No tak. W końcu musiało dojść do tragedii. To była tylko kwestia czasu. Znaczy się - nadszedł dzień wyjazdu. A ja nie chcę:( A ten osioł twierdzi, że on owszem, już chce. Wróżę, że mu się szybko odmieni ta idiotyczna opinia.
Od rana mnóstwo roboty. Nie ma nawet czasu żeby sobie pomarudzić. Najpierw trzeba było na śniadanie zejść i napchać się po uszy. Ostatni posiłek skazańca? A potem pakowanie. I niestety, to nie może być takie standardowe jak wszystkie dotychczasowe tutaj. Czyli pozbierać wszystkie rzeczy rozrzucone dookoła torby (w stylu wybuch granatu) i upchać je wolną nogą. Tym razem trzeba zrobić to bardziej z sensem, żeby nie musieć już na lotnisku niczego przepakowywać pomiędzy bagażem głównym a podręcznym. Jakieś dłuższe ciuchy umieścić na wierzchu (fuj), tłukące rzeczy schować odpowiednio głęboko, zabezpieczyć się przed wyciekami chemikaliów (dobrze że mamy stos siateczek pozakupowych) itd. Bezsensowne głupoty. Aha, i jeszcze trzeba namówić szwendającą się po okolicy panią manager na pamiątkową fotkę pt. "Piękna I Bestia":
Tak więc krzątaniny po pachy. I to wszystko pod nieustającą presją myśli, że wcale się nie chce wracać. To się nazywa stres podróżny;) W przypadku Grubego dodatkowym zajęciem było pozbieranie petów z balkonu. Bo jakoś wcześniej nie wpadł na pomysł żeby postawić tam sobie puszkę po coli. No ale nie mogę myśleć o wszystkim, a w szczególności o rozwiązywaniu śmierdzących problemów merokokowców. Ale jakoś udało się z tym wszystkim dojść do ładu do 12-tej. Jeszcze tylko ostatni prysznic i ostateczny mały skan posiadłości - czy niczego nie zostawiliśmy. Tzn. niczego istotnego w stylu paszportów czy kart kredytowych. Czas się wypisać z tego lokalu. Plan jest taki, że zdajemy pokój, zostawiamy graty w hotelu (to nie lotnisko, można to zrobić za darmo) i idziemy pętać się po Bangkoku. Mamy na to jakieś 4 godziny. Samolot dopiero o 19:30, jak ruszymy ok 16-tej to będzie w zupełności wystarczająco.
To kroczymy sobie jeszcze raz okolicznymi ulicami
Jeszcze jakieś centrum handlowe - taka mała dogrywka do wczorajszych inspektorskich poszukiwań
Niestety, ponownie bezowocna. Pech. No to łazimy dalej:
Podziwiając kulturę i architekturę;)
Tylko szczerzyć się do świata już nie bardzo mamy ochotę. Tak na siłę trochę:
Zapomniałem wcześniej sfotografować tajskiego McDonalda. Tzn. ich McPajaca firmowego. Tu, w Tajlandii występuje on w nietypowej dla nas pozycji:
To nie jest pozycja do modlitwy, tylko tajskie podziękowanie/powitanie. Łapki jak do paciorka i ukłon. Trochę to krępujące dla nas jak ktoś tak się kłania np. w hotelu czy knajpie, ale tak tu mają. I łazimy sobie znowu chłonąc znajome widoczki.
Oprócz widoczków pochłaniając również mniej duchową strawę. Jak zwykle zdobywaną w ulicznych straganach. Tu akurat kurze skrzydełka. Pychotka:
Czas leci, a optymizmu jakoś coraz mniej... to się nazywa nadrabianie miną:
A Bangkok żyje jak co dzień i ma w d... fakt, że wyjeżdżamy:
Skrzydełka się skończyły, można dziamgać sobie kawałek pizzy..
Ja tam dla odmiany wolałem upolować sobie kolejną porcję ananasa, gdzieś pośród stanowisk owocowych.
