środa, 24 stycznia 2018

DZIEŃ 3 (22 stycznia)

Znowu pobudka. Niby wcześnie nie jest (jakoś między 8-mą a 9-tą) ale problemy z wyspaniem okrutne. Jakoś trudno się przestawić na lokalny czas i człowiek kładzie się koło 3 nad ranem bo się spać nie chce. Chce się za to koło tutejszej 20, ale wtedy do głupio jakoś iść już spać. A jak się już się ten okres senności przetrzyma to problemy takie się robią. I ciągle niewyspanym się łazi. Szczególnie  z rana. Dlatego dzisiaj po śniadanku i sjeście w basenowym jakuzzi Gruby postanowił rozbudzić się w sposób bardziej aktywny -  na hotelowej siłowni



Po niewiarygodnie intensywnej serii ćwiczeń trzeba skontrolować postępy - więc wskakujemy na wagę:


Okazało się, że wyniki nie są jeszcze dosyć satysfakcjonujące - trzeba jeszcze odrobinę sobie dołożyć:



Po przerobieniu pełnego programu ćwiczeń, zrzuceniu stosownej porcji wagi, z wyraźnie poprawioną kondycją możemy ruszać na kolejną wycieczkę. Najpierw kawałek w pionie:


A potem już klasycznie, po ulicy


O, tutaj w bramie jest knajpka, na którą wczoraj liczyliśmy, niestety bezwocnie:


Wychodzi na to, że otwarta jest do wczesnego popołudnia, bo kiedy my powracamy z trasy brama już zaplombowana. A szkoda. Jak zerkałem wczoraj do środka to prawdziwa szczurza nora. Idealna dla nas. Swojski tubylczy klimacik - bajzel nieziemski i łażące po stołach i między garami ptactwo. Ale teraz jesteśmy zbyt świeżo po posiłku, żeby znowu sobie dokładać. Teraz jest pora obowiązków turystycznych. Więc do roboty. Dzisiaj mamy w planie coś bardziej kulturalnego. Mniej handlowo a bardziej duchowo - jakąś świątynie trzeba w końcu nawiedzić. A świątyń mają tu niemało - podejrzewam, że sami nie wiedzą ile (ale założę się, że na pewno mniej niż na Bali). Jest więc w czym wybierać. Padło na zachodnią stronę miasta, po przeciwnej stronie rzeki w stosunku do naszej bazy. Dalej chyba już się nie da. Czyli na kolejkę trzeba zapolować. Na tutejszych stacjach kolejki pełno jest wszelakich sklepików, budek handlowych itd.:


Nie wiem co oferuje to stoisko ale fajnie się nazywa więc załapało się na foto. Brzmi trochę jak cytat Shakin' Dudiego - ze starego kawałka o wrodzonej niechęci do roboty, jeśli ktoś to jeszcze pamięta...


Ale to tylko takie luźnie urlopowe skojarzenie... ;)
Na peronie można zająć się pracami socjologicznymi - czyli podglądaniem i komentowaniem co ciekawszych wizualnie egzemplarzy gatunku ludzkiego. Np azjatyckie brody. Klasyka - jak ze starych filmów o kung-fu. Wszystkie 18 włosów starannie pielęgnowane, czesane, nawożone itd. i z całą pewnością pilnie chronione przed tak niebezpiecznymi narzędziami jak nożyczki:


Dzisiaj na węźle Silom (punkt styku dwóch kolejek) przesiadka. Tam chcemy się dostać:


Bang Wa to ostatnia (na ten moment) stacja kolejki na zachodnim brzegu tutejszej rzeki (jakiejś tam, nazwa do znalezienia w google). Tłoku trochę, ale po paru przystankach od węzła przesiadkowego można już powoli zadek gdzieś usadzać. A za oknem przekraczana właśnie wspomniana rzeka.


Po jakimś czasie można zauważyć już wielką białą pagodę - to nasz dzisiejszy cel.


Czym dalej tym więcej miejsc do wyboru. Tak pustego pociągu to my tu jeszcze nie widzieli.


Na jakie zadupie my jedziemy, że ludzie nie chcą tu jechać? Oto jest pytanie... Inspektorowi trening chyba trochę dał się we znaki bo tak jakby przysypia...


