poniedziałek, 29 stycznia 2018

DZIEŃ 6 (25 stycznia)

Tyle urlopu już za nami. Zostały ostatnie 4 tygodnie. Albo nawet dzień mniej. Wczoraj wieczorem jeszcze sobie przypomniałem, że powrotne bilety na pendo potrzebne nam będą. Gruby miał mi przypomnieć jeszcze w Tajlandii. Ale zapomniał. Więc mu przypomniałem, że miał mi przypomnieć. No to mi przypomniał. W tej sytuacji załatwiliśmy to je w Sajgonie. W kraju nie dało rady kupić bo można tylko z trzydziestodniowym wyprzedzeniem - a nie łapaliśmy się w ten zakres.
Dzisiaj zgodnie z rozkładem małą wycieczka. Delta Mekongu. Kto oglądał filmy o wojnie w Wietnamie ten nazwę rzeki kojarzy. Rambo, Chuck Norris itd. Po śniadanku wychodzimy przed hotel poczekać, ale że ciepło trochę to Gruby zostaje na warcie...


... a ja wracam na klimatyzowaną kanapę. Oczywiście zaraz jak się napalił to do mnie przygalopował:


Transport zjawia się w terminie i po potwierdzeniu słownym że my to właśnie ci co jadą na wycieczkę, bez pokazywania kwitków biorą nas na pokład. W środku tylko dwie dziewczyny - z Niemiec i Anglii. 


I my:


Chwilę (krótką) pojeździliśmy po okolicy, aż zebrali komplet i w drogę. Towarzystwo dość międzynarodowe. Anglia, Niemcy, Francja, Hiszpania, Włochy i Kuwejt. No i Polska. I wietnamski przewodnik do kompletu. W za dużych butach. Mamy wołać na niego Tom bo taką ma ksywkę. Niby dlatego że jest taki przystojny, że kojarzą go z Tomem Cruise'm. Faktycznie ma z nim coś wspólnego. Obaj są wzrostu siedzącego psa. Ale jest spoko. Już wiem jak mówić cześć po wietnamsku. Nie wiem jak się to pisze ale dla nas brzmi to "Sin Ciao". Łatwe do zapamiętania. Jazda z Sajgonu nad Mekong trwa ok 1,5h. Po drodze obowiązkowy postój w punkcie obsługi turystów. 


Wyspecjalizowanym. Tzn. z cenami 3 razy większymi niż "na mieście". Ale to standard na takich wycieczkach. Więc równie standardowo olewamy ich ofertę. Tylko obchodzimy teren i parę pamiątkowych fotek:

Gruby testuje nośność palmowego mostka:



W stawku kwitną jakieś grążele czy inne nenufary...


A ktś zainstalował coś w rodzaju strachów na wróble. A może kukły do ćwiczeń strzelania z łuków?


Przy odjeździe opóźnieni.Italiańcy, jak to południowcy, czasu nie mierzą. I nie stawili się w autobusie o umówionej godzinie. Czekamy. Przewodnik poszedł ich szukać. Jakoś docieramy do rzeki. Spora. Tom Cruise gdzieś popędził w swoich siedmiomilowych butach a my czekamy na nabrzeżu. 



Nie tylko my:


Za chwilę (dość długą) wraca i ładujemy się na jednostkę pływającą.


O, Włoszki też już są. To tym razem nie trzeba będzie nadprogramowo czekać:


Okręt nasz ma nawet fachową wydzieloną kabinę sternika:


Dość interesującym elementem są siedziska dla pasażerów. To wolnostojące ławki, nie przymocowane do pokładu. Widzę tu potencjalny problem w przypadku konieczności wykonywania gwałtownych manewrów unikowych. Np. podczas nalotu bombowego, ostrzału artylerii czy ataku Ubot-a. Jeden ostry skręt i wszyscy turlamy się po pokładzie przemieszani z meblami.
Dość słabo też z wyposażeniem ratunkowym. Ok, mogę zrozumieć, brak szalup, ale chociaż jakieś koło ratunkowe może? A tu nic nie widać. A przepraszam. Coś tu jednak jest. Deska ratunkowa:


