czwartek, 1 lutego 2018

DZIEŃ 9 (28 stycznia)

Legazpi. Miasto pod wulkanem. Aktualnie włączonym. Podobno. Wierzymy plotkom, bo nie jesteśmy tego w stanie sprawdzić bo pada. Chmury są i wulkanu nie widać. Tam gdzieś powinien stać.


Po śniadaniu trochę się przejaśnia i ruszamy na obchód Legazpi. Chmury nadal obecne, ale nie pada. Przynajmniej przez większość czasu. Temperaturą nie trzeba się przejmować, bo czy pada czy nie  tak jest ok 30 stopni. Jak przez dziurę w chmurze zaświeci słońce to duuuuużo lepiej. Jak to poetycko inspektor określił - wrażenie jakby ktoś Ci żelazko do karku przystawił.


To nasz aktualny hotel:


A tu Grubson złapał trop...


Jest odrobina zieleni, ale mało.


I pierwszy raz widzimy typowy filipiński środek transportu masowego. Takie autobusiki. Pstrokate, niemłode i kopcące jak sama cholera. Przy ruchliwej ulicy poziom spalin jest taki, że Gruby mówi że czuje nie tyle ich zapach co smak. Coś w tym jest. Tubylcy raczej tego powinni się obawiać a nie pyłów wulkanicznych.


No to wędrujemy sobie po miasteczku. A w zasadzie mieście, bo Legazpi ma podobno ponad 180 tys. mieszkańców. I tak nie mamy nic lepszego do roboty. Główny punkt programu który chcemy dzisiaj zrealizować to znalezienie jakiegoś biura  turystycznego i zorganizowanie sobie wypadu do Donsol. Na jutro. To nad morzem, ale na zachodnim wybrzeżu (my siedzimy na wschodnim). Drugi istotny planu to poszukanie jakiejś pralni, bo potrzebna nam na gwałt.
Ciekawe pomysłu organizacyjne tu mają. Przejście dla pieszych kończy się skwerkiem. Trzeba go obejść bokiem dookoła. Pies dobrze wie gdzie można sjestować i nikt go nie będzie niepokoił.


Główne skrzyżowanie naszej dzielnicy (portowej). Jest tu nawet rondo z pomnikiem Jakiś pylon Bitwy o Legazpi. Zdjęcie gdzieś mi się zawieruszyło, ale szału nie ma. Nie wiem kiedy ta bitwa i kto z kim się bił. Jeszcze nie zdążyłem zbadać.



Oprócz tych samorobnych autobusów jest tu jeszcze jedna "forma życia" ulicznego. To zw. tricycle. Motorki poprzerabiane na trzykołowe pojazdy. Dospawuje si,ę do motorka kosz z fotelem i zadaszeniem, albo innym wyposażeniem w wersji towarowej i jazda. Można świadczyć usługi przewozowe. Ale nic na dziko (oprócz samej przeróbki pojazdu zapewne) - wszyscy mają jakieś numery, licencje i urzędowy cennik wywieszony wewnątrz. O tu stoi tego całą chmara:


To że wszystkie powyżej mają kolor żółty to raczej przypadek.  Może akurat sobie stadko założyli.  Kolory są wszelakie. Najczęściej wielokolorowe - jak im akurat farby starczyło, albo bezkolorowe - po prostu w barwie znalezionych za złomie podzespołów:


Wracamy do tematu poszukiwań. W miastach typowo turystycznych biur wycieczkowych powinno być od cholery. Jak w Sajgonie np. Co parę kroków. I wszędzie po hotelach porozrzucane ulotki takich ofert. A tu nic. Turystyczna czarna dziura. W necie wczoraj namierzyłem jakieś biuro w miarę profesjonalnie wyglądające, i w naszej dzielnicy. Szybko trafiamy na miejsce. Ale chyba nic nie załatwimy. Zamknięte:


I nie z powodu czegoś w stylu erupcja wulkanu i wszystkie imprezy wstrzymane. Bardziej trywialnie. Niedziela jest. Przykra sprawa. Jakoś na urlopie słabo człowiek orientuje się w dniach tygodnia. A Filipiny to kraj katolicki więc niedziela może powodować pewne  ograniczenia.
W ramach chwilki na przemyślenie sprawy i jednoczesnych badań terenowych nabywamy coś na mijanym straganie. Banany pieczone w jakiejś panierce. Całkiem niezłe. 10PHP (jakieś 80 gr) za patyk z dwoma bananami.