I finito. Koniec trasy. Wszyscy wynocha z pociągu.


Tory co prawda prowadzą dalej, ale bilet można kupić tylko do tego miejsca.


 Od "nas" (On Nut, czyli stacja E9 linii Shukumvit) to koszt 59 bathów - to jakieś 6 zł. A przejazd przez większość miasta. Tablica potwierdza, że nie pobłądziliśmy.


To można szukać jakiegoś zejścia w kierunku gruntu:


Najlepiej takiego, które pozwoli znaleźć się po właściwej stronie ulicy. Przy tutejszych rozbudowanych węzłach drogowo-kolejowych to dość istotne - pozwala zaoszczędzić sporych ilości schodów lub samobójczego slalomu między samochodami. Tu powinno być optymalnie:


W razie czego można poprosić o wsparcie mundurowych, którzy stoją pod filarem w pobliżu i mają chyba przerwę albo klub dyskusyjny. Nawet swoje rumaki zostawili bez opieki. Może z kluczykami?:


Kawałek jakąś główniejszą ulicą:



Ale niedługo zbaczamy w labirynt bocznych uliczek i robi się niesamowicie cicho jak bna Bangkok. Aż w uszach dzwoni. Jakby ktoś audio wyłączył. Cały ten wielkomiejski harmider, trąbiące motorki itd...


Kieszonkowy szpieg trochę wspomaga nas w optymalizacji krętej trasy


co ułatwia życie i pozwala na dokładniejsze rozglądanie się po okolicy:


i podziwianie co bardziej oryginalnych szczegółów:


Znaleźliśmy mostek, którego poszukiwaliśmy - okazało się, że w komplecie ze schodami:


Więc na szczycie konieczna była przerwa na regeneracje sił.


Jakaś przystań - czyli kanał jest żeglowny. To wyjaśnia konieczność podniesienia mostu na wyższy poziom i spowodowanie udręki inspektora.


Jest nawet budka telefoniczna:


Zwraca na siebie uwagę - bo to dość rzadki widok w obecnych czasach, kiedy każdy ma pełne kieszenie nieustająco brzęczących zabawek skomunikowanych ze wszystkim co popadnie:
Dzielnica przez którą idziemy jest naprawdę mało turystyczna. Żadnych białasów, tylko lokalne klimaty. Drepczemy sobie wzdłuż kanału a po drodze pełno jakiś manufakturek, warsztatów, śmieci, kuchni itd. Trochę głupio było fotki robić bo jak ich mijamy to się na nas gapią cały czas - widocznie take dziwolągi rzadko tu zachodzą. Butaprenem wali co kawałek - mijamy chyba sekcję biznesów obuwniczych czy skórzanych. Na podłogach sterty jakichś cholewek i innych szewskich utensyliów. Ludzie sobie siedzą przy tych kupach i pracują. Może robią akurat podróbki jakichś znanych marek. A może nawet oryginały ;) A my dalej wzdłuż kanału. Butapren się skończył.


Jeszcze jeden mostek:


tym razem w miarę płaski, ku radości Grubsona:

Na kanale zakotwiczono różne pływające ustrojstwa. Toto wygląda jak śmieciarki - patrząc na ładunek:



Właziliśmy w coraz węższe przejścia aż trafiło się na zamkniętą furtkę. Trzeba był przejść przez na skróty przez jakieś krzaczki czy klomby żeby wydostać się ze ślepego zaułka a nie zawracać.  To może teren jakiejś szkoły był. Ale zbliżamy się już do obszaru świątyni. Poznać to można po kotłowaninie wielkich ryb w kanale. Przy świątyniach podobno nie wolno ich łowić, za to wolno karmić. A ryby widać tak całkiem głupie nie są i wiedzą dobrze gdzie zamieszkać.


Jeszcze przez parę uliczek - robi się coraz bardziej świątynnie - pomarańczowi mnisi się snują. I mniszki chyba - ogolenie na łyso glace trochę utrudniają rozróżnianie płci. Na biało dla odmiany. Są już jakieś mapki terenu na tablicach i jakiś mundurowy w punkcie kontrolnym, który nie proszony wskazuje nam drogę. I w końcu znienacka zza jakichś kszaczorów wychodzimy na Wielką Pagodę. Spora. Z tego miejsca w kadrze się nie mieści.


