końcu przy basenie. Kawka, komputerek, przemyślenia itd....


A nad basenem widok na górki w świetle zachodzącego słońca...


Tu powiększenie dla wzmocnienia dawki romantyzmu:


Ciemno się zrobiło. Gruby zanieczyszcza basen... Dla radochy co chwilę zmieniają mu kolory podświetlenia. Tu akurat w wersji blue...


No, nareszcie skończył...


Odkąd mamy basen pod oknem permanentnie obraził się na prysznic. Mimo że w basenowym regulaminie napisano: najpierw prysznic. 
A ja jak zwykle uzupełniam kalorie, jak tylko jest okazja...



I ewentualnie strzelam głupi uśmiech do swoich porąbanych myśli na dobranoc...