Jak się dobrze zastanowić to dość to dość sprytne i uniwersalne rozwiązanie. Po pierwsze, jak ktoś wypadnie za burtę, to można jej użyć w funkcji koła ratunkowego (bo deski zwykle pływają). Po drugie: jeśli nie chcemy żeby wypadnięty wracał na pokład  to można tłuc go dechą po paluchach jak się będzie burty czepiał. Po trzecie można pacnąć wypadniętego deską w łeb to szybciej zatonie i nie będzie się męczyć. A po czwarte - można jej użyć jako wiosła, jeśli główny napęd odmówi współpracy albo się paliwo skończy.
Oprócz wspomnianego sprzętu na pokładzie jest jeszcze spory głośnik z bluetoth który służy do nagłaśniania ględzenia przewodnika.


Kierunek Unicorn Island. Jeśli dobrze go zrozumiałem. Jednorożce tam mają? Po drodze przewodnik nadaje, jak  to przewodnicy muszą. Dowiedzieliśmy się że Mekong w ujściu ma 9 odgałęzień. Że produkuje się tu mnóstwo żywności oraz przekazał dużo informacji o kokosach. Że wszędzie to tu rośnie, co to się z tego nie robi itd... Strasznie się na tym zakleszczył - nic ino kokosy i kokosy. Fobia jakaś chyba... Może za młodu bawił się pod palmą, dostał kokosem i mu tak zostało?
Spory most pobudowali przez tę rzeczkę. 



Wysoki. Pewnie dużo żyraf i koszykarzy wożą tu barkami. Przewodnik zwrócił naszą uwagę na fakt, że większość tutejszych jednostek pływających jest tu wyposażona w czerwone oczy. O, takie jak tu:


Wyjaśniał nam, że to jakiś tradycyjny zwyczaj i po co to, ale nie zrozumiałem go za bardzo. Docieramy do jednorożcowej wyspy i wysiadka.


Zaganiają nas do jakiegoś lokaliku na owocowy poczęstunek z czymś ohydnym do popicia:


 i prezentację tradycyjnej tutejszej muzyki w ludowych strojach:


Zawodzą konkretnie. Jako akompaniament występuje ludowy muzyk zawzięcie piłujący jakiś patyk z  naciągniętą nań struną. Jedzie z pamięci, bo nawet nut sobie nie rozłożył. Albo tak dobrze zna co gra, albo żaguje jak mu akurat wyjdzie... nie wiem czy wyczułbym różnicę.


Na stołach poustawiano sprawnie koszyczki na datki. Warto chyba coś im wrzucić, bo inaczej nie pójdą sobie do następnej grupy turystów i będą kontynuować.
Po dawce muzyki mały spacerek przez tutejsze ogródki.


Jakieś poletka, (z naszego punktu widzenia zaniedbane, ale najwyraźniej wg nich są ok), palmy kokosowe. Czasem jakieś nagrobki...


Taki chyba tu zwyczaj, chowania zmarłych na swoim terenie. Nie mamy pewności, ale wszystko na to wskazuje. Podczas przejazdu autobusem z Sajgonu nad Mekong mijaliśmy sporo pól ryżowych i na nich często widać było grupy nagrobków. Dziwne było tylko że stały najczęściej na samym środku pola. Tak jakby nie chciano żeby stały w pobliżu cudzego terenu. Może nie uznają czegoś takiego jak cmentarz? Nie wiadomo. Zastanawiałem się tylko czy taka lokalizacja miejsca pochówku nie utrudnia trochę prac polowych. No chyba że większość prac ręcznie robią, to wtedy nie ma znaczenia.
I tak drepcze sobie nasz oddział chodniczkiem, rozglądając się po okolicy:



tu jakiś więzień sumienia...


