sobota, 11 lutego 2017

DZIEŃ 18 (5 lutego)

To mamy drugi poranek w Kuala. Niech go cholera. Wyspany jestem jak nigdy. Masakra. Nie dość, że o czwartej się człowiek położył, to gdzieś w okolicach piątej jakiś debil meczetowy koncert zaczął. Pokraka niedomyta. Niedorobiony syn kozy (sądząc po głosie) i pijanego makaka. Jeśli spełni się chociaż 5% zdarzeń, których mu życzyłem to cały jego wredny ród na 10 najbliższych pokoleń będzie miał przesrane. I jego sąsiedzi też - za to, że gada nie zastrzelili. Dawno nikt mnie tak nie wkurzył. Niby to 20 piętro, a słychać było tego pawiana jakby wył mi pod drzwiami. Szyby jakie cienkie tu mają czy jak? Hałas z ulicy tez idealnie słychać - a nocą tu jakieś wyścigi motocykli chyba odchodzą. "Szybcy i wściekli", taka ich mać. Szkoda, że nie "Przejechani i Zdechli". Wracając jeszcze do wyjca islamskiego - żeby chociaż 5 min jak dzwony w kościele nadawał, ale nie - on się musi wydzierać ja zachrypnięta małpa przez co najmniej pół godziny. Katastrofa, cytując ulubione powiedzonko Grubego. On to ma sen twardy - można mu czołgiem po poduszce jeździć - dopóki bezpośrednio gąsienicą przez paszczę się nie przejedzie - to śpi.
No ale skoro tak już się nie śpi to trzeba jakoś dzień zacząć. Poszukać jakiegoś śniadania, wyruszyć gdzieś itd. Aha - no i wstawić kolejne pranie. Oprócz naszych paru szmat wrzucamy tutejsze ręczniki - bo tu nie wymieniają codziennie - to nie hotel. A często się ich używa po powrotach z miasta. Nie zdążają wyschnąć, więc trochę stęchlizną już jadą. Więc sru je do maszyny. I klapki nasze bo też już odświeżenia wymagały. Szopy pracze z nas prawdziwe;) Ciekawe co wrzucimy do pralki jak już wszystko wyprane będzie...
No dobra, w miasto czas ruszać (11-ta prawie):
Pierwszy etap - czerwoną kolejką (tym metrem częściowym) do stacji głównej - KL Sentral. 


Można monorailem (tak przyjechaliśmy stamtąd przedwczoraj), ale już wiemy, że ta jest szybsza, a głodni już jesteśmy. 
W tutejszym centrum mają całkiem sporego koguta:


Ale są uzasadnione podejrzenia, że niezbyt on jadalny. I nie ma czasu na kulinarne eksperymenty. W tej sytuacji pozostaje bar z szybkim żarciem. Tym razem pada na Burger Kinga:


Po podstawowym uspokojeniu protestów głodowych namierzamy kolejną kolejkę. Niebieską. Właśnie ona nas dzisiaj ściągnęła na główny węzeł. Wybieramy się do Batu Caves, a ta właśnie linia tam zasuwa. 
 

Najwyraźniej to zupełnie inny operator - bo ceny niższe biorąc pod uwagę znacznie większą odległość do przejechania. Może ten państwowy jest, a tamte dwa jakieś prywatne? A może po prostu tańsza infrastruktura, bo w większości normalne tory biegnące po ziemi. Dla jasności - tamte specjalnie drogie też nie były (od 1,6 mruka do 3 mruków z ogonkiem - zależnie od dystansu).
Podróż jakoś minęła, chociaż tym razem ludniej. Stać trzeba było, a przystanków trochę jest. Ponad pół godz. jazdy.


Myśleliśmy, że po drodze się rozluźni, bo my do końcowej stacji pędzimy. Ale nie. Jeszcze przybywa ludków. Hindusów sporo. 


A po wyjściu na peron to już tłok konkretny. Wszyscy zwiedzają jaskinie dzisiaj?


Te jaskiniowe świątynie to jakieś hinduistyczne są. Mimo, że w kraju islamskim. Stąd hordy Hindusów z upapranymi farbą czołami jadących z nami pociągiem, a teraz tuptających w tę samą stronę co my:


Można wśród nich spotkać gości z ogolonymi glacami - pomalowanymi niechlujnie złotą albo żółtą farbką:

Może to jakiś hinduski odpowiednik Popielca?
My na początek zmierzamy nie do głównej groty, ale w stronę Wielkiej Zielonej Małpy. 


Nie wiem czy to jakiś bożek hinduski (dość prawdopodobne) czy po prostu pomnik dyrektora tego ośrodka (mniej prawdopodobne). W sumie mało istotne. Wiemy, że spory jest. Zielonkawy. I wygląda jak małpa (nie mylić z "małpą w czerwonym"). Za małpiszonem jakiś obiekt kultu wymagający pozbycia się obuwia. 


