wtorek, 14 lutego 2017

DZIEŃ 22 (9 lutego)

Pobudka. Dzisiaj znowu zmieniamy miejsce. To jakaś mania chyba. Usiedzieć nie możemy chwilkę w miejscu ;) I standardowa procedura - mamy już sporą wprawę. Czyli wstanko, pakowanko i śniadanko. To pierwsze jak zwykle niefajne (bo wymuszone). Śniadanie jak poprzednie,  ciągle w tej samej jadalni:


Hotelowe formalności wyjazdowe:


Jak wszędzie na Bali, recepcja też ma jakiegoś "figuranta" zainstalowane:


Już człowiek przestaje powoli je zauważać. Dopiero jak wrócę do Polski i zobaczę pomieszczenia czy kawałek ulicy bez figurek, to zdziczeję. To czekamy na naszego kierowcę wałęsając się pod hotelową bramą. 


Zjawił się. Nawet punktualnie. Załadowaliśmy się, tym razem z pakunkami i w drogę. Kolejny transferek mamy dzisiaj. Który to już w tej podróży, trudno zliczyć. Zgodnie z planem chcemy po drodze zobaczyć ryżowe tarasy pod Ubud. Często na pocztówkach występują, zaraz po świątyniach. Podczas jazdy wąskimi i krętymi drogami widać wiele pól ryżowych:


w różnych fazach wegetacji:


ktoś zgubił monetę, i szuka od 2 tygodni:


a po drugiej stronie drogi - zaplecze pól. Jakieś budynki gospodarcze:


Pranie się suszy. Jakiś tubylec w wielkim kotle gotuje coś co wygląda jak kukurydza. Zaplecze prac polowych na ryżowisku. Tak myślę, bo na mieszkalne nie wyglądało. A jeśli nim było to mały szok można odnieść z naszego puntu widzenia. Docieramy do jednej z dolinek z tarasami. Kierowca wysadził nas na drodze w dobrym punkcie...


...i pokazał kierunek, w  którym zamierza znaleźć miejsce do zaparkowania. Ok. To idziemy popatrzyć. Oto są tarasy. Ryżowe:


 te tutaj chyba akurat w fazie przygotowania do sadzenia:


Bo jacyś wysokiej klasy specjaliści coś już tam kombinują, ale zielonych sadzonek jeszcze nie widać:


Wygląda to jakby grabili wodę. Czy może raczej błoto. Zbocza całej dolinki przerobiono na półki umożliwiające uprawę ryżu
 
 
Dopiero na samym końcu widać, że wąwóz jest naturalnie zadżunglony:


Gdyby hodowali owies, czy dajmy na to buraki, to tyle roboty nie byłoby potrzebne. One se mogą rosnąć na krzywym. Ale, że ryżu się zachciało delikatnym podniebieniom, to trzeba cyrkować. A ryż, jak wiadomo, lubi stać po kolana w wodzie. To trzeba poziome baseniki budować, żeby woda nie zbiegła. 
I fotka z cyklu "tu byliśmy":



Po nacieszeniu oczu widokami wchodzi,y jeszcze do sklepiku zlokalizowanego przy "podwórku" z którego oglądaliśmy widoczki. Tak dla formalności, popatrzeć chociaż na asortyment sprzedawcy, skoro już wleźliśmy na jego teren. I żeby było zabawniej, nawet doszło do transakcji. Chwilę oglądaliśmy rzeźbione bawole czachy z rogami, a potem wpadła mi w oko drewniana figurka smoka. Idealna na moje biurko;) Łysy subiekt chciał za niego 400 stówki, zachwalając jakość drewna ale bez problemów zmienił zdanie na 350. Zapakował mi smoczysko  (w gazetę i siatkę) i mogliśmy udać się na poszukiwanie naszej gabloty. Jakiś lokalny pan z wrażenia na nasz widok pogubił kapelusze:
 

Jest nasz szofer i jego taczka:
 

To dalej w trasę czas:


Znowu pojeździliśmy troszkę wąskimi drogami cały czas zbliżając się do celu naszej podróży -  portu na wschodnim wybrzeżu. Trochę po górkach i dołkach, polach i wiochach aż do następnego zaplanowanego przystanku -  świątyni ze świętym źródłem.


