Słoneczny dzień nam dziś nastał. Jak wczorajszy zresztą. Wczoraj rano jeszcze lało - żeby mnie powstrzymać od górskich wędrowek, a potem przez caly dzień piekarnik. Dzisiaj zapowiada się podobnie. Ale dzisiaj dzien leniwca. Nigdzie nie wędrujemy. To ostatni dzień w tej lokalizacji więc trzeba wypocząć przed podróżą, spakować się trochę, polikwidować lodówkowe zapasy i tego typu duperele. Proza urlopu..
Ale zaczynamy od śniadania.
Jakaś fotka naszej jadalni:
A potem pośniadaniowa sjesta - opcja dla inspektorów.
Albo basenowe leżakowanie - opcja dla mnie
Przynajmniej widzoczki ładniejsze niż opluta poduszka.
I można durne miny do aparatu porobić...
A jak się ma ochotę rozprostować kości, to można liczyć na kota że popilnuje miejsca.
Grubson wylazł z barłogu i pomaga mi zanieczyszczać basen.
a w tle Hibok-Hibok. Paskuda jedna. Bezczelnie w pełnym słońcu. Zero deszczu. To się nazywa złośliwość...
My sobie siedzimy
palemki rosną...
a Grubson trenuje przed olimpiadą:
Dobra, dość tych basenowych igraszek. Popołudnie już, czas na ostatnia wycieczkę na rafę. A po drodze spotkaliśmy rozłupane kokosy. To trzeba było sobie uszczknąć kawałek...
I nasza rafa. Specjalnie wybraliśmy się po południu żeby inaczej słońce stało.
I przypływ jest akurat, co diametralnie zmieniło nasze zwykłe wejście do wody - bo sporo skałek jest pod wodą. Trzeba improwizować.
Poza tym że skał jest nieco mniej na wierzchu...
...niewiele się na rafie zmienio:
O, tu może jakiś nowy stwór:
A tu ryba. Naprawdę, niesamowicie oryginalna sprawa w morzu - żeby chociaż na wrotkach była...
I zwiędły liść
i wypięty zadek.
Wredny inspektor pstryknął mnie jak żerowałem w kokosach. Pewnie chce mnie szantażować...
I to tyle w ramach tych głupot. Zeżarliśmy kolację i poszliśmy spać. Przejrzawszy sufit w poszukiwaniu naszego "gekona". Nie dał się dzisiaj znaleźć niestety...
Rano trzeba wstać - o 4:30 zamówiliśmy transport na lotnisko. Ciekawe czy samolot przyleci...
Zgodnie z planem wstałem trochę po 6-tej. Chwilowo nie pada. Ale całą noc bębniło jak wściekłe o nasz blaszany dach. Słabo coś wygląda ten wypad na wulkan. Ale nic - na razie próbujemy realizować plan. Tj. Grubson chrapie a ja idę na śniadanie. Szefowa już czeka i jak mnie widzi zabiera się za przygotowanie karmy. Chyba nie wierzyła, że przyjdę.
Zanim skończyłem likwidować śniadanie zaczęło znowu lać. To w sumie przesądza sprawę. Do miejsca startu stąd jest jakaś godzinka drogi. W deszczu to bez sensu. I dodatkowo górka będzie kupą błota po całonocnej ulewie. Niepotrzebnie się męczyłem z szukaniem butów..
W tej sytuacji trzeba wykopać jednego typa z wyra... niech sobie nie myśli, że będzie realizował swoje śpiochowe plany, skoro ja nie mogę moich...
poprzeszkadzać mu w śniadaniu
Skoro plany uległy zmianie to trzeba zacząć standardowo - czyli od wędrówki na rafę. To są te cholerne schody, które za każdym razem trzeba pokonywać. Tak to z góry wygląda:
A tak z dołu:
Potem odcinek dżunglowy:
jak ktoś bardziej dorodny to może czasem utknąć:
jeszcze tylko skały Mordoru
przerwa na fajkę
I w końcu na miejscu. Trzeba przyznać, że wyskok na "naszą" rafę wymaga nieco zaangażowania. I wydatku energetycznego. Ale jak już się tu dojdzie to można korzystać do woli. Można kicać po skałach:
wskakiwać do wody robiąc tsunami na drugim brzegu morza:
wypełzać na skały, jak podstarzały mors...
Rozejrzeć się co tam pod wodą słychać...
Może jakieś nowe koralowce...
O, ale mózgownica. To musi być Einstein.
A tak wygląda woda od spodu, jak się na dnie siedzi
Woda troszkę faluje więc lepiej trzymać się dalej od skał
Chociaż jak się przesadzi to potem trzeba kawał drogi drałować do brzegu:
I ostatkiem sił wydostawać się z topieli:
No. To sobie pobaraszkowali i wystarczy. Mamy ostatni dzień motorki to trzeba je wykorzystać jeszcze. Skoro pierwotny plan nie wypalił, przechodzimy do planu B. Gruby wynalazł na mapie jeszcze jeden wodospad i odgrażał się wczoraj że tam sobie pojedzie kiedy ja zbiegnę w góry. Ale ponieważ teraz jest przeszczęśliwy (bo mi nie wyszło urwanie się samopas), to postanowił się wodospadem ze mną podzielić. To kawałek drogi na północ. Rejon Mambajao. Pewnie godzina jazdy z ogonkiem. Jakoś dotrzemy. No chyba że powstrzyma nas jakaś krwiożercza bestia czająca się na bezbronnych wędrowców:
jakoś ominąłem:
teraz Grubson się do niej zbliża:
Coś go długo nie widać, czyżby mężnie poległ?
