Ostatni wyspiarski dzień. Basen nadal zachińczykowany. Może w nim spali? Jakieś ADHD chyba mają. Jedliśmy sobie spokojnie śniadanko, a tu huk jakby kokos z palmy zleciał. Jeden z nieletnich basenowiczów zbyt szybko próbował wbiec po schodach w kierunku jadalni i się wykopyrtnął. Personel zbiegł się z połowy hotelu, ale na szczęście nic się chyba nie stało. Twardą czachę miał najwyraźniej. A kafelki zawsze można wymienić...
Dzisiaj o 15-tej musimy oddać nasze małe hondy. Czyli trzeba jeszcze je poujeżdżać przed rozstaniem. To ruszamy na kolejną wycieczkę. Tym razem nie wzdłuż wybrzeża - ale w głąb lądu. Eksplorować nieznane. Finalnie chcemy też dotrzeć nad morze ale w innym miejscu. W okolicach 11 ruszamy. Pierwszy przystanek - stacja paliw. Grubego kucyk chce pić. No to dostał 2 litry:
Mój jeszcze ma pól baku bo napełniałem go przedwczoraj, zaraz po wynajęciu. Akurat trafił mi się egzemplarz z pustym brzuchem. Tankowanie nie jest tu problemem. W każdym sklepiku, w każdej wiosce, a nawet bez wioski można tu kupić paliwo. W litrowych lub dwulitrowych butelkach. Koszt od 8-12tys za litr. Tutaj akurat 10 tys/l (ok 3 zł).
No to pojechaliśmy nieznanymi szlakami. Wiemy gdzie chcemy dojechać i w którą drogę skręcić a pierwszym skrzyżowaniu - a dalej się popyta. Droga była całkiem ok. Kręta, serpentynowata, ale w miarę równa i przyjemna. Jakieś mikrowioski po drodze a poza tym tylko droga i zieleń. Już się przyzwyczailiśmy do pojazdów i lokalnego ruchu więc jedzie się dość swobodnie. W pierwszej większej wiosce był rozjazd, ale pokierowano nas we właściwym kierunku. Odtąd droga zaczęła prezentować liczne ubytki, dzięki czemu uprawiać musimy coraz bardziej wariacki slalom:
A co zdziwiło nas niepomiernie, zaczęliśmy się wspinać na jakieś górki. W górę i w górę, serpentynami jak nad Morskie Oko. Kordyliery jakieś na tej wyspie wyrosły czy jak? Przecież nad morze chcieliśmy dotrzeć a nie górskie hale. Kiedy chyba już pokonaliśmy najwyższy punkt, bo zaczęły się zjazdy, czas na odpoczynek. I decyzję co do kierunku, bo tu rozjazd kolejny. Niestety nie ma drogowskazu do naszego celu.
Niedaleko stał jakiś motorek a w krzaczorach grasowały dwie panie, więc w trudnej decyzji można było wesprzeć się lokalną znajomością terenu. No to jadziem. Tam gdzieś z tyłu zostało górskie pasmo, przez które tak ofiarnie się przedarliśmy:
Dziury cały czas dzielnie nam towarzyszą, zmuszając do zygzakowania jak pijany wąż:
Czasem suniemy przez gąszcz:
Czasem przez wioski, które nie są już nawet przysłowiowym zadupiem. To zadupie zadupia ;) Raz przejechaliśmy obok czegoś co wyglądało jak małe kamieniołomy:
Jedzie taki i jeszcze się głupio szczerzy. Pewnie lubi mieć muchy na zębach:
Nawet na takim wygwizdowie, czasem trafi się jakaś większa świątynia (bo tych małych ołtarzyków zawsze wszędzie pełno - wiadomo, to Bali z przyległościami):
A tu proszę, kawałek równej drogi:
W końcu trafiamy na drogowskaz wskazujący nasze miejsce docelowe. Broken Beach. Czyli jak na razie dobrze nas pokierowano. Oprócz jednego skrzyżowania w jakiejś wiosce gdzie pani mocno się motała zanim wskazała nam drogę. Jej niepewność wzbudziła w nas wątpliwości wystarczające żeby paręset metrów dalej ponownie zasięgnąć równoległej opinii, więc za dużo nie musieliśmy się cofać.
tutaj odbijamy w lewo i...