Nie ma co ryzykować, że ktoś nam nasze Timberlandy podchrzani - bo ewentualne zamienniki wyglądają nie dość szałowo:


Zerkamy z zewnątrz. Nic ciekawego w sumie. Mnóstwo wszędzie Hindusów. Może jakieś święto u nich akurat? To by wyjaśniało ten tłumek. A o święto to u nich niewątpliwie łatwo. Mają taką wielką kupę różnych bogów, bożków i bożeczków w swoim panteonie, że biorąc pod uwagę ograniczoną liczbę dni w roku - codziennie musi przypadać co najmniej kilkanaście świąt ;). To musi być dość wyczerpujące. Idziemy dalej do jaskini. Bilety trzeba nawet kupować. Po 5 mruków, więc tragedii nie ma. Najpierw pamiątkowe fotki przy wejściu. Wszyscy tu je cykają, więc nie będziemy gorsi:




Przed wejściem dyżuruje jakiś podejrzany metalowy zaprzęg. A za nim jakaś zielonkawa stwora z ponadnormatywną liczbą rąk:



W jaskini już nie jesteśmy pewni czy to świątynia. Na pewno jest to wystawa figurek wszelakich:


Ale jakoś religijnej aktywności tu nie widać. Nikt chyba tu niczego nie czci. Zamiast jakichś świec, lampek oliwnych czy kadzidełek - taśmy z diodami, jak na wsiowym disco.


Ani to specjalnie ładne, ani klimatyczne. Odpust czy inna cepelia.


Jedyne co w miarę tu wygląda to schody w górę. Te za tą "cudownie" podświetloną bramą:


To sobie nimi podeszliśmy do tej górnej groty:


człapu, człapu...


Rzut oka z góry na ten przybytek "sztuki" (przez małe "sz"). 


A tu u góry pustki. Tylko kraty jakieś.


 i parę zapór drogowych:


czyli w zasadzie nic tu nie ma, można powiedzieć:


Po namyśle muszę zmienić opinię. Nie miałem racji. Coś tu jednak jest. Śmieci:


To wracamy do poziomu figurek. Całej sterty. Ludzi, zwierząt, jakichś innych dupereli: 


A tu jakiś duży koleś:


Z imponującą pojemnością pępka. Pewnie będzie pół galona:


Może to Guliwer jakiś? Albo syn Godzilli? I słonika ma:


Dobra, dość tej cepeliady. Byliśmy, zobaczyliśmy - można spadać. Widać już światełko w tunelu. To chyba wyjście:



I ponowne spotkanie z Wielką Zieloną. Tym razem od dupy strony. Ogon ma, jak się okazuje. Czyli małpa na całego.



Czas zabrać się za główną świątynną grotę. Kawałek trzeba przejść. A upał cudowny. Jakieś 60 stopni więcej niż w Polsce (zakładając ożywcze przymrozki na poziomie -10).


Gruby postanowił zatankować:


A ja przedzieram się przodem przez hinduski odpust. Jakieś  figurynki.


sprzęty do obrządków?:

Stoiska z żarciem. Niektóre sprawy nawet apetycznie wyglądają. Spróbowałoby się, ale jest tu pewien drobny problem. Miejscami na tym całym pasażu śmierdzi jak z murzyńskiej chaty. Albo z podogonia skunksa. Jakby coś tu zdechło niedawno. Tak niespecjalnie pobudza to apetyt. 


Czym dalej tym dodatkowo hałas większy. I jeszcze większy. I naprawdę spory. Terror dźwiękowy. Hinduska muzyka. Piłowanie zdychającej owcy. Nieustanne. Przez megafony. Na cały regulator. Ocipieć można. Mózg człowiekowi lata po czaszce i kombinuje którędy spieprzać. Mam dzisiaj pecha akustycznego. Trudno sobie wyobrazić taki jazgot. Monotonny i wwiercający się w czaszkę. Bez żadnej przerwy. A podobno muzyka łagodzi obyczaje. Ale nie ta. To coś po 30 sekundach prowokuje do mordu na autorze tego szajsu. Po minucie człowiek już wie dlaczego i dla kogo wynaleziono tortury. I to ta tysiącletnia hinduska kultura? Cywilizacja starsza niż nasza. Wzbogacająca wnętrze i ducha. Przywracająca wewnętrzną równowagę. Bla, bla, bla... Niektórzy do Indii po to jeździli, guru sobie szukać itd.? Ja pierdzielę - dajcie mi karabin maszynowy to ich tu wszystkich ubogacę. Ołowiem. Albo chociaż paczkę granatów. I ten syf dookoła. Brrr.. Zawsze twierdzę że do cudzej wiary mam w zasadzie stosunek uprzejmie neutralny, Jest mi obojętne w co ktoś wierzy: Wisznu, Sziwę, Herna, astrologię, homeopatię czy Boga Słońce. Jego sprawa, nic mi do tego. Oczywiście do momentu, w którym mi się z tym do mojego domu próbuje nie wpychać. Ale to tutaj mój wewnętrzny spokój zdecydowanie narusza. Horror. I zgroza. Mijamy źródło tego wariackiego kociokwiku i zasuwamy dalej. 


Już przy wejściu do głównej świątyni. Jakiś złoty posąg na straży. Duży całkiem. Nie wiem kogo przedstawia. Ale chyba jest to on (sądząc po budowie klatki piersiowej):


Jak ktoś chce, to tu jest tabliczka znamionowa:


Ale przy wejściu znowu jakieś obrzędowe hałasy. Litości ci ludzie nie mają. Dla uszu przynajmniej. I dla nosów też dość często. Stoi sobie dwóch gości poozdabianych nietypowymi dekoracjami. Jakiś religijny rytuał chyba. Wyglądają jak chodząca filia sklepu wędkarskiego, przy czym jeden sobie jakieś owocki pozawieszał:


a drugi coś przypominającego małe zapieczętowane naczynia:


Twardziele. Ale nie ze względu na te haczyki, a na to, że zaraz obok stał typek w czerwonej koszuli. Z megafonem. I wył do mikrofonu jak dusza potępiona. I to jakaś wyjątkowo porąbana. Z akompaniamentem towarzyszącej mu sekcji instrumentalnej w stylu hinduskim. Jazgot straszny. Nie wiem ile czasu oni tu stoją: godziny, dni czy jeszcze lepiej - nieznajomość rytuałów się kłania. Jak poprzednio - po 30 sekundach chce się uciekać. Powiedziałbym, że czmychać gdzie pieprz rośnie, ale to mogłoby wskazywać na Indie - czyli z deszczu pod rynnę. Więc lepiej schodami do góry. A schodów sporo. Gruby jest przeszczęśliwy:


już wyżej (i ciszej):


i jeszcze troszkę:


Pan inspektor coraz bardziej promienieje (widać lubi te klimaty):


Docieramy do górnej bramy:


Gdzie czeka nas nagroda. Smród taki, że hej. Mimo że miejsce zdecydowanie przewiewne.


Jaskinia faktycznie wielka. Jak jakaś katedra. Dalej widać schody do położonej wyżej części:


Naprawdę ładne miejsce. Byłoby. Gdyby nie zmieniono go w syfnik ogólny. Smród brud i paskudztwo. Ponastawiane różnych "ołtarzyków". Tu się coś kopci, tam coś dymi:


 brudne to to wszystko, fuj i ohyda:


Wszędzie śmieciory mieszane z błotem i nie wiadomo czym jeszcze. Przy czym błoto nie jest zawinione - jaskinia nie jest szczelna i woda się tu leje jak pada. Więc tego się nie czepiam. Ale upaprane i oblepione wszystkim ołtarzyki, sterty odpadków i syfu - to już dzieło użytkowników. 
Koguty słychać. Myśleliśmy, że to może jakieś nagrania odtwarzane w celach ceremonialnych, ale gdzie tam. Syfnik pogłębia prawdziwy drób, obok figurkowego:


kapliczka Wielkiego Bóstwa Odpadków Stałych (chyba):


Tu znowu jakaś sekcja z wejściem tylko na bosaka (podziękujemy, skorzystamy z zoom-a aparatu):



A tu zwieńcznie górnej jaskini. To taki otwarty komin obrośnięty zielenią na górze. Z padającym deszczem. Fajne to by było - gdyby nie bajzel


Niby tu sprzątają:


Ale wg mnie jakoś słabo im to idzie, bo i tak miejscami wygląda tu i śmierdzi jak na śmietniku. A wyznawcy drałują po tej syfiarni na bosaka:



Ja w sumie nie mam nic przeciwko chodzeniu boso - ale wolałbym najpierw posprzątać. Tak żeby ewentualnie tylko deszcz na tej posadzce był. Jak widziałem co tu się wszędzie wala dookoła to na myśl o tym aż człowieka wstrzącha. I się zastanawia, że po tym eksperymencie trzeba by tydzień stopy w odkażających chemikaliach moczyć, na wszelki wypadek;) Brrrrr... Ale może dziwny jestem. Bo jakoś za zbytnim syfem nie przepadam.
Czystości się utrzymywać nie bardzo chce - ale skarbonkę sobie tu wystawili wielkości człowieka:


To się nazywa optymizm... ani grosza syfiarzom. Ale może sami wyznawcy je zapełniają? Bez wsparcia turystów. 
Chcemy już zwiewać, ale naprawdę leje na zewnątrz...


