niedziela, 29 stycznia 2017

DZIEŃ 8 (26 stycznia)

To dzień transferowy. Opuszczamy Phi Phi. Ale jeszcze nie opuszczamy plaży - zamieniamy tylko wyspę na półwysep. Na początek trzeba wstać.


To jak wiadomo pierwszy krok każdej podróży ale jakiś taki trudny w dzisiejszym przypadku. Nie chce się jak sama cholera. No ale twardym trzeba być, nie miętkim. Przynajmniej tym razem nie musimy ewakuować się bez śniadania. W drodze do jadalni rzut oka na naszą plażę - czeka sobie samotna na pierwszych klientów...


No to niech czeka, a my zabieramy się za konkrety:


 potem jeszcze jakieś drugie danie, bo dzień długi przed nami a na koniec mała kawa z deserem:


 a w tle tych trywialnie fizjologicznych czynności cały towarzyszy nam miły dla oka widoczek:


Po śniadaniu czas zabrać się za pakowanie


Do 11-tej musimy się wylogować z hotelu. Jak opuszczamy nasze lokum to pod drzwiami czai się już personel dyszący żądzą sprzątania pokoju (na przyjęcie kolejnych gości). Dzięki nam mają mniej roboty z pomywaniem, bo stłukła się jedna szklanka. Tak sama z siebie, jak się tylko na chwilę ją z oka spuściło...
No to się wylogowaliśmy. Jest po 11-tej, łódka do portu odpływa o 13-tej, mamy mnóstwo czasu na leniuchowanie i podziwianie pięknych okoliczności przyrody. Luzik, żadnego spinania się, żadnego ścigania się z czasem. Zresztą w takim upale nawet wielbłądowi by się nie chciało... No to sobie siedzimy. Gruby nawet w towarzystwie. Gumowego kurczaka.


Obok plaża zaczyna się ożywiać pomalutku...


 Ale personel plażowy jeszcze na pół gwizdka...


podobnie jak obsługa hotelowej masarni...teoretycznie już czynne, ale klientela jeszcze nie dotarła, więc panie oddają się ploteczkom i gęgają jak szalone:


 wszyscy wokół jeszcze w błogim stanie rozleniwienia... aż miło popatrzeć


Gruby spławił jakoś kurczaka, zmienił miejscówkę i zażywa relaksu solo....


A ja idę poprzechadzać się po plaży. Słońca troszkę może załapię... bo tam gdzie zmierzamy to chyba pada cały czas od wielu dni...


 lazlem, lazlem i lazłem...


Aż doszedłem do samego końca. A na końcu plaży gipsowa rybka - jako oznaczenie punktu w którym można spotkać te sympatyczne stworzonka (tu w okolicy sobie pływaliśmy pierwszego dnia)


Pora wracać powoli. Jeszcze jeden rzut oka na piaszczystą plażę...


...i na turkusowe morze..


...i prawie bym się wywalił o jakieś cholerne foki które wypełzły na piasek...


Co za dzicz nieokrzesana, trzeba stąd wyrywać, bo tu nawet przejść normalnie się nie da... zero kultury.
No to spływamy. Hyc na pokład...


pan kapitan odpala silniczek:


I za moment już jesteśmy daleko. Za nami plaża:


przed nami port:


Tutaj mamy czas na mały piknik na murku. 


Mamy jeszcze 2 godz. do promu, który zaklepaliśmy jeszcze w kraju, więc nadal luzik. Można spokojnie pounikać słońca,  pooglądać jakieś tubylcze rybne pomniki...


 ...lub popilnować bagaży:


Aż w końcu transfer właściwy. Prom relacji Phi Phi - Ao Nang. O uroczej nazwie "Ao Nang Princess". Z tym, że my do Ao Nang nie dopływamy, a wysiadamy kwadrans wcześniej - na półwyspie Railay. Prom spory, klimatyzowany, na pokładzie wi-fi - jakoś chyba da się tę podróż przetrwać.


Jedyny niepokojącym elementem jest fakt, że podczas rejsu strasznie się chmurzy, a daleko przed nami nawet błyska coś - jakby burza. Ewidentnie zbliżamy się do strefy opadów. Nawet przez pewien czas tęczę było widać - co niesamowicie poruszyło nasze poetyckie dusze. No nic, zobaczymy.
W pobliżu półwyspu Railay wykopują nas z promu na łódkę i jak to w tej okolicy bywa - śmigamy nią w kierunku plaży. Za nami został prom, za chwilę ruszający w dalszy rejs:


Coś tam kropi, ale że wyboru nie ma, mówi się trudno i sunie do przodu


To charakterystyczne tutejsze skały - podobno prawdziwy raj dla miłośników wspinaczki skałkowej...


...a między nimi klimatyczne plaże - czyli raj dla tych którym się nie chce wspinać;)
Lądujemy. Ponieważ jeszcze trwa odpływ, plaża jest znacząco poszerzona - co dodaje biednym turystom sporo dystansu do targania tobołów:


Jeszcze tylko przemarsz w poprzek półwyspu. Lądujemy na zachodnim wybrzeżu (Railey West) a nasza nowa chata zlokalizowana jest na wschodnim (Railay East). Trudno. To w końcu wakacje. Trzeba się męczyć i pocić.



I oto meta dzisiejszego etapu. Już tu na nas czekają


Szybkie rozlokowanie...



...i można zabierać się za kontynuowanie wakacjowania. Nie ma co tracić czasu, bo zostały nam już tylko ostatnie trzy tygodnie. Mniej więcej. Ponieważ dzisiejsza podróż była krótka i obeszła się z nami raczej łagodnie - mamy jeszcze siły na pierwszy zwiadowczy spacerek. To wracamy na zachodnie wybrzeże popatrzyć na zachód słońca (chmury się ciut przetarły na moment) - w ramach strawy dla duszy;)


A potem coś dla ciała - więc zaobserwowaną przy lądowaniu alejką ruszamy w zagłębie gastronomiczne. Po krótkich poszukiwaniach wystarczająco podejrzanego lokalu (zgodnie z tradycją)...


...tym razem  padło na bar pod sztucznymi osami...


...gdzie spożywamy grillowane drobiowe odnóża:


Jako że w trakcie posiłku zaczęło lać (i przestać nie chciało), do hotelu wracamy "susi inaczej". Ale przynajmniej najedzeni. 

P.S. Jako że padło takie pytanie - dołączamy uzupełniające dane dotyczące naszej lokalizacji. Dzisiejszy transfer odbył się na takiej trasie, mniej więcej:

a poprzednie:
lot z Bangkoku na Phuket:


 i transfer morski na Phi Phi: