piątek, 20 stycznia 2017

DZIEŃ 0 (18 stycznia)

Dzień zero, czyli czas już było spływać na południe, bo tak jakoś troszkę chłodnawo w naszym klimacie. Ponieważ przy pisaniu słońce strasznie daje czadu na hotelowym basenie - w skrócie wyglądało to tak:
Najpierw prace fizyczne (ciężkie okrutnie) - wepchaliśmy fachowo zapakowane graty na pokład pierwszego środka transportu, czyli inspektorskiego wozidełka.


Potem jeszcze ostatnie zerknięcie na lokalne warunki - tak dla formalności, żeby dobrze sobie zapamiętać od czego uciekamy i za czym nie zamierzamy tęsknić (przynajmniej przez pierwsze 2 dni ;) )

Pierwszy etap na trasie "centrum wszechświata"-Tczew przeszedł gładko. Żadnych korków, ślizgających się pod górkę ciężarówek, wybiegających na drogę owiec, nudzących policjantów i tym podobnych dupereli nie odnotowano. Rumak pozostawiony w stajni...
 
 
...a pasażerowie piechotką dzielnie drałują w kierunku dworca, narzekając na temperaturę i brak wózków bagażowych
 
 
Ale nic to, jak mawiał imć Wołodyjowski - jakoś trzeba było się przemęczyć. A ten nadplanowy wydatek energetyczny  łatwo da się uzupełnić za pomocą dworcowej jajecznicy. 
 

I tu drobne pytanko. O której jada się obiady w naszym kraju? Była godz. 10:40 (coś około) a pani sprzedająca (z mocno wschodnim akcentem) w barze zdziwiona, że ktoś życzy sobie jajecznicę bo oni już obiadowe dania na tapecie mają. Musiała nawet zrobić wywiad w kuchni czy da się jeszcze o tak późnej porze zaspokoić  takie inspektorskie jajeczne fanaberie. Jak widać powyżej - dało się.
Potem jeszcze tylko troszkę walki z wychłodzeniem na peronie (choć termometr nie oddawał w pełni odczuwanych wrażeń...
 

...i nadciągnął nasz kolejny środek transportu - przepłacone Pendolino:) Wszyscy się dołożyliśmy do tych łapówek, które na nim zarobiono więc wypada czasem korzystać. Najlepiej w promocji: 49,- za trasę Tczew-Warszawa.
 


W 2,5 godzinki jesteśmy w znanym wygwizdowie w centralnej Polsce. Nadal zimno. Na dworcu centralnym pi...  tzn. wieje jak na Uralu. Szybko bilety w kasie, połowa z nas na małego dymka i transfer na lotnisko. Warszawska kolej miejska - klasa sama w sobie. Pociąg opóźniony o 15 min. W obrębie jednego miasta. Gratulacje  dla tubylców. Chociaż czy to miasto jest... duża wiocha w sumie ;)
Na lotnisku im. znanego grajka omijamy chytrze megakolejkę do odprawy (odprawa profilaktycznie zrobiona wcześniej przez internet), oddajemy bagaże i odwiedzamy jeszcze swojskiego McDonald-a. Ominięcie kolejnej kolejki (odprawa paszportowa) dzięki wstąpieniu do UE - można było prawie bez zwalniania kroku przejść obok głównej masy tworzonej w większości przez małych ludzików z dalekiego wschodu. Jeszcze tylko zwiedzanie strefy wolnocłowej i można zająć się intensywnym nicnierobieniem.
 
 

Jak już wzywano ostatnich pasażerów to trzeba było się ruszyć, ale przynajmniej kolejna kolejka załatwiła się sama w tym czasie. Sam lot do Doha (to w Katarze jakby pytał ktoś geograficznie mniej wyrobiony) jakoś przeszedł. Jedynym irytującym punktem byli durni pasażerowie, którzy muszą rozkładać siedzenia żeby innym (pełnowymiarowym) opierać się o kolana. Wprawdzie życzyłem im nagłej sraczki (najlepiej połączonej z zajętą toaletą), ale chyba nie zadziałało na pierwszy rzut oka - albo może mieli pojemne pampersy i ich nie obeszło.
W Doha (w Dosze? - cholera wie jak to się odmienia) mieliśmy tylko przesiadkę. Szybka fotka centralnego punktu terminalu.
 
 
A to pewien inspektor intensywnie poszukujący specyficznego miejsca...
 
 

... i ten wielki wąsaty banan na twarzy kiedy mógł w końcu z niego skorzystać
 

Drobna wskazówka dla podróżujących przez Dohę. Strefa wolnocłowa jest do niczego w kategorii "napoje dla dorosłych". Bardzo mało i drogo jak diabli. Taniej jest u nas w zwykłym spożywczaku. Tego typu zakupy zdecydowanie  lepiej robić na pierwszym etapie - w Wa-wie. Tak to widać jest u tych islamistów. W sumie niby ich sprawa jak chcą żyć u siebie ale widok tych zachustowanych na czarno od dołu do góry kobiet z dziurą na oczy i wyluzowanego właściciela obok strasznie irytuje. Pacnąć jednego i drugiego w to durne zadowolone brodate ryło, to by im się może wyprostowało trochę...
Wracając do tematu. Pakujemy się do kolejnego samolotu - tym razem do czterosilnikowego dwupiętrowego monstrum pt. Airbus A380 - największego pasażerskiego latacza na świecie. W efekcie kolejki też największe - bo trzeba 500 ludzi załadować a nie ok. 300 jak w zwykłych dalekobieżnych. A tu już kolejki omijać się nie da...
Dzień kończymy ładując się na pokład tego cosia. Niestety nie dało się go cyknąć z zewnątrz, wiec tylko widok na skrzydło, po którym można by biegać i jeden z silników w który bez problemu wlazłby samochód.