Co jakiś czas widać sieć rowów z wodą. Raz trafił się większy kanał, cały załódczony:


Grubson zastanawia się czy mu ciepło czy zimno:


Zauważył coś ze swojej branży i zaraz zaczął analizować jakość kruszywa i techniki oddrzewiania:


Czemu z pobłażaniem przyglądał się pies intensywnie pilnujący terenu budowy:


Docieramy do jakiejś ważnej arterii komunikacyjnej. Porządna bitumiczna nawierzchnia i szybkie pojazdy:


Każą nam się na nie ładować. Limit to 4 osoby na powóz, coby mikrokonie strajku nie ogłosiły. I wio:


Nawet rączo zasuwają minaturowe rumaki:



Przejażdżka trwała może 10 min. Dostarczono nas do innego gospodarstwa na wyspie gdzie chcą nam pokazywać inne lokalne produkty (w poprzednim miejscu były to owoce i muzyka). Obaczym co tu . Kawałek ytrzeba pieszo podejść. Ale to nie problem, zimno nie jest


W palnowym gaju opala się krowa. Co ona produkuje to akurat można się domyślać.


Jesteśmy na miejscu. Jakiś pan liczy pszczoły. Może matematykę tu uprawiają?


Ale nie. Okazuje się, że niewolniczo wykorzystuje się tu pracę pszczół. Dostajemy próbki jakiejś miodowej nalewki, alkoholu z bananów, suszonych bananów (bananowe chipsy) i jakieś orzechowe cukierki - coś jakby sezamki w smaku. Te banany i cukierki niezłe. Aha i jeszcze coś pochodzenia pszczelego, ale nie zrozumiałem co. Za głupi chyba jestem. Albo słucham jakoś niechlujnie.  Ale ma jakieś właściwości lecznicze. Oczywiście wszystko to możemy tu kupić. Popaczkowane, pobutelkowane  i wycenione.




 Troszkę łazimy po obejściu.Włoszka przymierza pytona.


Żeby zainteresować turystów mają tu jeszcze parę zwierzaczków. Powyższą dżdżownicę i parę ptaków. Po sesji wąż idzie spać. Właściciel zapytany czy tutaj takie żyją na wolności, i czy go złapał powiedział, że kupił sobie w markecie małego, a jak się go dostatecznie długo ma i karmi to taki urośnie.


Idziemy na przystań. Nie jest to ta, na której wysiadaliśmy (pełno ich tutaj) więc trzeba trochę poczekać aż nadciągnie nasza jednostka.


Przewodnik coś tam mamroce.  Ubrał kapelusz i myślał, że jest wyższy.


Między stateczkami przepływają łódki z tubylcami:


W końcu nadciąga nasz transport. Dużo czekania na tej wycieczce. Jak nie na Włochów to na transport. Jakby nie mógł zmienić przystani w czasie kiedy my bawiliśmy się pszczołami. Ale się zjawił w końcu. Możemy ruszać do następnego punktu programu.



Mekong ewidentnie jest ważnym szlakiem transportowym. Przewozi się tu chyba wszystko:



W tym cale sterty turystów. Chociaż w opinii przewodnika dzisiaj jest ich wyjątkowo dużo. Ale nie bardzo mu wierzę. Bo widzieliśmy mnóstwo pustych stojących stateczków, miejsca w lokalach itd.  Więc są przygotowani na jeszcze więcej. Gadał tak żeby wytłumaczyć jakoś dlaczego co chwilę musimy czekać - zwalał to na zbyt dużo turystów, a pewnie sam coś namieszał.


I wysiadka na kolejnej wyspie.



Tu mamy zobaczyć jego ulubiony temat. Wykorzystanie kokosów. A konkretnie produkcje jakichś lokalnych kokosowych cukierków.


Widać tu wyloty węższych kanałów odchodzących od rzeki:


I mamy tu tradycyjny proces produkcyjny. Najpierw łupanie kokosów na jakimś szpikulcu:


Następny etap - przerabianie miąższu na wióry na jakiejś tarce czy sieczkarni:


dalej: - wyciskanie wiórów na ręcznej prasie (dwuosobowej):


Gotowanie zagęszczonego soku:


W procesie używane są prawdziwie tradycyjne, lokalne naczynia, przechodzące zapewne z pokolenia na pokolenie:


Podczas procesu zagęszczania masę się miesza :


Jak już jest dość gęsta to formuje się w paski.


A potem tnie na kwadraciki, które panie ręcznie zawijają w papierki.