Wzmocnieni na ciele i duchu robimy jeszcze wywiad z taksówkarzem, który akurat w pobliżu robi zakupy z żoną o możliwość zawiezienia nas do Donsol. Sprawa jest do załatwienia, jak będziemy chcieli to mamy dzwonić. Za kurs w 2 strony da nam zniżkę. A my kontynuujemy szwendanie i poszukiwania. Dla odmiany rozglądamy się za pkt naszych dzisiejszych obowiązków. Znaleźć usługi pralnicze. Bo już pilnie tego potrzebujemy, żeby za chwilę z gołymi dupami nie latać. A oferta hotelowa powaliła nas ceną. Taniej chyba byłoby  polecieć z tym do Sajgonu.
I też nic.  Kilku fryzjerów znaleźliśmy bez problemu (lubią to chyba), piekarnie też występują ale prania nie widać. Przeszliśmy nawet przez dzielnicę czegoś jakby slumsy.



Czym dalej tym większa bieda. Katastrofa i masakra. Kurniki u nas są bardziej wypasione. Zdjęć z tej strefy brak. Aparaty zostały w kieszeni. Jak się widzi coś takiego to sama myśl o fotografowaniu jest  krępująca...
A tu mamy przykład towarowego tricykla. Pani świnka nim podróżuje.


Docieramy do nabrzeża portowego.


 Tutaj terminal promowy (chyba stąd pływają promy pasażerskie)


Jeszcze mały spacerek wzdłuż brzegu, żeby mieć orientację w okolicy. Wzdłuż morza jest coś w rodzaju bulwaru, choć mocno zaniedbanego. Jest też jakby centrum handlowe.


Duże, ale też w stanie rozkładu. Zdychające. Coś tam jeszcze działa, ale większość nie. Nawet wielka plastikowa ryba nie oparła się czasowi lub wandalom. Zeżarli jej ogon i ma dziurę w nosie.


Ludzi tu brak. To centrum handlowe, które chyba nie wypaliło i jest w fazie schyłkowej. A za murem po drugiej stronie ulicy wspomniana dzielnica biedy.
Na dalsze poszukiwania udajemy się w inny rejon miasta. W okolice ratusza. Więc czas na jazdę tricyklem.


Przed tą próbą Gruby twierdził, że obaj się nie zmieścimy. Ale jakoś wcisnęliśmy nasze dupska, choć wygodnie nie było. Filipińczycy tu jeżdżą w większych ilościach i żyją. Maksymalnie widziałem chyba 5 szt. na jednym tricyklu. Oprócz kierowcy.
Tu widok na kokpit:


I już w centrum miasta. Dzielnica z ratuszem. Choć jeśli chodzi o ilość placówek handlowych i ludzi to centrum naszej dzielnicy jest bardziej centrumowate. Ale tu jest ratusz.



Jakaś scena (coś tam ćwiczą sobie):


Jakiś znaczniejszy kościół (sporo tu kościołów):



A my pracowicie rozglądamy się za biurami turystycznymi i pralniami. I cheesburgerami, jak widać:


Reklamę jakiegoś biura znajdujemy w... sklepie rowerowym:


Okazuje się, że wewnątrz faktycznie jest stoisko turystyczne (znaczy jakiś stolik w kącie), tylko trzeba poszukać kogoś kto to ogarnia. Niestety nie mają tu wycieczek do Donsol. Raczej wyspecjalizowani się w przejażdżkach na ATV (takie quady), a te aktualnie są niedostępne z powodu aktywności wulkanu. Ewentualnie mogą nam sprzedać bilety na samolot. Super. Cieszymy się straszliwie...
Idzim dalej. A tu chodnik się urywa... dosłownie:


Za to w końcu znaleźliśmy pralnię. Samoobsługową wprawdzie, ale jest już jakiś punkt zaczepienia.


Chwila odpoczynku, kiedy Gruby analizuje ceny i procedury:


I wracamy w kierunku ratusza. Sprobowaliśmy jeszcze innej uliczki w okolicy i tu znaleźliśmy 2 kolejne punkty pralnicze. Już zwykłe - nie samoobsługowe. O to nam chodziło. Z normalnymi cenami. To jutro tu się meldujemy. A chwilowo można zahaczyć jeszcze o okoliczne stragany:


wessać jakiś soczek z lodem (może sraczka będzie):


obwąchać to co tu serwują:


A w końcu łapiemy tricykla i powrót na naszą dzielnicę. Jeszcze coś zjeść, kupić owocki, coś do ich popicia i do hotelu.


Przed zaśnięciem trochę lektury - strawa duchowa też musi być:


I tak zleciał pierwszy dzień pod wulkanem. No prawie zleciał. Bo ok. północy okazało się że chmury trochę odpuściły i w końcu można wulkan było zobaczyć. Płonący. Bo po ciemku widać tylko rozżarzoną lawę. Robi wrażenie, choć fotki trudno zrobić.

 

Tu potrzebny by był solidny teleobiektyw oraz statyw. Wtedy bajeczne zdjęcia by się zrobiło. Ale widok i tak jest super. No napatrzyli się, to spać. Noc jest, jakby nie patrzeć.