poniedziałek, 20 lutego 2017

DZIEŃ 27 (14 lutego)

Bangkok... Bangkok... Bangkok...
Tym razem o poranku. Trochę porozglądać się można przez okna:
 

 
I zjazd. Nie ma co w pokoju kisnąć. Po solidnym hotelowym śniadanku - w końcu nie z karty, chwała tutejszym bóstwom;) - można wracać do ulubionego zajęcia, czyli bezcelowego snucia się po Bangkoku. I wystarczy po okolicy, bo jakoś nie czujemy potrzeby grasowania gdzieś daleko. Czy ktoś tu widział kiedyś kwaśna minę? :
 
 
 
Na ulicach kolorowe taksówki...
 
 
...nad ulicami 'koszmar elektryka".
 
 
I jest fajnie. Ciepło, przyjemnie i jakoś tak... bangkokowo :) Co do ciepła - zauważamy pewną istotną zmianę. Po prawie miesiącu pobytu w tym klimacie upał przestał tak przeszkadzać. Człowiek już prawie się nie poci - a na początku to pływało się w ubraniu i szukało klimatyzowanych wnętrz. Teraz po wejściu do zbyt klimatyzowanych sklepów szybko chłodno mi jest i chcę wracać na ulicę. Ot, zagadka fizjologii.  Ludzie to dziwne maszyny. Potrafią się dostosować.
 

Sporo czasu grasujemy po centrach handlowych i ulicznych targowiskach. A trochę ich tu w okolicy jest. Niemałych. Gruby szuka zestawów przypraw potrzebnych mu w kraju do jakiejś próby przekupstwa. Wydawało się, że w Bangkoku było tego mnóstwo, w co drugim straganie. A tu masz. Nic nie znaleźliśmy. Wszystko tylko nie to. Podróbki wszelkich ciuchów, zegarków, tysiąc zestawów słodyczy, suszonych i karmelizowanych owoców i innych pierdołów dla turystów, a przypraw nie. Jakbym nie widział to bym nie uwierzył. Może w złej lokalizacji jesteśmy. Ale na Chatuchaka raczej się nie wybierzemy, za daleko a to nasz ostatni dzień. A poza tym to nie weekend, a tamto to teoretycznie targ weekendowy jest. Choć podejrzewam że w zwykły dzień też działa, nawet jeśli na mniejszą skalę. Ale nie sprawdzimy tego tym razem. Przynajmniej jest dobry powód żeby do Bangkoku wrócić;)
Grubson się nie poddaje w poszukiwaniach, spenetrował nawet ciemne zakamarki:
 
 
I nic. Dobrze że przy tej ilości straganów z żarciem nie ma problemu z regenerowaniem nadwątlonych sił.
 
 
I można grasować dalej, po ulicach, uliczkach...
 
 
..i zapleczach uliczek:
 
 
Trafiliśmy nawet na taką, na tyłach domów, na której dopiero przygotowywano przenośne garkuchnie przed ich wyruszeniem na wieczorną szychtę. Czyli napełniano wózki różnymi jadalnymi śmieciami i wszelkimi akcesoriami potrzebnymi w procesie karmienia ludzi na ulicy.
Aż znużeni wracamy sobie do hotelu, po drodze zrobiwszy niezbędne zakupki w najbliższym 7-eleven.
 