I cukierki gotowe do opchnięcia. W smaku szalu nie ma.Wg mnie. Takie trochę krówkowate, ale mniej wyraziste w smaku. Za to bardziej kokosowe, ale to raczej nie jest dziwne - skoro z kokosa.
Tutaj za to mamy nalewki na wężu:



Wzmocnione skorpionem:


Zabawnie to wygląda, ale nie ma co kupować bo aby celnik to obejrzał w UE to raczej skonfiskują. A poza tym to bezsensowne zabijanie zwierzaków. Na jakość alkoholu to raczej nie ma wpływu, tyle że  egzotycznie wygląda.
I tyle tutaj. Teraz przepakowujemy się do mniejszych łódek, które są w stanie wpłynąć w kanały.


Na jednej opiernicza się tubylec. W sumie mi by też się nie chciało robić w takim upale...


I znowu sobie płyniemy po wodach Mekongu.


A woda jak  to w tropikalnej rzece - krystaliczna kawa z mlekiem.





I docieramy do punktu karmienia. Czas na lunch.


Tutaj też mają zwierzyniec - pewnie mający odwracać uwagę od czekania. Węże na krzaku (i pod):


Jeżozwierze:


Baseny z żabami (dekoracja czy jedzenie?):


Niektóre trochę zielone na gębie (niedobrze im, może na karuzeli były, albo zobaczyły coś obrzydliwego - np. inspektora):


Kandydaci na paski torebki:



I ryba. Ale to już jest część naszego posiłku:


Ta krzywiąca się za rybą pani to wegetarianka. Ostatecznie wygnano ją od naszego stołu, który wegetariański nie był. Pewnie na łąkę, żeby też coś pojadła. A to ta sama ryba po posiłku. Nie wiedzieć czemu nazywa się "słoniowe ucho"


Po lunchu czekała nas jeszcze ostatnia "atrakcja" Tzw. rowing. Czyli pływanie łódką po rowie.







Nic ciekawego - jeszcze mniejsza łódka, tym razem napędzana wiosłami. Trochę chybotliwa. Krótki rejs po kanale w obowiązkowych kapokach. Dłużej trwało czekanie na swoją kolej niż sama przejażdżka. Potem trzeba jeszcze trzeba poczekać aż reszta grupy to przerobi:


I wracamy. Ta sama trasa tylko odwrotnie. Średnia łódka:


Duża łódka:



I cała kupa Mekongu:


I  nasza przystań startowa.



Jacyś stoczniowcy łatają dziurę po torpedzie (nam na szczęście się upiekło):


A to mapa obszaru, po którym nas nosiło. Siedziała sobie cichaczem na ścianie w porcie ale ją dopadłem i fotnąłem:


Jeszcze tylko trzeba poczekać w autobusie zanim Tom Cruise w za dużych butach odnajdzie Włochów, którzy jak zwykle zaginęli i można wracać do Sajgonu. Jakieś 1,5h jazdy znowu. Na szczęście odwieziono nas w pierwszej kolejności. Bo Włosi pewnie zgubili się w autobusie i zanim ich wysadzili to trzeba było ich poszukać.
Somy w domciu:


Ale jeszcze zasługujemy na mały posiłek i w pobliskim podziemnym centrum handlowym namierzamy strefę żywieniową. Mnóstwo knajpek w kupie z każdym żarciem. Wygodna sprawa.


Jakiś całkiem smaczny kurczak z ryżem. I jakaś zupa. Coś jakby rosół bez kury.


Co do głównego dania - gdyby nie czysto wietnamska zawartość drobno posiekanych kości i jeszcze ze 2-3 razy więcej mięsa to byłoby bez uwag. Ale smak należy i tak docenić. Naprawdę pychotka.



Dzisiaj brak już sił na dalsze przechadzki, więc wracamy do hotelu.


Grub jeszcze koczuje na korytarzu w towarzystwie swojej przyjaciółki popielniczki. Z tym, że odkąd mu pokazałem kamerę w korytarzu stara się tam przebywać incognito:


I spać. Bo jutro ostatni dzień w Sajgonie a potem nocna podróż. Nie pośpimy sobie.