Uzależniony tutaj jestem od tych ananasów. Są absolutnie nie do pobicia. Wsuwałbym wiadrami;)
Druga godzina. Kolejny punkt końcowego rajdu, który mieliśmy jeszcze zrealizować to ostatni masaż. A z tym jak wiadomo nie ma tu najmniejszego problemu. To Bangkok. Wszędzie i o każdej porze. W tej okolicy co paręnaście metrów ktoś Cię na masaż namawia. Nie tylko panie masażystki przy salonach ale taksówkarze i kierowcy tuk-tuk-ów. Kierowcy proponują zawsze w tej kolejności: najpierw kurs, tam gdzie sobie życzysz, jeśli nie chcesz kursu to następną propozycją jest masaż, a jeśli tu też odmawiasz to... mniejsza o szczegóły, ale kolejna propozycja będzie już należała do gatunku "niemoralnych";) Taki folklor. No to wybieramy sobie jeden z punktów przy ulicy, taki z polskimi akcentami (najwyraźniej "nasi tu byli"):
I ze stosownym napisem (poniżej tego Wi-Fi), żeby była pewność, że naprawdę oferują tu masaże a nie jakieś dodatkowe specjalistyczne zabiegi w pakiecie;) Godzinka relaksu. Prawie zasnąłem. Oprócz momentów kiedy kazano mi się odwracać oraz chwili kiedy pani masażystka całym ciężarem stanęła mi na jakimś wrażliwszym punkcie na udzie. Zabolało konkretnie. Pewnie specjalnie to zrobiła żebym nie spał tylko doceniał jej ciężką pracę ;) Udało jej się zmusić mnie do uchylenia jednego oka. Po masażu niespecjalnie chciało mi się wstawać, bo leniwa błogość ogarnęła, ale Grubson już wołał z korytarza, że jest gotów i czeka. Nie było wyjścia i trzeba było wyjść;)
Chwilę jeszcze pokoczowaliśmy na betonowym podjeździe przed hotelem pijąc colę (Gruby) i wygrzewając się na słońcu jak wyliniały kocur (ja). Przy okazji sennie obserwując życie ulicy. Nawoływani przez cały czas przez rozchichotane panie z masażarni po drugiej stronie. W końcu odebraliśmy nasze durne bagaże i ruszamy w ostatni spacerek. Chichoczące masażystki widząc walizy już nie wołają na masaż tylko zajęły się intensywnym machaniem na pożegnanie:) Łapki je rozbolą jak nie przestaną machać...
Po drodze do stacji szlabanem nam drogę zagrodzono. Może nas zatrzymają i nie wypuszczą? ;)
Ale nie, to tylko pociąg jedzie...
Wdrapaliśmy się na podniebną stację:
...i czekamy na ten głupi transport:
Lotnisko Suvarnabhumi. Przed zdaniem bagaży trzeba skoczyć do toalety przebrać się w podróżne ciuchy. Coś strasznego. Ubrać po miesiącu długie spodnie. Niesamowicie krępuje to ruchy, takie jakieś oblepiające to jest. Ohyda. No i skarpetki. Doprawdy dziwny wynalazek.
Bagaże oddane, kontrole zaliczone, pieczątka wyjazdowa w paszporcie jest. Czas do domu. Pierwszy odcinek Bangkok-Doha znowu wielkim Airbusem A380. 7 godzin. Męczące, ale jakoś zeszło. Czy raczej należało powiedzieć - jakoś przeleciało;) Teraz jeszcze 3 godz. przerwy przed drugim lotem.
Gruby łazi palić. Ja próbowałem coś popisać ale przysypiam przy tym. Po tym jak czwarty czy piaty raz poprawiałem to samo zdanie, daję sobie spokój.
Inspektor wraca z ostatniej fajki (dziwnie wygląda w tych długich portkach) i spadamy do następnego samolotu.
Tym razem 6 godzin. Trochę nawet się chyba przedrzemało. Nie za dużo, ale zawsze coś. Ok szóstej z haczykiem polskiego czasu siadamy na warszawskim lotnisku. Śnieg widać. Szaro jakoś. I mgliście. Bleee...