Dla miłośników obcych alfabetów - zapis w oryginale (chyba że to akurat instrukcja dojścia do toalety):


Tutaj też biletami handlują. Lubią to najwyraźniej:


I nawet sprawdzają te bilety jakieś 100m dalej. Na początek mijamy jaką figurkę. Zdziwionym niepomiernie. Figurka na Bali. A to niespodzianka. Być może ta jest ważniejsza, bo na większym postumencie. I wygląda jak diabeł z domkiem na głowie:

po okolicy snują się sprzedawcy przekąsek, całkiem apetycznych zresztą:


Niestety, od wejścia na właściwy teren powstrzymali nas strażnicy:


Okazało się że mamy nieodpowiedni strój. Tu obowiązują sarongi. Nawet jeśli miałoby się długie spodnie. Trzeba zawrócić kawałek i skorzystać z darmowej wypożyczalni. I oto jest stylowy odwiedzacz świętej wody (i miłośnik CrossFit-u w jednym):       


W takich eleganckich stylizacjach nikt nam już nie robi pod górkę i możemy dalej zwiedzać. Głównym elementem świątyni są baseny, w których tutejsi wyznawcy obmywają swoje grzeszne ciała;)
 

 Zresztą, turyści też nie mają z tym problemów - jeśli mają ochotę:


Takie baseny do rytualnych kąpieli w wodzie ze świętego źródła są tu dwa:


Jakiegoś wielkiego tłoku obmywających się nie ma, ale prawdopodobnie zupełnie inaczej sprawa może wyglądać w dniach jakichś świąt. Myślę, że wtedy na swoją kolej do ceremonialnego prysznica wyznawcy muszą troszkę poczekać, bo sadzawki nie są wielkie:


My nie korzystamy. Z braku czasu i braku chęci. Zresztą mam wrażenie, że trochę niewygodnie było podróżować w mokrych ciuchach. Dzięki temu dalsze zwiedzanie możemy kontynuować na sucho.


Strażnik świętych źródeł, jak się niewłaściwie zachowasz to zabije. Wzrokiem:


Inspektorska ciekawość zmusza niektórych do włażenia na gzymsy w celu zbadania co kryje się za tym murkiem. Może jakieś święte tajemnice? Tajne technologie uklepywania asfaltu, suszenia krawężników czy co go tam jeszcze może interesować. Bo on dość monotematyczny jest. Tylko praca i spanie. Nie wiem co z tego asortymentu to hobby a co obowiązek.


W każdym razie chyba się rozczarował, bo nawet rytualnego walca drogowego tam nie było. Kolejny basen z wodą ze świętych źródeł. Ale ten już nie przeznaczony dla użytku ludzi. Na środku akwenu umieszczone są jakieś "ołtarzyki" (tak to wygląda). Za to chyba można wrzucać tu monety - Gruby zlokalizował ich obecność na dnie.

Za to na bocznej furtce znaleźliśmy znajomy symbol. Nielegalny pod inną szerokością geograficzną. 


Ale nie tutaj. Wyznawcy hinduizmu nie mają uprzedzeń do faktu że jeden z ich świętych znaków został zaanektowany i sprofanowany na wieki przez austriackiego popaprańca i psychopatę z przedziałkiem i durnym wąsikiem. Przez co dla nas zawsze wygląda źle. Nawet jak jest ładnie wykonany. Ale już chyba raz o tym coś wspominałem. Powtarzam się.
Górki za świątynią połączone są mostkiem i zbudowano na nich jakieś nowoczesne budynki. Z daleka wyglądają na jakieś rządowe. Może jakiś urząd, albo administracja tego obiektu.

 
 Do niektórych fragmentów świątyni nikomu oprócz modlących się nie wolno wchodzić.