...trafiamy na sprzedawcę biletów. Drogi dojazdowej nie chciało się porządnej zrobić, ale bileter się znalazł:) Opłata 5 tys od osoby. Myśleliśmy, ze skoro już kasują to jesteśmy na miejscu, ale gdzie tam - tu po prostu kończyła się utwardzona nawierzchnia i pewnie nie chciało się personelowi brnąć na stanowisko pracy przez błota i wyboje. Przy czym określenie "nawierzchnia utwardzona" jest tu użyta delikatnie na wyrost bo przez ostatnie kilka kilometrów był to prawie wyłącznie kolekcja rozmaitej wielkości dziur czasem otoczonych na krawędziach resztkami czegoś przypominającego asfalt.
Droga staje się coraz bardziej przełajowa. A nasze motorki są przeznaczone raczej do jazdy miejskiej. Już przedtem często było źle, ale to tutaj przechodzi wszelkie pojęcie. Tu potrzebny byłby jakiś wysoki mocno amortyzowany endurak, a nie te maleństwa. Gruby kilka razy myślał że gorzej już być nie może - i zmieniał zdanie:
Jednak po wielkich bólach (tyłka), i zaliczeniu mini-rajdu Dakar dotarliśmy. Żywi. Cała trasa zajęła nam ok 1,5 godziny. Z czego ostatnie pół to było mordowanie motorków. I naszych uroczych zadków. Oto właśnie Broken Beach. Fantastyczne miejsce. Wielka dziupla w ziemi połączona z morzem kanałem pod takim skalnym mostkiem:
Zmarnowane pojazdy zostawiamy żeby odetchnęły. Troszkę ich tu stoi. Najwyraźniej nie tylko my byliśmy tak zdesperowani, żeby się tu przedrzeć. Troszkę im współczuję (motorkom oczywiście). Żeby tak właściciele widzieli co użytkownicy z nimi wyprawiają, to koszty wynajmu policzyli by nam kilkukrotnie ;)
Mamy chwilkę, to idziemy sobie połazić dookoła tego wybryku natury:
W cieniu chaszczy (po lewej stronie) kryją się nawet małe stoiska handlowe. Z daleka już zbliża się do nich wycieńczony i ubłocony inspektor. Myślałem, że zaraz będzie gasił pragnienie przy pomocy coli, jak to ma w zwyczaju, ale całkowicie mnie zaskoczył. Kupił duża butelkę wody. Patrzyłem co będzie dalej, ale nawet nie zamierza jej pić. Postanowił spróbować obmyć sobie odnóża z błota.
Jest chyba odpływ bo z tej strony widać, że woda nie wypełnia całej laguny. A na krawędzi stado głupków. Sądząc po ich poczynaniach. Robili sobie selfie siadając na krawędzi - nie zastanawiając się czy to tylko darń trzyma w kupie, czy może jest kawałek skały. Już słyszano o takich, chyba gdzieś w Norwegii. Może nawet nagrodę Darwina dostali. Pośmiertnie, jak to w tej klasyfikacji bywa. Ale nie ma problemu, chcącemu nie dzieje się krzywda. Będzie przypływ to ewentualne truchła porwie w morze i nawet nie będzie śmierdziało.
Odbijamy w boczną ścieżkę. Stoi tu drogowskaz z napisem Angel's Billabong. Idziemy zobaczyć co to takiego:
Jak widać po inspektorze, jego zabiegi higieniczne przyniosły dość mizerne rezultaty:
Czyżby to było to do czego kierowała tabliczka? Jakieś strasznie dziurawe skały powypełniane wodą?