Zmęczeni trochę bardziej niż trochę. Zawsze tak jest, że podróż z wakacji jest bardziej męcząca niż ta na wakacje... jakiś głupol to wymyślił. W lotniskowym McDonaldzie wspomagam się jakąś kawą i ciastkiem czekoladowym. Żeby pozbyć się smaku samolotowego żarcia. Potem kupujemy w automacie bilety i kolejką śmigamy na dworzec centralny. Do naszego pendolino mamy jeszcze 1,5 h, więc zahaczamy o pobliskie Złote Tarasy. A tu ochroniarz nie chce nas wpuścić mówiąc z oburzeniem, że jeszcze przecież zamknięte. Po czym za może 2-3 min sam otwiera drzwi. Normalnie załamka. Warszawiacy. Hańba im ;)
Czas spędzamy na kolejnej przegryzce - ja z Burger Kinga, Gruby z Subway'a.
Potem pendolino do Tczewa, przesiadka do inspektorskiej gabloty i przed 14-tą czasu polskiego kończymy naszą podróż tam gdzie ją zaczynaliśmy.
P.S.
I po wakacjach, kurczę. To chamstwo prawdziwe. Końcówka relacji to był już 16-ty lutego, ale nie warto było robić oddzielnego wpisu na ostatni lot;) Wróciliśmy żywi i z grubsza zdrowi, choć kaszlący. Obaj. Grubszy i Chudszy. To od tych wszystkich klimatyzacji.
Jeśli kogoś zdziwiło nazywanie Grubego Grubym to wyjaśniam, że zwykle się tak do niego zwracam. Nie będę cytował jak on potrafi mnie określać, bo dzieci to mogą czasem czytać;) Znamy się na tyle długo, że używanie czegoś tak oklepanego jak imiona już dawno się znudziło. Bardzo dawno. A poza tym, przecież jest gruby;)
A propos długiej znajomości - wspomniana w relacji pani z tajskim smartfonem obserwując nasze wzajemne zachowanie (bo zrozumieć co gadamy raczej nie mogła) stwierdziła, że chyba jesteśmy starymi kumplami i dobrze się znamy. Po potwierdzeniu tego faktu przeze mnie (łaskawym skinieniem głowy ;) zapytała jak długo się znamy. Szkoda, że nie miałem aparatu w garści. Mina bezcenna. Myślałem, że zejdzie z wrażenia jak usłyszała, że ok. 40 lat. Może myślała, że ludzie tak długo nie żyją? W każdym razie jak twierdziła, ona tyle jeszcze nie żyje (i sporo jej brakuje), a jej najstarsza znajomość ma ok 14 lat i była przekonana, że to baaaardzo długo...
Cóż, staż znajomości mamy faktycznie spory. Powiedziałbym, że znamy się jak łyse konie - ale tylko ja jestem łysy więc nie odpowiadałoby to rzeczywistości.
Trochę baliśmy się tej wycieczki - jak ze sobą wytrzymamy bite 4 tygodnie 24/24h. Trudne do uwierzenia, ale przez cały ani razu się nie pokłóciliśmy. Żadnych fochów, sprzeczek itd. Szok. Mimo, że przed wyjazdem ustaliliśmy, że każdy może dwa razy się fochnąć;). Może obaj bardzo się pilnowaliśmy? Raz tylko typa ochrzaniłem bo upierdliwy był jakiegoś wieczoru, kiedy się skupić usiłowałem. Ale to było 10 min - potem nawarczałem na niego i po sprawie. Poza tym współpraca szła bez zgrzytów. Wszystkie pomysły, plany, ich realizacje a czasem i niespodziewane modyfikacje odbywały się gładko, bez specjalnego narzucania drugiemu swojej wersji.
Dlatego z tego miejsca dziękuję Grubemu za fajny wspólny wypad i w razie czego piszę się na następny. I doceniam jego wyrozumiałość wobec mojej osoby - też potrafię być męczący. A ze swojej strony wybaczam mu to cholerne chrapanie (jak zepsuty helikopter), z którym parę razy przyszło mi się zmierzyć.
terima kasih, Gruby :)