 
A w hotelu poproszony zostałem o pomoc w zalogowaniu smartfona do hotelowej sieci wifi. Nie, nie przez Grubego, bo tę sprawę załatwiliśmy wczoraj. Przez jakąś panią. Nie wiem - czy komputerami ode mnie zalatuje czy jak? Bo raczej nie chodzi o moją fizjonomię raczej umiarkowanie przywabiająca obcych ludzi... czyli typowy wyraz twarzy w stylu "bez broni lepiej nie podchodź". A może po prostu za dużo widać mnie z kompem. Ale co tam, w końcu żaden problem, mogę być uprzejmy przez chwilę. Biorę toto do ręki, i... tym razem to mi opadła szczęka. Cała wrodzona złośliwość i ironia nie pomogły. Smartfon był pełen tajskich robaczków. Żadnej rozpoznawalnej literki. Zgroza. jak się takim czymś posłużyć?  Uratowały mnie ikonki przy tych "napisach" (chyba to napisy, bo wygląda jak taniec pijanej dżdżownicy) i jakiś cudem dobrnąłem do potrzebnych mi opcji ale dalej stop. Chcę wpisywać hasła a tu wyskakuje... tajska klawiatura. No kurde, bez jaj. Jak oni sobie z tym radzą? Na szczęście właścicielka potrafiła tu pomóc i przełączyć mi na standardową angielską. Ostrzegam - nie kupować smartfona w Tajlandii, bo nie dacie rady go włączyć;)
I nadszedł czas wieczornego relaksu. Można posiedzieć trochę, odpocząć, pogadać... I popatrzeć jak nad wielkim miastem zapada noc:
 
 
Niestety, nasza ostatnia podczas tych wakacji. Smutno jakoś...

DZIEŃ 26 (13 lutego)

Dzień transferowy. Tak dawno takiego nie było, że już prawie zatęskniliśmy;) Cale trzy dni w jednym miejscu. Nie do uwierzenia. O 9-tej mamy prom na Bali. Pani manager wczoraj została oddelegowana do załatwienia rezerwacji, z czego się wywiązała (a przynajmniej tak twierdziła). Ok 8:00 ma dla nas być przygotowany transport, który dostarczy nas na przystań. No tak, czyli znowu trzeba rano wstawać. Jak to w wakacje. Spakować troszkę gratów, a w przerwie tego procesu na śniadanie:
 
 
widok na teren hotelu z jadalni:
 
 
a co tam, mały selfik jadalniowy też niech będzie:
 

Jakoś nie chciało się wcześniej  robić zdjęć w tym obiekcie, bo wydawało się że mnóstwo czasu mamy, a teraz już nie bardzo jest kiedy. O, a to personel kuchni, który troszkę się nudzi, bo gości mało. Tzn. tylko my w jadalni - przynajmniej w tej chwili.


Po dokończeniu pakowania obowiązkowa wizyta w recepcji. Rozliczenia, sprawdzanie pokoju i tego typu duperele. To już rutyna się robi.
Sam hotel jest całkiem fajny. W miarę nowy, wszystko zadbane i czyste. Czasem po pokoju maszerował jakiś większy robal karaluchopodobny - ale to są tropiki, tego cholerstwa żyje tu sporo i nie ma co się tym przejmować za wiele. Nawet jak jest czysto to przyłażą z zewnątrz. A parę mrówek w łóżku tym bardziej nie ma znaczenia. Zresztą może powinienem ograniczyć jedzenie i kruszenie ciastek w łóżku to może by mnie nie odwiedzały. Jedyna istotna uwaga - żeby spokojnie chilloutować na tym zadupiu trzeba na wyspę przybyć już przygotowanym. Czyli z podstawowym zaopatrzeniem:)


Pół hotelu odprowadza nas do samochodu. Ten pozasezonowy brak obłożenia daje się zauważyć w wyraźnej przewadze personelu w stosunku do gości. Dobrze, że się o nas nie biją;). Torbę mi z ręki wyrwali i się jeszcze cieszą. Chciałem protestować, ale kłóć się człowieku z babą...
Załadowani do pojazdu, dokładnie pożegnani w końcu ruszamy.


Przejażdżka była całkiem krótka, do dość bliskiej przystani obsługiwanej przez firmę Maruti Express Speedboat. Jest ok 8:30. teoretycznie kurs ma być o 9:00. No to zabieramy się za czekanie.


Czekamy. Obok jakaś łódka pełna białasów płynie sobie na nurkowanie:


Czekamy. Na horyzoncie widać Bali. I jeden z jej wulkanów. To chyba Mount Agung. Tak myślę, ale mogę się mylić.