Przynajmniej można umyć nogi i obuwie od błota. Z grubsza. Woda ciepła. I słodka - sprawdziłem osobiście. Najwyraźniej z opadów a nie morskich przypływów.
O, maniak zdrowego stylu życia nadciąga - nieodłączna butelka niegazowanej wody pod pachą;)
Nadal nie jesteśmy pewni co jest tu tą atrakcją do oglądania. Jest tu między skałami kręta półka sporo nad powierzchnią morza, też wypełniona wodą. Chyba o to chodzi. Ten billabong, to chyba po naszemu odpowiednik starorzecza - czyli jakiś odcinek pozostały po tym, jak rzeka zmieniła swoje koryto. Albo wyschła. Tyle że ten jest na samej krawędzi morza, a nie w jakichś zarośniętych szuwarach jak to u nas bywa.
Sama skala też dość niestandardowa. Wygląda jak po ataku wielkich dżdżownic (zapewne kalifornijskich):
Wracamy na górę. Ciepło jak cholera, bo akurat podczas naszej ostatniej wycieczki słońce postanowiło pokazać, że jednak operuje w tych rejonach świata, nawet w porze deszczowej. A my przyzwyczajeni już do grubych chmurzysk nawet się niczym nie posmarowaliśmy. Oj, będzie bolało...zetrze te zadowolone uśmieszki z paszczy...
Wybrzeże tutaj może mało plażowe jest, ale za to malownicze:
A u góry na klifie, ktoś wypasa sobie rogaciznę:
I kończymy kółko wokół wielkiej dziury. Wewnątrz zaczęły pojawiać się duże fale. Może przypływ ruszył?
Przed powrotnym rajdem Gruby postanowił poprosić o wsparcie u lokalnych bóstw. Wskazane jest apelowanie do tych, które odpowiadają za wytrzymałość motorków.
Ostatni zerk na krajobraz, tak dla utrwalenia w mózgownicy:
I czas na nas. Musimy dotrzeć do bazy przed 15-tą. A droga daleka...
I raczej mniej dziurawa nie będzie
Momentami trasa przypomina rajd łożyskiem wyschniętego strumienia. Bardziej na boki człowiek jeździ niż do przodu. Podpierając się co kawałek kończynami i pilnując żeby motorek przy tym spod zadu nie wyskoczył.
W końcu wyrywamy się z totalnych bezdroży. Na bezdroża częściowo ucywilizowane. Tzn. z fragmentami nawierzchni pomiędzy dziurami.
Zadowolony, że żyje. Stoi i czeka na kolegę, który zmuszony był zatankować w mijanej osadzie.
A potem już coraz lepiej. W końcu znowu jest więcej nawierzchni niż dziur. Co za rozkosz dla dupska.
Z nadmiaru radości podczas przerwy na inhalację Gruby częstuje nawet tubylców.
Znowu przez górki trzeba się przedrzeć:
A potem zjechać w doliny:
I już spokojnie, ostatnie kilometry przez drogi bezdziurne, w przebraniu tajnego agenta:
Docieramy do mety. Jakieś pół godziny przed czasem nawet. Na wszelki wypadek oddając maszyny wolimy nie wspominać gdzie na nich pojechaliśmy. Żeby czasem zbyt dokładnie ich nie oglądano. Bo cholera wie co im teraz dolega, kilka razy tłukły spodami o kamloty. Ale pani manager, czujna jak chrabąszcz zauważyła błotną okrywę jednego. Dopytywała się czy się gdzieś przewrócił i czy coś się stało. Ale zwaliliśmy wszystko na kałuże.
W ramach regeneracji po wyczerpującej wycieczce zasłużony lunch w hotelowym lokalu.
A po nim obowiązkowe popołudniowo-wieczorne nieróbstwo.
Ponownie w ciszy, bo podczas naszej nieobecności chińskie oddziały desantowe gdzieś wywiało. Może potopili się mimo kapoków? Ale nie chce mi się iść do basenu sprawdzać czy na dnie nie leżą...