Nadal uwięzieni pod dymiącą górą. I nadal na urlopowym bezrobociu. Wypada w końcu wspomnieć co tu właściwie robimy. Bo ugrzęźliśmy w miejscu raczej "umiarkowanie" turystycznym. I mamy tu rezerwację na 4 pełne dni (5 nocek). W tym miejscu zaplanowane mieliśmy 2 sprawy: wspinaczkę na wulkan Mayon i wypad na ryby. Kiedy ustalaliśmy plan urlopu i robione były rezerwacje, wulkanu jeszcze nikt nie włączył. Był dostępny dla maniaków trekkingu. Wejście co prawda tylko z przewodnikiem, ale jak najbardziej dostępne. Tak więc w planie było 2-dniowe zdobywanie Mayon, 1-dniowy wypad na rybki i jeden dzień rezerwy. Ponieważ przylatywaliśmy rano, założenie było takie, że jeszcze w dniu przylotu poszukamy organizatorów tych wypraw i sobie zaklepiemy. Jeden nadmiarowy dzień na wszelki wypadek - gdyby z dograniem terminów był problem. Na górzysko włazi się 2 dni bo duże jest i strome w ostatnich fazach. Ma niecałe 2,5 km. Niby jak Rysy, ale tak jakby je w Gdańsku ustawić. Nie idzie się z poziomu jakiś 700 czy 800 m jak z Zakopca, tylko właściwie z poziomu morza. Więc trzeba całe 2,5 km wejść w górę. I to w nieco wyższej temperaturze, niż zwykle w Tatrach. Dla mnie ten wulkan to był istotny punkt wakacyjny. Coś jak dżungla orangutanów w ubiegłym roku. Gruby nie był tak przekonany, jako że wykazuje drobne braki kondycyjne, ale ja się na wulkan uparłem. W razie czego miał zrezygnować z drugiej części i poczekać w obozie noclegowym. Albo zostać i pilnować pokoju w hotelu. Druga część - wypad na ryby - odpowiadała mu jak najbardziej. No, ale na początku grudnia doszły wieści, że wstęp na wulkan został zamknięty z powodu podwyższonej emisji gazów na wulkanie, co może stanowić zagrożenie dla ludzi. Parę lat temu jak też coś tam parsknęło to zginęło kilku turystów, więc teraz pewnie przesadnie ostrożni już są. Zakładaliśmy, że zanim tam dotrzemy to wszystko już wróci do normy. No ale jak wiadomo - nie wróciło. Wulkan obudził się na poważnie jak już byliśmy w Azji i pokrzyżował nam plany na amen. Nie dość że ze wspinaczki nici, to problemy z naszą marszrutą (odwołane loty itd). I tak mieliśmy szczęście w nieszczęściu, że akurat nasz lot do Lagazpi się odbył i nie trzeba było w kupować nowych połączeń i noclegów. Ale mamy kilka dni w miejscu gdzie nie bardzo jest możliwość ich wykorzystania.
Rano szybkie badanie czy widać wulkan. Czyli windą na 6-te piętro hotelu, w miejsce gdzie już rozgryźliśmy jak otworzyć okno. Nikt tu się nie kręci, bo to nie jest piętro mieszkalne. Z widokiem nadal marnie. Chmury trzymają się tej samotnej góry jak głupie.
Po śniadaniu jeszcze mała sjesta. Czyli Pulpet chrumka a ja sobie coś tam komputeruję, drugim okiem oglądając jakieś wiadomości w telefonie.
Chrumkacz się ocknął i poszedł sprofanować sobą hotelowy basen:
Po dokonaniu tych kilku drobnych czynności startowych możemy opuścić hotel (wypadałoby, bo południe już minęło). Bierzemy ze sobą stylowe reklamówki wypchane brudnymi gaciami i przy pomocy tricykla nawiedzamy odkrytą wczoraj dzielnicę pralniczą.
Zadowoleni, że się zaraz pozbędziemy targanych paczek (bo upał okrutny) drepczemy do punktu świadczenia usług a tu klops. Pani mówi, że dopiero na luty ma termin bo jest zawalona robotą. A nam gacie na teraz potrzebne. A poza tym chcemy stąd wyjechać a nie zostawać dłużej w oczekiwaniu na pranie. No to do drugiego punktu. A tu nie przyjmują wcale. Nie wiadomo dlaczego.