Nadal czekamy. Jak widać:


I o  9:21 przybywa nasz ścigacz. Ten, który wypływa o 9:00. Ciekawe jak to zrobią:


Już na pokładzie. Specjalnego tłoku nie ma co wykorzystuje część załogi i śpi na pustych rzędach foteli. Ciekawe co na to kapitan? No, ale przynajmniej nie chrapią.


Ruszamy ok 9:30:
 

Rejs trwa ok. 40 min. Czyli gdzieś o połowę szybciej niż poprzedni prom - no ale tamten był powolny, bo dużo większy - samochodowy. A ten tu to tylko pasażerski speedboat. I nie oszczędzają go, jak stwierdził Gruby, ten stary wilk morski. Skakał na falach ostro i co chwila mocno tłukł o nie dnem. Jakby ktoś był mocno wrażliwy na żołądku to mógłby pawnąć. A torebek ratunkowych nie widać. Ale już dopływamy do przystani Sanur. Przy czym "przystań" to określenie dość umowne. Statek rzucił kotwice i po zacumowaniu trzeba wyleźć do wody i z podręcznymi bagażami wdrapać się na brzeg. Niezbyt równy w tym miejscu:



A po drodze wybrać swoje obuwie z kosza - zbierano je przy wchodzeniu na pokład. Wejście na łódkę było tylko dla bosonogich.


No to jesteśmy ponownie na głównej wyspie Bali. Już na krótko. Teraz trzeba sobie zorganizować przejazd na lotnisko. Oczywiście od razu dopadli nas kierowcy polujący na wysiadających na brzeg, ale nie można tak od razu dać się złapać. Zaczynają z cenami od 200 tys. Albo 250 tys. Słońce zaszkodziło? Po stosownym uniesieniu brwi i krzywym spojrzeniu trochę im przechodzi. Ostatecznie ląduje na 150 tys. Ale jeszcze na razie odmawiamy. Czas na podział obowiązków. Ponieważ Gruby zasadniczo brzydzi się zbędnym wysiłkiem fizycznym - zostaje na nabrzeżu nadzorować bagaże:

 
A ja, jako ten, który do wysiłku ma podejście dokładnie odwrotne (to pewnie szkodliwy wpływ ciągłego przesiadywania przy komputerach) udaję się na rekonesans po okolicy. Na początek zwiad w kierunku głównej drogi przelotowej. po drodze badanie punktów wymiany walut oraz przekomarzanki z kierowcami składającymi oferty przewozowe. Szału nie ma - najniżej udało się do 140 tys zejść.
 

 
Dla pewności co do poglądów jeszcze szybki zwiad promenadą wzdłuż plaży:
 
 
Ale tu już mniej ofert transportowych, za to więcej sprzedawców wszelakich popierdółek. Patrzyłem czy jakiegoś fajnego  balijskiego smoka nie mieli do wynajęcia, ale nie bardzo;) Hipopotama czy innego zwierza to owszem, ale smoków brak. Znowu kilka punktów wymiany walut, mały plażowy posterunek i jakieś knajpki. Nic czego nam trzeba.
Po powrocie jeszcze raz pozwalamy nagabnąć się krążącym jak sępy woźnicom i ostatecznie ustalamy cenę. Na 142 tys, czy cos takiego. Super skuteczna technika negocjacji - jak zauważył inny stojący obok. Pokazanie w garści kasy: mam tylko tyle - jedziemy czy nie?  No i jedziemy. Po drodze mijając jakieś pomniki przedstawiające jakieś nieodgadnione coś:
 
 
O proszę. Oto Bali. Nawet pod lusterkiem w samochodzie jakiś miniołtarzyk musi być. Na ofiary dla Bogini Korków Ulicznych:
 
 
I już prawie jesteśmy - Ngurah Rai - czyli lotnisko pod Denpasar:
 
 
Jest i znajomy partyzant widziany tydzień temu. Nadal czuwa:
 
