Horror. Wstał nowy dzień. Nie wiadomo po co. Nikt go, kurde, nie potrzebował. Niby nowy, ale chyba to ten sam co 2 godz. temu? Szósta rano. Pobudka. Obudzić Grubego. Na szczęście poszło bez problemów - widać stres podróżny robi swoje. Namierzyć lodówkę. Coś płynnego. Teraz operacja podobna do pakowania. Zebrać co widać w okolicy, upchać do torby i plecaka. Opróżnić sejf. Z grubsza jest. Lodówka. Uzupełnić płyny. Porozglądanie się po włościach czy wszystko zebrane. Trochę się ochlapać wodą. Jakieś picie. Coś naciągnąć na siebie, bo głupio tak podróżować w obecnym stroju. Ja p.... tzn przypuszczam, że jeszcze jeden dzień (góra dwa) w tej okolicy Bangkoku to konieczny byłby OIOM. Bezapelacyjnie. Płyny na szczęście gazowane, jakoś świerszczem się odbiło i można targać bambetle do recepcji... Ale jeszcze raz mały zerk do sejfu - i dobrze bo karty kredytowe by zostały. Dzisiaj dzień transferowy, szkoda tylko że baterie wyczerpane. Dwa na wpół zdechłe widma jakoś dowlokły się na miejsce, przekazały swoje roszczenia, i czekają...
Pani dyżurna pogęgała przez krótkofalówkę w celu wysłania inspekcji - do sprawdzenia czy nic nie puszczono z dymem, za dużo kranów nie oberwano, muszli nie potłuczono itd... Wyszło chyba z grubsza ok, bo cała kaucja zwrócona. Jeszcze podpisiki pod czymś tam (brak siły żeby toto czytać) i jesteśmy wolni. I tak są skubańce do przodu bo darowujemy im opłacone śniadanie - jest tu od siódmej, ale nie ma co ryzykować - aktualnie jest 6:50 a mamy zaklepany samolot o 9:45. A jeszcze trzeba dotrzeć na lotnisko. Inne niż to to poprzednie (główne, czyli Suvarnabhumi Airport - kod BKK) - tym razem to Don Muang (kod DMK). Wypełzamy przed hotel, gdzie czycha poranna wataha taksówek. Pierwszy zapytany - najwyraźniej pokrzywdzony na mózgowiu - zaśpiewał cenę 600 ichnich pieniążków (jakieś 72 PLN) . Zasłużenie wzgardzony (brzęczał coś jeszcze o 500) został sobie przy krawężniku. Jakoś doleźliśmy z bagażem do następnej ulicy i znalazł się jakiś przytomniejszy - zgodnie z założeniami jedziemy za 3 stówki. Droga w miarę luźna, ruch jeszcze nieduży, nie ma potrzeby korzystać z płatnej autostrady. Jedziemy sobie pod nią. Po drodze mijamy jakiś park - widać całe tabuny porannych joggingowców. Zboczeńcy. Jestem dość tolerancyjny i potrafię jakoś zrozumieć tę dziwną fobię u nas, ale w Bangkoku? Do lotniska dotarliśmy sporo przed czasem. Ok 7:30 (w planie była ósma). No, ale lepiej mieć rezerwę niż odwrotnie. Odprawa, oddanie głównych bagaży, kontrola - dobrze, że nie osobista, i można przejść do hali odlotów. Gruby polazł szukać palarni - ale bezskutecznie.
Lotnisko ewidentnie wyremontowane. Ze starego zrobiono całkiem wielkie i nowoczesne. Trzeba się nałazić. A palaczy wyeliminowano. Albo palisz przed lotniskiem albo się odzwyczajaj;) Trochę sobie posiedzieliśmy, nadrabiając minami, walcząc z sennością i komentując lokalne obyczaje - w szczególności te dotyczące buddyjskich mnichów na lotnisku - nie pozwalają siadać obok siebie kobietom, mimo że są wolne miejsca.
Potem załadunek do autobusu, podwiezienie do samolotu, załadowanie się i lot. Chyba. Jakoś to mignęło, nawet człowiek nie zauważył. Oparty czołem o poprzedzający fotel przeletargował, ocykając się czasami na moment... Istotny zapamiętany szczegół, to fakt że niesamowicie ciasno było. Dużo mniej miejsca niż w poprzednich lotach. To linie AirAsia - więc może dopasowali fotele i przestrzenie między nimi do lokalnej skarlałej populacji... Ledwie dobra godzinka lotu i siadamy na wyspie Phuket.