Zginął na drodze jak na drogowca przystało. Pod kołami filipińskiej krasuli... Ale nie, zbliża się... Zadowolony jakby zeżarł tę krowę:
a przynajmniej ćwiartkę, sądząc po tym jak wypełnia sobą koszulkę:
Jeszcze kawałek palmową aleją...
...jakieś małe serpentyny i docieramy na miejsce. Tu coś nowego. Płatny parking dla motorków. Jakiś tutejszy dziadek kasuje nas po 10 peso. Ale w ramach tej opłaty wtyka nam pod koła kamienie - bezpieczeństwo to podstawa, jak wiadomo.
Infrastruktura standardowa, jak na Camiguin. Jest zaplecze handlowo-gastronomiczne:
Nazwa atrakcji, za którą należy płacić (wodospady Katibawasan):
No i kasa. Cena standardowa - 30 pesos od łebka.
Ale faktycznie będzie jakiś wodospad. Po przekroczeniu bramy już go widać:
Nawet wysoki. Zaskoczył w tej kwestii. Będzie miał ok 30 m - tak na oko. Trzeba by sprawdzić gdzieś w odmętach internetu.
Jeszcze trzeba tylko zleźć po omszałych i zapleśniałych schodach na dół wodospadowej dziury. Starając się przy tym nie wykopyrtnąć.
Gruby złorzeczy pod nosem - bo ma bajorko z odświeżającą kąpielą a on akurat nie zabrał kąpielówek. I oto wodospad Katibawasan. W całej okazałości i w dwóch kawałkach (dolny wzbogacony inspektorem).
I bardziej dynamiczne ujęcie:
Jakby co, to też tu byłem.
A tu zaplecze socjalne - jak we wszystkich miejscówkach rozpaczliwie wołające o remont. Delikatnie mówiąc. Bardzo delikatnie.
Napatrzyli się, nasłuchali szumu wody, nie wykąpali (jakoś weny zabrakło), nastrzelali fotek - to mogą się zbierać. Jeszcze rzut oka z góry na dolinkę z wodospadem - fajnie obrośnięta zielenią. Zielona dziura w ziemi.
tu wersja animowana:
I spływamy stąd. Z siłą wodospadu. Żegnani przez czochrającego się kundla, który miał chyba tygrysa albo zebrę wśród przodków...
W drodze powrotnej jeszcze jeden mały postój. W głównym mieście tego regionu. Zresztą chyba największym na wyspie. Skoro już przez nie przejeżdżamy to można się rozejrzeć, zakupy porobić (nie trzeba będzie już jeździć do naszej mieściny). Ciepło dość, to może jakiś lodzik...
O, a tu może będziemy szukać ratunku za dwa dni (oby nie). Jeśli znowu porannemu samolotowi Cebu Pacific nie uda się wylądować. W każdym razie w razie czego wiadomo już gdzie szukać biletów.
Szkoda, że zdjęcie nie oddaje temperatury panującej na takiej uliczce. Dobrze to określają dwa słowa: zdechnąć można.
Gruby nawet nie ma siły dogonić kozy brykającej po rondzie.
Ja jeszcze dycham, resztkami sił... kurczę, nie wiem ile stopni jest w cieniu, ale w słońcu to chyba ze czterysta..
Mały rzut oka na tutejsze budownictwo mieszkaniowe... (troszkę niewyraźne, bo pod słońce).
Bieda masakryczna... wiem, powtarzam się z tym co chwilę ale jak tylko człowiek popatrzy na te domki, dzieciaki itd. to aż nim wstrzącha...
Oki, wracamy do spacerku - dochodzimy jeszcze do końca nadmorskiej promenady - do nabrzeża ozdobionego gustowną palemką.
A potem jeszcze bardziej gustownym mną.
Po czym wyczerpani godzinnym pobytem w piekarniku czmychamy na nasze klimatyzowane i zbasenowane włości. Po drodze robiąc tylko malutką przerwę techniczną.
Wróciliśmy i czas było zdać nasze wierne rumaki, które dzielnie nosiły nas po wyspie. Całe 5 dni. Po 430 pesos za dzień za sztukę. Czyli ok 30 zł. Jakby ktoś chciał wiedzieć. Oczywiście za paliwo trzeba płacić - cóż, to nie Wenezuela gdzie benzyna była tańsza niż woda... I tak kończymy nasz przedostatni dzień na wyspie Kum Kum (cały czas nie potrafię wymówić Camiguin). Do spania przystąp.
Już prawie zasypiałem, kiedy z procesu zasypiania wytrąciło mnie tupanie. A to tylko jakiś typek dreptał po suficie. Tzn. najpierw zasuwał po ścianie i myślałem że to gekon. Łazi ich tu sporo i dobrze bo likwidują te cholerne komary. Ale jak podszedłem zrobić fotkę to okazało się, że to gość, który może łapać gekony.
Nie lubi paparazzich bo ucieka przed obiektywem.
Jak pokazałem hultaja Grubemu to kazał mi mówić o nim gekon, bo mu niewyraźnie kiedy mówię że pająk idzie w jego stronę. Jak mówię gekon to jest ok. Więc nasz gekon się schował i trzeba było zakończyć obserwację. I iść spać. Zobaczymy kto się z nim obudzi.