 
Grubson oczywiście najpierw w merokok zon:
 
 
Dopiero po tym rytuale możemy ruszyć do wewnątrz:
 
 
To jesteśmy na lotnisku. Chyba się nie spóźniliśmy bo lot jest planowany na 16:10 a mamy 11:30. Troszkę czasu jest do zagospodarowania. Pierwotnie myśleliśmy zostawić bagaż w jakiejś przechowalni i wyskoczyć jeszcze do pobliskiej Kuty, ale jakoś przechowalni nie widać na wierzchu a za jakieś 1,5 godziny powinna być już możliwość odprawy bagażu na nasz lot. To sobie koczujemy. Ja klepię leniwie w laptopa korzystając z lotniskowego wi-fi a Gruby snuje się na swoje inhalacje. I musi za każdym razem na zewnątrz wychodzić, a wracać trzeba przez bramki kontrolne. Taki los merokokowców - dobrze tak nałogom;) W końcu otworzyli naszego check-in'a. Bagaże sobie poszły i możemy ruszać dalej już z plecaczkami. Czyli odprawy wszelakie, kontrole i cały ten ambaras. Kurczę - nigdy tak często i tyle razy paska z gaci nie wyciągałem jak podczas tych wakacji.
Po kontrolach jeszcze przedrzeć się przez ogromna cześć handlowo-gastronomiczną żegnani przez roztańczona wąsatą Balijkę:
 
 
Udajemy się już do bramki naszego lotu mijając jakieś podrzędne kramiki:
 
 
Tu, w poczekalni rozbijamy końcowy obóz. mamy jeszcze 2h do odlotu. Zaliczamy jakieś żarełko w jednej z knajpek, jeszcze troszkę czekania i jest już nasz pojazd. Właśnie spadł na ziemię:
 
 
Tym razem na tapecie linie Thai Airways - czyli narodowy tajski przewoźnik. Nie lubimy go bo nas troszkę oszukał. Na samolotach. Lecimy Boeingiem 777, a w rezerwacji mamy 787 czyli Dreamlinera. Z nowych zabawek zaliczyliśmy już w tych wakacjach  wielkiego Airbusa, miał być też Dreamliner a tu taki dowcip. Oj nieładnie.
Po 4 godz. lotu lądujemy w Bangkoku:
 
 
Trudno w to uwierzyć, ale po tej wielkiej ponad 3-tygodniowej pętli człowiek poczuł się jakby do domu wrócił. Miny uchachane, mimo zmęczenia i wieczornej pory.
 
 
Tu jest teraz przed 20-tą. 4 godz. lotu z Bali dawałoby już prawie 21-szą, ale minus jedna godzina na zmianę strefy czasowej. Dodatkowa godzinę w tym dniu dostaliśmy do wykorzystania. To rekompensata za te straty na lotnisku:)
Znana kolejka z lotniska do miasta - troszkę wątpliwości mieliśmy na który przystanek chcemy dotrzeć, bo nikomu się wcześniej nie chciało sprawdzić. To trzeba strzelać. Ja obstawiałem Makasan, Gruby - o jeden dalej. Profilaktycznie kupiliśmy bilet na ten dalszy i okazało się, że tym razem inspektor miał rację.
 
 
Z kolejki możemy tym razem iść piechotką, hotel całkiem niedaleko:
 
 
W hotelu drobne problemy z windą (a my musimy na 8-me piętro), ale jakoś daliśmy radę. Jesteśmy znowu w Bangkoku, który jak wiadomo - wciąga:)
Nie ma innej opcji - trzeba jeszcze ruszyć w miasto:
 
 
Powłóczyć się po okolicy:
 
 
Pojeść na ulicach z miliona różnych straganów:
 

Poodrzucać dwa miliony rozmaitych propozycji. I w ogóle. Bo to Bangkok przecież.

