Dzień z minitransferem. Tj. opuszczamy półwysep Railay, ale jeszcze nie prowincję Krabi. Przenosimy się na stały ląd, gdyż jutro mamy dzień dużego transferu i wskazane jest startować z dobrej pozycji w pobliżu lotniska. Mamy jutro bardzo porannego ptaszka - odlatuje już o 8:25.
Ale dzisiejszy transfer jest mało wymagający. Spokojnie można pośniadać:
poszwendać po stołówce w poszukiwaniu owocowej dokładki..
...nawet zakosztować pośniadaniowej sjesty w stylu rzymskim:
Potem pakowanko (leniwe oczywiście). Ostatni rzut oka na gospodarstwo - żeby czegoś nie pozostawić - np. złego wrażenia;)
Zostały tylko samotne różowe gatki sprezentowane nam przez lokalną pralnię. Pewnie ktoś po nich rzewnie płacze... Wylogowanie się z hotelu nastąpiło jak zwykle bez uwag personelu (takie z nas porządne chłopaki) i wio z bambetlami na najbliższe nabrzeże. Jakieś 50m w morderczym upale, bez grama cienia. Tu należy nam powspółczuć. Życie naprawdę się z nami nie cacka. W planie mamy dotrzeć stąd do Krabi Town, do nabrzeża w miarę blisko miejsca naszego następnego noclegu. Wczoraj sprawdzaliśmy cenę - koszt transportu to 150 bathów/os. Chwilowo ja pilnuję dobytku i z nudów podziwiam kwiatki i palmy:
...a Gruby pokłusował do przewoźników zrobić wywiad, co do bieżącego stanu rzeczy:
Teoretycznie wszystko się zgadza, tylko musimy poczekać aż się uzbiera 8 osób do skompletowania pełnej łódki. No to czekamy. Gorąco. Już 15 min. Nadal gorąco. Jak cholera. A my czekamy. Jeszcze 10 min. Gorącu się nie znudziło, ale nam owszem, Minutki lecą. Co jakiś czas podchodzi jakiś "zrównoważony inaczej" i składa propozycje dla zdesperowanych. Typu: możemy płynąć zaraz ale płacimy za komplet miejsc - 1200. Potem schodzi - do 900 chyba? Po jakimś czasie za 600 czy 500 ale do bliższego portu. I tak jakiś czas to trwa. Ktoś tam tłumaczy, że po południu pasażerowie będą w większej liczbie dostępni (pewnie jak z plaży będą wracać). Dość zabawne - w kontekście faktu, że jest ok 11-tej. A my jak te prażynki. W końcu decyzja. Kichamy na ich czekanie. Idziemy na drugie wybrzeże i spławimy się do Ao Nang. A stamtąd taksówką do Krabi Town. To zadziałało zgodnie z założeniami. 5 minut marszu i jesteśmy w drugiej zatoce:
Tu jest lepsza organizacja transportu. Kupujemy bilety - po 100 bathów/os i czekamy na dalszych pasażerów. W międzyczasie zapoznając się z instrukcją postępowania na wypadek tsunami:
W swobodnej interpretacji: w przypadku trzęsienia ziemi spieprzać najwyżej jak się da lub w głąb lądu. Przy czym zapomnieli dodać że tutaj w obu przypadkach potrzebny jest sprzęt wspinaczkowy;)
Czekanie tutaj nie trwa długo. 15 min i jesteśmy na łajbie.
Kolejne 10 i dopływamy do plaży Ao Nang.
I już na stałym lądzie:
przy głównej promenadzie Ao Nang
a to jest korniszon:
Postanowiliśmy odpełznąć kawałek od nabrzeża, zgodnie z zasadą, że najbliżej miejsc przesiadkowych najbardziej kroją turystów. Ale skubańcy trzymają ceny sztywno w całej okolicy. Wypisany na cennikach kurs do Krabi Town kosztuje 500 w każdym miejscu. Pytaliśmy nawet gościa na tuk-tuku (pasażerski skuterek z budą) i chciał tyle samo. Słońce go pokrzywdziło najwyraźniej - bo za tyle to klimatyzowaną gablotą się jedzie. A tak naprawdę to prawdziwych taksówek tu nie widać. Takich z oznaczeniami "taxi". Jakaś mafia pseudo-taksówkowa tu chyba grasuje. Taksówkowa posucha. Jedynie motorków dostatek, jak zwykle...
W końcu jakiś gościu z vanem dał się przekonać do kursu za 400 (coś trzeba ugrać dla lepszego samopoczucia). I oto nasze nowe lokum. Baan Sabade.
Jakiś guest house dwugwiazdkowy. Aby uniknąć rozczarowań zwany profilaktycznie szczurzą norą. Ale w sumie nie było tak źle. Klima była. I wentylator.
No i lodówki były. Tylko trzeba było je do prądu włączyć (taki folklor). I były na kółkach, co pozwalało łatwo podtoczyć je do najwygodniejszego gniazdka - np. przy łóżku.
Pewną niewygodą mogło być wspinanie się na 3 piętro ( a bagaże ciężkie)...
...ale jakoś poszło. Za to mamy niezły widok z korytarza na zaplecze:
I jeszcze jeden fajny szczegół architektoniczny. Wart uwiecznienia:
Do tej pory nie fotografowaliśmy łazienek, ale ten prysznic na ścianie w WC urzekł nas niesłychanie. Odpływ był w podłodze za muszlą ;). Ot ciekawostka.
Rozlokowawszy się poszliśmy na spacerek po okolicy. W sumie Krabi Town wypada słabo. W sensie oferty turystycznej. Niby knajpek i sklepików pełno ale wszystko albo zamknięte albo puste. Ruch słaby czy jak? Namierzyliśmy najbliższy 7-eleven. Lokalna babcia (recepcjoniska/gospodyni) powiedziała, że dwie minuty drogi ale na oko było 30 sek. Jakieś małe zakupki pierwszej potrzeby...
Wakacje wakacjami, ale żyć trzeba...
Powłóczyliśmy się po targowisku:
Przejrzeliśmy ofertę durianów:
Niektórzy zeżarli ananasa:
Ogólnie leniwe snucie się po miasteczku:
Uważać tylko należy przy przechodzeniu przez ulicę (wiadomo ruch lewostronny). Najlepiej przechodzić po zebrach:
Tu jakieś rondo imienia słonia Trąbalskiego (chyba):
Nawet słoniowe latarnie mają:
I znaleźliśmy myjnię dla skuterów:
I jeszcze kilka innych rzeczy, ale już mnie palce bolą i czas zamknąć ten odcinek.;)
Zjedliśmy jeszcze bananowe naleśniki, żeby osłodzić sobie dzień...
...i zapadła noc.
Jeszcze trochę wieczornych pogaduszek, trochę notatek z podróży i trzeba było iść spać, bo już północ minęła a ciężki dzień nas czekał....
P.S. (wtręt geograficzny)
Dzisiejszy transfer wyglądał tak:
Na zielono transfer wodny. Na niebiesko lądowy (ten ostatni drogami oczywiście, a nie na przełaj jak ta krzywa strzałka). Na czerwono pierwotnie planowany, ale zmieniony z powodów obiektywnych. ;)