czwartek, 2 lutego 2017

DZIEŃ 11 (29 stycznia)

Dzień z minitransferem. Tj. opuszczamy półwysep Railay, ale jeszcze nie prowincję Krabi. Przenosimy się na stały ląd, gdyż jutro mamy dzień dużego transferu i wskazane jest startować z dobrej pozycji w pobliżu lotniska. Mamy jutro bardzo porannego ptaszka - odlatuje już o 8:25.
Ale dzisiejszy transfer jest mało wymagający. Spokojnie można pośniadać:


poszwendać po stołówce w poszukiwaniu owocowej dokładki..


...nawet zakosztować pośniadaniowej sjesty w stylu rzymskim:


Potem pakowanko (leniwe oczywiście). Ostatni rzut oka na gospodarstwo - żeby czegoś nie pozostawić - np. złego wrażenia;) 


Zostały tylko samotne różowe gatki sprezentowane nam przez lokalną pralnię. Pewnie ktoś po nich rzewnie płacze... Wylogowanie się z hotelu nastąpiło jak zwykle bez uwag personelu (takie z nas porządne chłopaki) i wio z bambetlami na najbliższe nabrzeże. Jakieś 50m w morderczym upale, bez grama cienia. Tu należy nam powspółczuć. Życie naprawdę się z nami nie cacka. W planie mamy dotrzeć stąd do Krabi Town, do nabrzeża w miarę blisko miejsca naszego następnego noclegu. Wczoraj sprawdzaliśmy cenę - koszt transportu to 150 bathów/os. Chwilowo ja pilnuję dobytku i z nudów podziwiam kwiatki i palmy:


...a Gruby pokłusował do przewoźników zrobić wywiad, co do bieżącego stanu rzeczy:


Teoretycznie wszystko się zgadza, tylko musimy poczekać aż się uzbiera 8 osób do skompletowania pełnej łódki. No to czekamy. Gorąco. Już 15 min. Nadal gorąco. Jak cholera. A my czekamy. Jeszcze 10 min. Gorącu się nie znudziło, ale nam owszem, Minutki lecą. Co jakiś czas podchodzi jakiś "zrównoważony inaczej" i składa propozycje dla zdesperowanych. Typu: możemy płynąć zaraz ale płacimy za komplet miejsc - 1200. Potem schodzi - do 900 chyba? Po jakimś czasie za 600 czy 500 ale do bliższego portu. I tak jakiś czas to trwa. Ktoś tam tłumaczy, że po południu pasażerowie będą w większej liczbie dostępni (pewnie jak z plaży będą wracać). Dość zabawne - w kontekście faktu, że jest ok 11-tej. A my jak te prażynki. W końcu decyzja. Kichamy na ich czekanie. Idziemy na drugie wybrzeże i spławimy się do Ao Nang. A stamtąd taksówką do Krabi Town. To zadziałało zgodnie z założeniami. 5 minut marszu i jesteśmy w drugiej zatoce:


Tu jest lepsza organizacja transportu. Kupujemy bilety - po 100 bathów/os i czekamy na dalszych pasażerów. W międzyczasie zapoznając się z instrukcją postępowania na wypadek tsunami:


W swobodnej interpretacji: w przypadku trzęsienia ziemi spieprzać najwyżej jak się da lub w głąb lądu. Przy czym zapomnieli dodać że tutaj w obu przypadkach potrzebny jest sprzęt wspinaczkowy;)
Czekanie tutaj nie trwa długo. 15  min i jesteśmy na łajbie.


Kolejne 10 i dopływamy do plaży Ao Nang.


I już na stałym lądzie:


przy głównej promenadzie Ao Nang


a to jest korniszon:


Postanowiliśmy odpełznąć kawałek od nabrzeża, zgodnie z zasadą, że najbliżej miejsc przesiadkowych najbardziej kroją turystów. Ale skubańcy trzymają ceny sztywno w całej okolicy. Wypisany na cennikach kurs do Krabi Town kosztuje 500 w każdym miejscu. Pytaliśmy nawet gościa na tuk-tuku (pasażerski skuterek z budą) i chciał tyle samo. Słońce go pokrzywdziło najwyraźniej - bo za tyle to klimatyzowaną gablotą się jedzie. A tak naprawdę to prawdziwych taksówek tu nie widać. Takich z oznaczeniami "taxi". Jakaś mafia pseudo-taksówkowa tu chyba grasuje. Taksówkowa posucha. Jedynie motorków dostatek, jak zwykle...