DZIEŃ 25 (12 lutego)

Ostatni wyspiarski dzień. Basen nadal zachińczykowany. Może w nim spali? Jakieś ADHD chyba mają. Jedliśmy sobie spokojnie śniadanko, a tu huk jakby kokos z palmy zleciał. Jeden z nieletnich basenowiczów zbyt szybko próbował wbiec po schodach w kierunku jadalni i się wykopyrtnął. Personel zbiegł się z połowy hotelu, ale na szczęście nic się chyba nie stało. Twardą czachę miał najwyraźniej. A kafelki zawsze można wymienić...
Dzisiaj o 15-tej musimy oddać nasze małe hondy. Czyli trzeba jeszcze je poujeżdżać przed rozstaniem. To ruszamy na kolejną wycieczkę. Tym razem nie wzdłuż wybrzeża - ale w głąb lądu. Eksplorować nieznane. Finalnie chcemy też dotrzeć nad morze ale w innym miejscu. W okolicach 11 ruszamy. Pierwszy przystanek - stacja paliw. Grubego kucyk chce pić. No to dostał 2 litry:


Mój jeszcze ma pól baku bo napełniałem go przedwczoraj, zaraz po wynajęciu. Akurat trafił mi się egzemplarz z pustym brzuchem. Tankowanie nie jest tu problemem. W każdym sklepiku, w każdej wiosce, a nawet bez wioski można tu kupić paliwo. W litrowych lub dwulitrowych butelkach. Koszt od 8-12tys za litr. Tutaj akurat 10 tys/l (ok 3 zł). 
No to pojechaliśmy nieznanymi szlakami. Wiemy gdzie chcemy dojechać i w którą drogę skręcić a pierwszym skrzyżowaniu - a dalej się popyta.  Droga była całkiem ok. Kręta, serpentynowata, ale w miarę równa i przyjemna. Jakieś mikrowioski po drodze a poza tym tylko droga i zieleń. Już się przyzwyczailiśmy do pojazdów i lokalnego ruchu więc jedzie się dość swobodnie. W pierwszej większej wiosce był rozjazd, ale pokierowano nas we właściwym kierunku. Odtąd droga zaczęła prezentować liczne ubytki, dzięki czemu uprawiać musimy coraz bardziej wariacki slalom:


A co zdziwiło nas niepomiernie, zaczęliśmy się wspinać na jakieś górki. W górę i w górę, serpentynami jak nad Morskie Oko. Kordyliery jakieś na tej wyspie wyrosły czy jak? Przecież nad morze chcieliśmy dotrzeć a nie górskie hale. Kiedy chyba już pokonaliśmy najwyższy punkt, bo zaczęły się zjazdy, czas na odpoczynek. I decyzję co do kierunku, bo tu rozjazd kolejny. Niestety nie ma drogowskazu do naszego celu. 


Niedaleko stał jakiś motorek a w krzaczorach grasowały dwie panie, więc w trudnej decyzji można było wesprzeć się lokalną znajomością terenu. No to jadziem. Tam gdzieś z tyłu zostało górskie pasmo, przez które tak ofiarnie się przedarliśmy:


Dziury cały czas dzielnie nam towarzyszą, zmuszając do zygzakowania jak pijany wąż:


Czasem suniemy przez gąszcz:


Czasem przez wioski, które nie są już nawet przysłowiowym zadupiem. To zadupie zadupia ;) Raz przejechaliśmy obok czegoś co wyglądało jak małe kamieniołomy:


Jedzie taki i jeszcze się głupio szczerzy. Pewnie lubi mieć muchy na zębach:


Nawet na takim wygwizdowie, czasem trafi się jakaś większa świątynia (bo tych małych ołtarzyków zawsze wszędzie pełno - wiadomo, to Bali z przyległościami):



A tu proszę, kawałek równej drogi:


W końcu trafiamy na drogowskaz wskazujący nasze miejsce docelowe. Broken Beach. Czyli jak na razie dobrze nas pokierowano. Oprócz jednego skrzyżowania w jakiejś wiosce gdzie pani mocno się motała zanim wskazała nam drogę. Jej niepewność wzbudziła w nas wątpliwości wystarczające żeby paręset metrów dalej ponownie zasięgnąć równoległej opinii, więc za dużo nie musieliśmy się cofać.
 

tutaj odbijamy w lewo i...