Tak też nie.

Trudno. Nie będzie fotki całości. Trzeba było zbudować nieco mniejszą. Przed wejściem na dolny poziom wymagane jest pozbycie się obuwia.


fajne kwiatki tu mają w doniczkach:


Wewnątrz okazuje się że ten poziom to coś w rodzaju muzeum pamiątek po królu. Tak podejrzewamy po analizie gablot z eksponatami. Np. są jakieś aparaty fotograficzne (podobno był zapalonym miłośnikiem fotografii) - wygląda to jak historia rozwoju fotografii. I w ogóle wszelakie możliwe sprzęty - w  tym meble, rowery, z samochodami włącznie.


Jakieś ceremonialne sprzęty (chyba) - np. bęben napędzany krowami:


Ale to tylko nasze domysły. Niestety w całej wielkiej sali nie ma ani jednej tabliczki wyjaśniającej o co tu chodzi. Przynajmniej po angielsku. Wyjątkiem są napisy "nie dotykać". Ma się wrażenie, że zagraniczni goście nie są potencjalnym targetem tej instytucji. Jeśli już zdarzy im się tu zaplątać to mają milczeć i niczego nie ruszać. A ponieważ tutejsi obywatele podobno byli mocno emocjonalnie związani z poprzednim władcą więc taki szacunek dla pamiątek po nim pasowałby do naszej teorii.
Po opuszczeniu muzeum wskakujemy w obuwie - ale tylko na chwilę. Przy schodach na wyższe poziomy znowu trzeba je zdejmować. Aha - nie trzeba zostawiać jak ktoś nie chce - są siateczki w które można sobie je zabrać ze sobą (w dolnym muzeum też).  Ale komu by się chciało dodatkowe bagaże targać? Na pewno nie nam. Poza tym nasze obuwie i tak będzie za duże na każdego tubylca. Innych naszych krajan też w pobliżu nie widać, więc nic naszym lakierkom nie grozi.


Na wejściu jest jakiś napis. Coś tam objaśniający. Być może. W każdym razie poczułem się pouczony:


Tutaj mamy dywanik. Na parterze gołe marmury były.


Przed każdą obornamenconą złotą kolumną tabliczka "nie dotykać". Gruby nie byłby sobą, jeśli by nie obmacał. Kolumny, nie tabliczki. Potem okazałem mu kamery dookoła więc się hamował. Kolejne piętro.


Tu pojawił się jeszcze jeden czytelny napis. "Morda w kubeł". Wielojęzycznie. Po angielsku i chyba chińsku (nie rozpoznaję dokładnie czy to kantoński czy mandaryński).


Dobór języków sugeruje, które nacje uważane są za najbardziej hałaśliwe. A dziw, że bo germańsku nic nie skrobnięto. Na tym poziomie spor gablot z zawartością okołobuddyjską.


I najwyższa kondygnacja. To obrazki z niej zadecydowały o wyborze celu dzisiejszej wycieczki. I faktycznie, fajnie to wygląda:




 Dowód, że tu byłem, a nie pościągałem fotek z sieci siedząc zmaltretowany w hotelu:


Dookoła tej sali jest zewnętrzny taras z którego można sobie panoramę popodziwiać. Tam na dole przy schodach czekają nasze wierne ciżmy:


Jakaś budowa w akcji. No tak, jak terminy gonią, kary lecą to nie ma, że zima - trzeba zap...*ć (znaczy się - zsuwać).


Szerokie ujęcie. Teren świątynny a dalej kawałek panoramy miasta.


na zbliżeniu powyższego obrazka widać że komuś las się zalągł na dachu:


Ciekawe czy z tej okazji jako administratora budynku zatrudniono kogoś z doświadczeniem gajowego. Z góry udało się wypatrzeć jeszcze jeden obiekt, który możemy zaliczyć. Jakiś złoty koleś siedzi tyłem do nas. Spróbujemy go odwiedzić. Widać, że da się jakimś mostkiem do niego dotrzeć, bo siedzi za wodą.


To w drogę. Czas troszkę pobłądzić. Najpierw po buciki.