W końcu jakiś gościu z vanem dał się przekonać do kursu za 400 (coś trzeba ugrać dla lepszego samopoczucia). I oto nasze nowe lokum. Baan Sabade. 



Jakiś guest house dwugwiazdkowy. Aby uniknąć rozczarowań zwany profilaktycznie szczurzą norą. Ale w sumie nie było tak źle. Klima była. I wentylator. 


No i lodówki były. Tylko trzeba było je do prądu włączyć (taki folklor).  I były na kółkach, co pozwalało łatwo podtoczyć je do najwygodniejszego gniazdka - np. przy łóżku. 
Pewną niewygodą mogło być wspinanie się na 3 piętro ( a bagaże ciężkie)...



...ale jakoś poszło. Za to mamy niezły widok z korytarza na zaplecze:


I jeszcze jeden fajny szczegół architektoniczny. Wart uwiecznienia:


Do tej pory nie fotografowaliśmy łazienek, ale ten prysznic na ścianie w WC urzekł nas niesłychanie. Odpływ był w podłodze za muszlą ;). Ot ciekawostka.
Rozlokowawszy się poszliśmy na spacerek po okolicy. W sumie Krabi Town wypada słabo. W sensie oferty turystycznej. Niby knajpek i sklepików pełno ale wszystko albo zamknięte albo puste. Ruch słaby czy jak? Namierzyliśmy najbliższy 7-eleven. Lokalna babcia (recepcjoniska/gospodyni) powiedziała,  że dwie minuty drogi ale na oko było 30 sek. Jakieś małe zakupki pierwszej potrzeby...


Wakacje wakacjami, ale żyć trzeba...
Powłóczyliśmy się po targowisku:


Przejrzeliśmy ofertę durianów:


Niektórzy zeżarli ananasa:


Ogólnie leniwe snucie się po miasteczku:



Uważać tylko należy przy przechodzeniu przez ulicę (wiadomo ruch lewostronny). Najlepiej przechodzić po zebrach:


Tu jakieś rondo imienia słonia Trąbalskiego (chyba):


Nawet słoniowe latarnie mają:


I znaleźliśmy myjnię dla skuterów:
 

I jeszcze kilka innych rzeczy, ale już mnie palce bolą i czas zamknąć ten odcinek.;)
Zjedliśmy jeszcze bananowe naleśniki, żeby osłodzić sobie dzień...
 


...i zapadła noc.


Jeszcze trochę wieczornych pogaduszek, trochę notatek z podróży i trzeba było iść spać, bo już północ minęła a ciężki dzień nas czekał....

P.S. (wtręt geograficzny)
Dzisiejszy transfer wyglądał tak:




Na zielono transfer wodny. Na niebiesko lądowy (ten ostatni drogami oczywiście, a nie na przełaj jak ta krzywa strzałka). Na czerwono pierwotnie planowany, ale zmieniony z powodów obiektywnych. ;)

DZIEŃ 10 (28 stycznia)

Drugi dzień na Railay. Pełen "chillout". Czyli intensywne nicnierobienie (wyjąwszy energiczny atak na śniadanie).
Gruby zaczął od nadzorowania basenu...


Przechadzając się przy nim fachowym, inspektorskim krokiem:

Chwilę z nim posiedziałem, ale w opcji "żadnego łażenia"


Ostatecznie ustaliliśmy, że on pilnuje basenu, a ja idę na spacer do lasu. Zbliża się pora maksymalnego przypływu, a chcę sobie zobaczyć jak wówczas wygląda tutejsza laguna. To taka duża dziura w tutejszych górkach, połączona z morzem. Zostawiam personel basenowy przy czynnościach porządkowych...


... a jak już z tym skończy, to ma odebrać pranie. A ja sobie drepcę w kierunku skałek. Tam gdzieś u góry zamierzam za chwilę być:


To jest miejsce startu - otwarta droga do laguny. Stroma coś...