...trafiamy na sprzedawcę biletów. Drogi dojazdowej nie chciało się porządnej zrobić, ale bileter się znalazł:) Opłata 5 tys od osoby. Myśleliśmy, ze skoro już kasują to jesteśmy na miejscu, ale gdzie tam - tu po prostu kończyła się utwardzona nawierzchnia i pewnie nie chciało się personelowi brnąć na stanowisko pracy przez błota i wyboje. Przy czym określenie "nawierzchnia utwardzona" jest tu użyta delikatnie na wyrost bo przez ostatnie kilka kilometrów był to prawie wyłącznie kolekcja rozmaitej wielkości dziur czasem otoczonych na krawędziach resztkami czegoś przypominającego asfalt.


Droga staje się coraz bardziej przełajowa. A nasze motorki są przeznaczone raczej do jazdy miejskiej. Już przedtem często było źle, ale to tutaj przechodzi wszelkie pojęcie. Tu potrzebny byłby jakiś wysoki mocno amortyzowany endurak, a nie te maleństwa. Gruby kilka razy myślał że gorzej już być nie może - i zmieniał zdanie:



Jednak po wielkich bólach (tyłka), i zaliczeniu mini-rajdu Dakar dotarliśmy. Żywi. Cała trasa zajęła nam ok 1,5 godziny. Z czego ostatnie pół to było mordowanie motorków. I naszych uroczych zadków. Oto właśnie Broken Beach. Fantastyczne miejsce. Wielka dziupla w ziemi połączona z morzem kanałem pod takim skalnym mostkiem:


Zmarnowane pojazdy zostawiamy żeby odetchnęły. Troszkę ich tu stoi. Najwyraźniej nie tylko my byliśmy tak zdesperowani, żeby się tu przedrzeć. Troszkę im współczuję (motorkom oczywiście). Żeby tak właściciele widzieli co użytkownicy z nimi wyprawiają, to koszty wynajmu policzyli by nam kilkukrotnie ;)


Mamy chwilkę, to idziemy sobie połazić dookoła tego wybryku natury:


W cieniu chaszczy (po lewej stronie) kryją się nawet małe stoiska handlowe. Z daleka już zbliża się do nich wycieńczony i ubłocony inspektor. Myślałem, że zaraz będzie gasił pragnienie przy pomocy coli, jak to ma w zwyczaju, ale całkowicie mnie zaskoczył. Kupił duża butelkę wody. Patrzyłem co będzie dalej, ale nawet nie zamierza jej pić. Postanowił spróbować obmyć sobie odnóża z błota.



Jest chyba odpływ bo z tej strony widać, że woda nie wypełnia całej laguny. A na krawędzi stado głupków. Sądząc po ich poczynaniach. Robili sobie selfie siadając na krawędzi - nie zastanawiając się czy to tylko darń trzyma w kupie, czy może jest kawałek skały. Już słyszano o takich, chyba gdzieś w Norwegii. Może nawet nagrodę Darwina dostali. Pośmiertnie, jak to w tej klasyfikacji bywa. Ale nie ma problemu, chcącemu nie dzieje się krzywda. Będzie przypływ to ewentualne truchła porwie w morze i nawet nie będzie śmierdziało.


Odbijamy w boczną ścieżkę. Stoi tu drogowskaz z napisem Angel's Billabong. Idziemy zobaczyć co to takiego:


Jak widać po inspektorze, jego zabiegi higieniczne przyniosły dość mizerne rezultaty:


Czyżby to było to do czego kierowała tabliczka? Jakieś strasznie dziurawe skały powypełniane wodą?