I słusznie. To w końcu miejsce kultu i zakłócanie spokoju ludziom, którzy tu przychodzą w tym celu byłoby zwykłym chamstwem i buractwem. Zresztą nie tak rzadko spotykanym - nie oszukujmy się. Wszędzie. Często widać tabuny turystów pętających się wszelakich po świątyniach jak po bazarze. Na wpół rozebranych, najlepiej jeszcze dziamgających cos w paszczach i rechoczących jak małpy. Bo chwila ciszy to dla niektórych wyczyn straszliwy. Bezstresowe wychowanie - mamusia i tatuś za młodu nie uczyli, że nie wszędzie wszystko wolno, to nie wyrobiły się stosowne nawyki. Na całym świecie i we wszystkich miejscach kultu, gdzie dopuszcza się turystów. Taka ciemna strona "globalnej wioski" ;) Jedna z kilku zresztą...  
Dobra, ale nie marudzę już. Jak już pisałem - tam się nie włazi. Za to jakąś fotkę zakazanej strefy można zrobić, oczywiście bez nadmiernej ostentacji:


W końcu dyskrecja to moje czwarte imię. Zaraz po lenistwie i ponadnormatywnym sarkazmie ;)


Jeszcze parę migawek ciekawszych architektonicznie detali:
 


A w kącie terenu zaskakująca niespodzianka - pod liściem łopianu tu jakaś modelka pręży zgrabną nóżkę:
 

Pewnikiem sesja dla Vogue'a. Wiosenna kolekcja sarongów na sezon 2017.
Mijamy kamiennego  strażnika. Przynajmniej on się jeszcze pręży w groźnej pozycji:


 Bo ten żywy wygląda jakby nieco oklapł. Pewnie już kończy szychtę:


Idziemy już w stronę wyjścia. A tu jeszcze jeden basenik. A przy tym akurat napisano żeby nie wrzucać monet.  Prawdopodobnie z powodu tych oto mieszkańców:


Gdyby taka rybcia za dużo monet wyżarła to mogłaby zatonąć. Zobaczmy jak to wygląda pod powierzchnią:


Ryba chyba coś powiedziała, bo ma otwarte usta. Pewne żebym wyjął to łapsko z jej osobistego habitatu. Czyli mówiąc inaczej: spadaj stąd. To spadamy, W bramie wyjściowej Gruby się prawie zaklinował:


Przed świątynią okazuje się, że nie możemy wracać ta samą drogą w kierunku parkingu:


Pan z personelu wskazuje mi tabliczkę z napisem Exit kierującą wychodzących we właściwym kierunku. Kto zgadnie w jakim? Standardowym - na ścieżkę zdrowia pomiędzy rojem placówek handlowych. Slalom obowiązkowy - jak w  Ikei (w linii prostej byłoby 50 m, a trasa obowiązkowa ma ze 300).
 

Udało się ją pokonać sprintem nie wpadłwszy w żadną z licznych pułapek. Ja już smoka dzisiaj kupiłem, więc byłem dość odporny na uroki sprzedawców. Ale Gruby łakomym wzrokiem spoglądał na ofertę sarongów, które tak ładnie opinają jego bioderka. Jak to było widać wcześniej.  Urzekł w nim samego siebie;)


Dobra, udało się przedrzeć. Znajdujemy naszego woźnicę i śmigamy w kierunku wybrzeża. Po drodze oczywiście mijając kolejne stosy ryżowych pól. Niektóre z bramkami:


Często spotyka się tu  takie pomarańczowe znaczki:


To strzałki ewakuacyjne - pokazują właściwy kierunek spieprzania przed tsunami. Gdyby ktoś zbyt mocno odurzony kadzidełkami nie wyczuwał gdzie jest pod górkę. I dotarliśmy w końcu do portu. To koniec trasy lądowej:


Ja zostaję dotrzymywać towarzystwa bagażom, a Gruby idzie na rekonesans. Trzeba potwierdzić czy faktycznie jest tu prom, którego szukamy. Nie mamy pewności, bo z informacji otrzymanych z docelowego hotelu wynikało że jest o 16-tej, wg kierowcy o 15-tej (sprawdzał to telefonicznie podczas wczorajszej wycieczki), a wg internetu o 13-tej nawet. Spory rozrzut. Próbowaliśmy to potwierdzić przy pomocy personelu poprzedniego hotelu ale się nie udało. Więc przyjęliśmy wersję kierowcy, jako że on nas zawozi - więc będzie pod ręką w przypadku słusznych pretensji. Ale okazało że jest ok. Prawie. Tzn. prom jest ale o 16. Jest 14 (przyjechaliśmy na 15), ale spoko. To nie problem. W tej sytuacji uwalniamy zakładnika. Płacąc mu jeszcze umówiona stawkę za dzisiejsze wojaże - 350 tys rupii.
Z bagażami i biletami (32 tys/os) wprowadzamy się do portowej poczekalni. Szału nie ma. Klimy brak. Jest kilka wentylatorów, ale zasyfionych jak Batu Caves.


I ogólnie strasznie brudno i śmierdząco tu. Muchów pełno nawet. Do tej pory na tych wakacjach muchy żadnej nie spotkałem a tu masz, od razu brygada. Ktoś im tu korepetycji z konserwacji powierzchni płaskich powinien udzielić. Że się tak nieskromnie wypowiem w kwestiach porządkowych...


Jedyną zaletą poczekalni jest cień, bo na zewnątrz chwilowo słońce wylazło i coś jakby piekiełko panuje. Gruby łazi sobie - to na fajkę, to na nabrzeże a ja pilnuję gratów. I bawię się lapkiem. Wi-fi tu nie ma. Tzn. jest, ale płatne - jakimiś SMS-ami.  Chamstwo. Te wakacje to nas rozpsuły - bo było dostępne prawie zawsze.  Nie mówię już o hotelach, ale na wszystkich lotniskach, nawet na promie na Phi-Phi i w expresie do Kuala. Ale nie w Pendolino - co za wiocha u nas. Podczas czekania wyszły na jaw dwie złe wieści. Po pierwsze prom będzie o 17 dopiero, czyli czekamy godzinę dłużej. I druga. Nie mam już mojego smoka. Został w samochodzie. Tak kończy się głupota i lenistwo. Nie chciało mi się od razu go do plecaka wsadzić i rzuciłem siatkę za siedzenie. No i nie ma jak ponieść konsekwencje własnych działań. Bardzo edukacyjne. Wynająłem sobie smoka na 2 godziny. Kichać na tę stówkę, ale już go w wyobraźni widziałem u siebie na biurku. I dupa.
Idziemy już na nabrzeże. Stoją w okolicy różne jednostki, ale naszej jeszcze nie widać. Mam nadzieję, że to nie ta:


Jakby nie patrzyć, to rejon gdzie katastrofy promów są dość modne. Ja się słyszy o takowej to prawie zawsze w Indoezji lub na Filipinach;)
Dobra, prom się w końcu pojawił:


I zbliża się chyżo:


Hasło reklamowe uspokaja i wzbudza nasze zaufanie:


Ci tutaj przeżyli rejs, więc jest ok:


Rejs trwa ok. godzinki:



Za nami zostało Bali

a z przodu wychnęła Nusa Penida:


Mała wysepka w pobliżu Bali (jedna z kilku)


Personel cumowniczy już się czaił:


i świadom faktu, że mamy już dość podróżowania, szybko nas przymocował do nabrzeża:


Tutaj przejął już nas hotelowy wysłannik z karteczką. Wezwaliśmy go jeszcze z portu za pomocą SMS-a wysłanego do hotelu. Jak już znaliśmy godzinę i nazwę linii promowej. Jakby co - za takie fochy hotel kasuje;) Dwie stówki. Docieramy już po ciemku. Szybkie formalności, informacje i zrobienie fotki mapki naszej wyspy:


Pani tłumaczyła się, że padła im drukarka i nie może robić kopii. Trudno. Zdarza się. Istotne że już jesteśmy na miejscu.