I pełna skał i korzeni, ale można się linami wspomagać,. Niestety z powodu wielodniowych opadów wszystkie są upaprane błotem i oślizgłe jak zadek ślimaka. Trudno, najwyżej zleci się i karoserię porysuje. Przynajmniej będzie można przetestować czy nasza podręczna apteczka do czegoś się nadaje...;)
Chwilkę to trwa. Wspinam się i lezę, jak jakiś makak błotny. Byłoby szybciej, ale dogoniłem inną grupę i trzeba się dostosować. Ktoś pełznie z przodu...



...ktoś z tyłu następuje mi na pięty...


..a gdzieś w środku ja we własnej uroczej osobie




Po osiągnięciu przełęczy -  zejście w dół. I napatoczyć można się na kolejnych ludzi (a ciężko ich tu się wyprzedza, bo szlak przeważnie wąski...


I na zmianę: w dół po skałkach, poziomo przez błota...



W częściach bardziej stromych  niektórzy preferują styl kuprem bo zboczu:


I już prawie widać dno laguny - jeszcze tylko kilka poziomów w dół tym kanionem...


Częściowo po bambusowych drabinach (3 szt)...


I oto jest cel tej odysei:


Mamy tu jeziorko napełniane przez morze podczas przypływu, umieszczone kameralnie w skalnej studni 


W czasie odpływu do dyspozycji kuracjuszy pozostaje tylko niecka wypełniona błotem. Ale to dopiero za kilka godzin, a że nie zamierzam pleśnieć tu tyle czasu, to fotki nie będzie. Szybkie opłukanie się...


..bom spocon okrutnie - jak niewinne prosię w mikrofali. Cała droga to sauna i duchota nieziemska - kanion jest głęboki i zasłonięty, więc żaden wiatr tu nie uczęszcza. Ani zefirek - chyba, że się komuś wymsknie z wysiłku. Na brzegu tłum się zbiera i słychać za dużo polskiego... 


...no i Gruby już może pranie odebrał. Czas wracać i przydzielić nowy zakres obowiązków. Jeszcze tylko zerknięcie na punkt widokowy po wydostaniu się na przełęcz.
To nasza zatoczka:


i szerszy widok: na cały półwysep Railay - obie zatoki oraz hotelowe eldorado między nimi:


Po powrocie do hotelu zastałem inspektora przy inspekcji odebranego prania. Okazało się, że dostaliśmy bonus. Różowe (mocno używane) gacie niewiadomego pochodzenia. Żadnemu z nas nie przypadły do gustu więc zostaną na wyposażeniu pokoju. Może ktoś się ucieszy?
Po południu zaplanowaliśmy plażowanko - dla odmiany w dalszych rejonach plaży. Ta część planu powiodła się umiarkowanie... Tzn była plaża, maski, rurki itd - ale woda dała nogę. To czas odpływu akurat i tam gdzie chcieliśmy ponurkować do dyspozycji było tylko szorowanie brzuchami po rafie. Mimo intensywnych poszukiwań:


..podaż żyjątek poddających się obserwacji została mocno ograniczona:


Zniesmaczony inspektor zarządził odwrót:


i udał się na żerowisko, czekające spokojnie na pobliskich wodach przybrzeżnych


Wrąbawszy nieco krewetek w cieście smażonych w głębokim oleju jakoś odzyskał naruszoną równowagę psychiczną i mogliśmy wrócić do hotelu. Po drodze podziwiając wyłażące z wody skałki:


... i personel hoteli w kapokach wracający do domu (widział ktoś kiedyś u nas ludzi na traktorze w kapoku?)
 

Tu zażyliśmy zasłużonego odpoczynku, obserwując leniwie jak kończy się dzień i rosną liście:


A po zmierzchu nawiedziliśmy centrum w celach zdecydowanie gastronomicznych. Coś w jednej knajpce.... 



coś w drugiej...
 
 
i może coś z grila?


Napchani jak indyki na święto dziękczynienia spoczęli w pokoju. Niektórzy ględząc przez telefon...


...a pozostali klepiąc głupoty w klawisze...


 i łypiąc od czasu do czasu złowrogo w obiektyw aparatu:


P.S. 
Kilkudniowy poślizg w notkach z podróży spowodowany był zgubieniem się w okolicy pozbawionej prądu i internetu, ale za to ponadnormatywnie zaopatrzonej w wilgoć i ból tyłka, ale o tym innym razem.