To wracamy do adresu pierwszego - może za dopłatą jakiś ekspres zrobią, ale nie. Za to otrzymaliśmy wskazówki i pokazano kierunek w którym mamy się udać. Myśleliśmy, że to tak na odczepnego - ale nie. Faktycznie był kolejna pralnia. O nazwie Mayon, żeby było zabawniej. Czyli uznajemy, że Mayon zaliczony. I to bez dwudniowej wspinaczki. Tu w końcu udało się załatwić naszą sprawę. Czyste szmatki będą na jutro.
Upojeni sukcesem poszwendaliśmy się troszkę po okolicznych uliczkach i w nagrodę trafiliśmy na biuro turystyczne. Niestety gość nie potrafił nam odpowiedzieć czy może zorganizować wypad rybny. To nie sezon na to podobno Ale ma się dowiedzieć i zadzwonić.
Oczywiście nie zamierzamy biernie czekać na jego telefon. Wracamy "do siebie" i atakujemy biuro, które wczoraj było zamknięte. Dzisiaj nie jest, zgodnie z oczekiwaniami. Jest sporo większe niż to przypadkowo znalezione. I bez problemu dostajemy to czego szukaliśmy. Bardziej opłacałoby się gdyby było nas więcej, ale dla dwóch też się daje:
Mamy nasz bilecik. Można spocząć na laurach:
popatrzeć na świat
znad dobrze schłodzonej puszki San Miguela...
I tak właściwie to na tym nasz dzisiejszy zestaw urlopowych zajęć się wyczerpuje. Bo poza tym tylko jakieś konsumpcyjne wizyty po okolicy. Kurczak ze spagetti, jakieś lomi (taka zupka) i takie tam...
To może jeszcze troszkę o tym co nam rzuca się w oczy. W ruchu ulicznym przeważają tricykle i te kolorowe autobusiki, ale normalne pojazdy też są. Niektóre mocno rzucające się w oczy - widać maniacy motoryzacji i tuningu zdarzają się wszędzie, niezależnie od zamożności kraju:
Zresztą może tamte wcale nie przeważają, tylko my bardziej na nie uwagę zwracamy. Jeszcze jednym typem pojazdów, który zwraca na siebie uwagę są pancerki - jak z filmu o napadzie na konwój z forsą. O takie coś:
Oczywiście przy bankach czy innych kasowych placówkach.
Ze spraw pozamotoryzacyjnych. Ochroniarze (których jest tu multum) mają często spluwy. Nie wiem czy wszyscy, ale większość tak. Pałka, kajdanki i spluwa u pasa. U niektórych dodatkowo widywałem nawet strzelby (shotgun-y - takie jakie lubił Schwarzenegger) - ale to raczej przy bankach. Ochrona - nie policja. Policjantów przy lotnisku to widzieliśmy nawet ze spluwami wojskowymi (broń automatyczna). Chyba dostęp do broni jest łatwiejszy niż u nas. Ale to nie generuje to jakiejś arogancji w stosunku do klientów. Wręcz przeciwnie. Ich główną fuchą (tych ochroniarzy) jest otwieranie drzwi przed wchodzącymi oraz witanie i żegnanie. Tyle "sir"-ów ile tu do tej pory to jeszcze w życiu nie nie słyszałem. I w większości sklepów, sklepików, aptek, barów itd jest taki ochroniarz. Jeszcze trochę i nie będę umiał samodzielnie drzwi otworzyć. Jakby ktoś pytał co robiłem w aptece, że wiem że tam też jest ochroniarz obsługujący drzwi, to bez dziwnych pomysłów. Kupowałem po prostu piwo. Jak to w aptece.
A tu jeszcze ponury dość obrazek, ale prawdziwy. Bieda miejscami jest tu straszna... niema co się oszukiwać. To nie są rajskie wyspy...
A, jeszcze dopisek na marginesie - pod wieczór zadzwonił hotelowy telefon. Podobno ktoś ma sprawę do nas i czeka na dole w lobby. Kazało się, że to wysłanniczka tego pierwszego biura podróży. Od gościa, który miał zadzwonić jak znajdzie jakąś ofertę dla nas. A zamiast dzwonić przysłał gońca już z biletem 20% droższym od tego co już mamy... ot ciekawostka.