Przynajmniej można umyć nogi i obuwie od błota. Z grubsza. Woda ciepła. I słodka - sprawdziłem osobiście. Najwyraźniej z opadów a nie morskich przypływów.


O, maniak zdrowego stylu życia nadciąga - nieodłączna butelka niegazowanej wody pod pachą;)


Nadal nie jesteśmy pewni co jest tu tą atrakcją do oglądania. Jest tu między skałami kręta półka sporo nad powierzchnią morza, też wypełniona wodą. Chyba o to chodzi. Ten billabong, to chyba po naszemu odpowiednik starorzecza - czyli jakiś odcinek pozostały po tym, jak rzeka zmieniła swoje koryto. Albo wyschła. Tyle że ten jest na samej krawędzi morza, a nie w jakichś zarośniętych szuwarach jak to u nas bywa.



Sama skala też dość niestandardowa. Wygląda jak po ataku wielkich dżdżownic (zapewne kalifornijskich):


Wracamy na górę. Ciepło jak cholera, bo akurat podczas naszej ostatniej wycieczki słońce postanowiło pokazać, że jednak operuje w tych rejonach świata, nawet w porze deszczowej. A my przyzwyczajeni już do grubych chmurzysk nawet się niczym nie posmarowaliśmy. Oj, będzie bolało...zetrze te zadowolone uśmieszki z paszczy...


Wybrzeże tutaj może mało plażowe jest, ale za to malownicze:


A u góry na klifie, ktoś wypasa sobie rogaciznę:


I kończymy kółko wokół wielkiej dziury. Wewnątrz zaczęły pojawiać się duże fale. Może przypływ ruszył?


Przed powrotnym rajdem Gruby postanowił poprosić o wsparcie u lokalnych bóstw. Wskazane jest apelowanie do tych, które odpowiadają za wytrzymałość motorków.


Ostatni zerk na krajobraz, tak dla utrwalenia w mózgownicy:


I czas na nas. Musimy dotrzeć do bazy przed 15-tą. A droga daleka...


I raczej mniej dziurawa nie będzie



Momentami trasa przypomina rajd łożyskiem wyschniętego strumienia. Bardziej na boki człowiek jeździ niż do przodu. Podpierając się co kawałek kończynami i pilnując żeby motorek przy tym spod zadu nie wyskoczył.


W końcu wyrywamy się z totalnych bezdroży. Na bezdroża częściowo ucywilizowane. Tzn. z fragmentami nawierzchni pomiędzy dziurami.


Zadowolony, że żyje. Stoi i czeka na kolegę, który zmuszony był zatankować w mijanej osadzie.


A potem już coraz lepiej. W końcu znowu jest więcej nawierzchni niż dziur. Co za rozkosz dla dupska.


Z nadmiaru radości podczas przerwy na inhalację Gruby częstuje nawet tubylców.


Znowu przez górki trzeba się przedrzeć:


A potem zjechać w doliny:


I już spokojnie, ostatnie kilometry przez drogi bezdziurne, w przebraniu tajnego agenta:


Docieramy do mety. Jakieś pół godziny przed czasem nawet. Na wszelki wypadek oddając maszyny wolimy nie wspominać gdzie na nich pojechaliśmy. Żeby czasem zbyt dokładnie ich nie oglądano. Bo cholera wie co im teraz dolega, kilka razy tłukły spodami o kamloty. Ale pani manager, czujna jak chrabąszcz zauważyła błotną okrywę jednego. Dopytywała się czy się gdzieś przewrócił i czy coś się stało. Ale zwaliliśmy wszystko na kałuże. 
W ramach regeneracji po wyczerpującej wycieczce zasłużony lunch w hotelowym lokalu.


A po nim obowiązkowe popołudniowo-wieczorne nieróbstwo.


Ponownie w ciszy, bo podczas naszej nieobecności chińskie oddziały desantowe gdzieś wywiało. Może potopili się mimo kapoków? Ale nie chce mi się iść do basenu sprawdzać czy na dnie nie leżą...