Tak wyglądał nasz aktualny podniebny rumak. Mały coś. Jakieś 200 osób. Też małych - w większości ;)
Odebraliśmy bagaże i przed lotnisko. Gruby sobie palił a ja polazłem szukać interesującego nas transportu. Z opisów znalezionych w necie wynikało, że Airport Bus ma być gdzieś na lewo od wyjścia. I był. Może nie sam bus, ale jakaś pani opisana stosowną tabliczką. Jak tylko wykazałem zainteresowanie to pokazała mi gdzie pojazd parkuje. Oto i on.
Tym to środkiem lokomocji można przejechać do centrum Phuket Town (czyli w praktyce przez całą wyspę) za ichnie 100 (12 zł). Myśleliśmy że będzie tłok bo jeździ raz na godzinę, ale był luzik. Może ludzie nie wiedzą że jest taka opcja, albo są szybciej przechwytywani przez alternatywny transport (mnóstwo tu taxi - koszt ok 700).
Pakujemy się i czekamy pół. godz. na odjazd w klimatyzowanym wnętrzu...
...obserwując kierowcę, który przed autobusem pali faję za fają, nałóg jeden (G. mu chwilę poasystował oczywiście)...
Jakaś godzinka jazdy z północy (lotnisko) na południe wyspy (Phuket Town).
Niestety to jeszcze nie koniec naszej ciężkiej pracy, bo podróż trwa - akurat wyspa Phuket nie jest naszym celem. Przesiadka do minibusa, który za 50/os zabiera nas do portu (Rassada Pier). Mamy zaklepane bilety na prom na wyspy Phi Phi. Transport z lotniska tym kombinowanym środkiem wyniósł nas za dwóch w sumie 300 bathów, taksówka kosztowałaby 700 (gdyby kogoś to interesowało). Zeżarliśmy jakiegoś kebaba, bo dzisiaj jeszcze człowiek nic nie przełknął a tu już po 14-tej. Byle jaki był. Nasz statek startuje o 15:00, więc znowu trochę czekania. O tu sobie stoi.
A tak wygląda ta przystań.
Z delikatnym opóźnieniem łajba startuje. Ma to trwać 2 godz. Męka. Głośno od silnika, jakieś dzieci (chyba japońskie) ryczą. I jak tu żyć. Nawet poczytać nie idzie bo głowa zaraz opada. A na niebie zbiera się na deszcz. Phuket zostaje w tyle.
A po dwóch godzinach (z małym hakiem) i dokładnym ostatecznym wymęczeniu biednych turystów z Polski hałaśliwy i leniwy prom docwałowuje w końcu do celu.
Wyspa Phi Phi. Zaraz lunie chyba. I jeszcze ludzie tak powoli wysiadają objuczeni swoimi tonami bagażu jak jakieś wielbłądy. Po wylądowaniu trzeba uiścić opłatę klimatyczną 20 bathów od osoby. Coś jak u nas w Żywcu - za korzystanie ze smogu;) I został już tylko ostatni etap tej mordęgi - przesiadka na małą łódkę i podwózka do hotelu. Na nabrzeżu czekał już odpowiedni Kajtek z kartką z nazwą hotelu (profilaktycznie zgłaszaliśmy hotelowi mailem którym promem przybywamy).
Jeszcze nie pada, choć nasz przewoźnik popędza i zerka w niebo. Może jest wodorozpuszczalny?
W każdym razie spływamy z portu.
I już coraz bliżej mety
...no już prawie (przy burcie tabliczka z którą biegał po nabrzeżu zbieracz gości hotelowych)
I uff. Zdążyli przed deszczem. To już widok z recepcji.
Po załatwieniu formalności, wysłuchaniu wszelakich pouczeń i tym podobnych dupereli (a raczej udawaniu wysłuchiwania, bo mózgi wyłączone, tylko oczy jeszcze otwarte), w ślad za hotelowymi boyami pędzimy do pokoju.
A po drodze resztką sił można jeszcze skierować oczy na hotelową plażę:
No i w końcu są w zasięgu. One. Z dawna wyczekiwane. ŁÓŻKA!!!
Mała rzecz, a jak cieszy. Szczególnie po jakichś dziesięciu godz. snu porozrzucanych w ciągu ostatnich 4-ech dób. I z tym optymistycznym akcentem transfer można uznać za zakończony.
P.S. Gruby kazał pochwalić moją wspaniałą postawę na poprzednim etapie podróży. Tzw. odcinku bangkockim. Okazałem się wielki gdyż nie chciałem oglądać żadnych pałaców, Budd-ów, posągów, muzeów i innego tego typu zaplecza. Czym sprawiłem mu przeogromną przyjemność. Ot co. :)