A potem trochę trzeba się cofnąć, gdzieś do wejścia tego kompleksu, gdzie policjant drogę nam pokazywał. A potem przez kręty labirynt na poszukiwanie mostka. Chyba tędy?


I owędy:


Nawet poczta musi tu jakoś docierać:


Po drodze trochę różnych stworzeń można spotkać:
psy, którym nawet ziewać się nie chce:


żółwie - jeden siedział na bambusach, drugi usiłował go zepchnąć, a kilka pływało dookoła i czekało na wynik starcia:


koty medytujące nad datą przydatności do spożycia szczątków jakiejś ryby:


czające się na przechodniów zebry:


I po stosownej dawce kluczenia mamy nasz mostek:



Wychodzi na to, że kolega złotawy siedzi sobie na słonikach. A z tyłu leży jeszcze kolega kolegi. Taki trochę wychudzony pod żółtym prześcieradłem.


Zauważmy że artysta tworzący tę scenę lubi dbałość o szczegóły:


Może do końca nie zrozumiałem co autor chciał powiedzieć, ale ośmieliłbym się suponować, że jeden z słoni jest nieco bardziej podekscytowany niż pozostałe. Ot, temat do rozważań... Dobra sztuka powinna skłaniać do przemyśleń. Najlepiej tych głębszych. Inaczej to tylko cepeliada jest.
W końcu widzimy całą scenę od frontu. I tu okropność - ktoś postawił samochody i zepsuł kompozycję. Całą naszą głęboką duchową atmosferę trafił szlag. Tyle łażenia na darmo


Po takim druzgocącym ciosie dla poczucia estetyki pozostaje tylko wrócić do miejskiej rzeczywistości. Wyszliśmy na normalne ulice i znowu włączono dźwięk.


Ale w zwykłej zabudowie też można trafić na architektoniczne perełki:


pod wiaduktem ktoś akurat drzemie - staramy się nie tupać za mocno, żeby nie obudzić:


pod tym samym wiaduktem ktoś upchnął małe boisko - dość praktyczne w przypadku deszczu, ale ze słabym obiegiem powietrza. Duszno tu i parno jak u Ho Chi Minh-a pod lewą pachą.


Kombinujemy czy nie da się stąd ruszyć drogą wodną, skoro są żeglowne kanały. Lokalni gimnazjaliści, którzy wagarują w pobliżu pokazali nam gdzie jest przystań. I faktycznie była. Taka pływająca.


Niestety żadna z przepływających jednostek nie wykazywała tendencji zaparkowania przy naszej przystani. Wszystkie wyglądały na wynajęte przez turystów.


Być może tutaj nie kursują żadne wodne tramwaje takie jak na głównej rzece lub w kanałach po wschodniej stronie. Nie ma co czekać, wracamy w kierunku kolejki. Po drodze kurczaki, które chyba złamały prawo, bo są za kratkami:


Jeden z osadzonych akurat ma odwiedziny:


A to pewnie więźniarka do przewozu gdaczących skazańców. Spory przebieg ma, tak na oko... I taka trochę eko - częściowo drewniana:


W poprzek naszej marszruty znienacka wyskakują różne przeszkody - np tory:


Albo kanał z wyjątkowo wyraźnym bukietem zapachowym:


Niektórym takie inhalacje dobrze robią na apetyt:


Hura! Docieramy do węzła. Trzeba tylko wykombinować jak dostać się do schodów przez dość skomplikowane przejście dla pieszych. Taki mały tor przeszkód. Ale daliśmy mu radę. I chyżo do góry:


O tu widać w całości owo przejście z lotu ptaka:


 I już na peronie oczekując na kolejkę do "domu"


Bo troszkę zmęczeni parugodzinnym dreptaniem w trzydziestu paru stopniach...
Na naszej stacji w sklepiku dla pakerów Gruby uzupełnia jeszcze zapas odżywek potreningowych:


A ja podziwiam fachową robotę  elektryka:


Jeszcze małe urozmaicenie scenerii - jakiś brodaty facet w sukience (przed chwilą tańczył na chodniku, ale zanim wyjąłem aparat to usiadł żeby odpocząć). Tajska wersja europejskiej Conchity.


I w końcu w hotelu. I wystarczy na dzisiaj. No, może oprócz godzinki masażu w pobliskim punkcie.