...więc trzeba chwilę poczekać. Trochę to przykre, bo tu przy wejściu śmierdzi akurat wyjątkowo. Pewnie w celu uświadomienia wchodzącym doniosłej atmosfery tego miejsca.


To na chwilkę zaglądamy do bocznej jaskini Dark Cave:


Za dodatkową opłatą można tu wybrać się na 45-cio minutową przechadzkę po ciemnych jaskiniach. W kasku z lampką i nawijającym przewodnikiem. Tylko najpierw trzeba poczekać aż się odpowiednio duża grupa chętnych zbierze. Ale chyba mamy już dosyć tutejszych grot.  Tym bardziej, że nie wiadomo ile czasu grupa się będzie zbierać a na zewnątrz przestało padać. I można przystąpić do ewakuacji;)


Szybko przegalopowujemy przez odpustowe targowisko. Poza terenem też widać ślady intensywnej religijnej działalności:



Podsumowując Batu Caves. Nie zgadzam się z popularnymi w necie opiniami jakie są wspaniałe, warto zobaczyć itd. Wg  mnie nie. Same jaskinie byłyby nawet fajne, gdyby ten syf ze środka powyrzucać i zostawić samą naturę. Z tej okołoreligijnej "nadbudowy" w miarę wyglądają te główne schody (jak się z góry patrzy to jest nieźle) i ten złoty kolo na dole. Reszta to porażka. Smród, tandeta śmietnik i syfiarstwo, Mieli ładne jaskinie i je popsuli. Ale to może dlatego że trafiliśmy na jakiś dzień odpustowy. Jak dla mnie ta cała hinduska kultura to jakaś porażka. Tutaj to delikatna namiastka tego czego w wyobraźni spodziewałbym się w Indiach. Jakimś Mombaju czy innej Kalkucie. Czyli ekstremalny syf, brud, smród, bezsensowny hałas itd. Dlatego jakoś mnie tam nie ciągnie. Jak ktoś ma inne zdanie to trudno, jakoś to przeżyję ;)
Na stacji popsute automaty. Gruby zabrał się za "ręczne" kupowanie biletów:


A ja tymczasem zainstalowałem się w polu rażenia wentylatora, żeby troszkę od parówy i duchoty odsapnąć. Do odjazdu pociągu jeszcze 20 min ale przed chwilą przyjechał i stoi pusty. A w środku klima.  No to wiadomo co robić. Ładujemy się na pokład


Można sobie spokojnie wybrać miejsca, zasiąść i ochłonąć po upale, parniku głębokich przeżyciach duchowych związanych z poznawaniem obcych kultur. Brrrr... Pociąg pusty, mamy dobra okazję sfotografować jeden z ciekawszych tutejszych zakazów czego to nie wolno robić w pociągu:


Okazuje się, że nie można się tu całować (oprócz palenia, jedzenia picia, śmiecenia, przyklejania gum i wprowadzania zwierząt  i niebezpiecznych materiałów). Ale na rysunku para jest hetero, więc może nam wolno?


Podczas podróży okazało się, że popełniliśmy małe faux-pas, jak mawiają starzy Galowie. W pewnym momencie studiując okoliczne oznakowania na ścianach wagonu zauważyliśmy, że jest przekreślony symbol pana i pana z panią. I przypomniało nam się - czytaliśmy kiedyś, że są tu czasem przedziały tylko dla kobiet. Oznaczane na różowo. Nawet przechodzić przez nie się nie powinno. I faktycznie, dookoła pełno różowych ciapów na ścianach. A wszędzie same babki siedzą. Wychodzi na to, że jak wybieraliśmy miejsca, osiedliśmy w damskiej sekcji. Takie dziwne podświadome ciągoty;) Jeszcze jeden gościu tu siedział niedaleko - może niezorientowany. Zmieniliśmy lokalizację, bo kultura musi być. A ew. kamieniowanie może zepsuć cerę;)
W KL Sentral przesiadka na monorail. Jedziemy do Bukit Bintang - tym razem za dnia. Na tę ulicę gastronomiczną zjeść jakiś lunch.



Ruch tu jeszcze mały o tej porze. I ostatecznie niczego nie zjedliśmy. Siedliśmy w jednej knajpce zbadać asortyment, potem w innej - też przejrzeliśmy menu.  Jakoś dostępne potrawy nas nie przekonały. I wydawały się dziwnie drogie. Podejrzane. Do tej pory nie mieliśmy problemów w tej kwestii. Zawsze się znalazło coś nadającego się do wrzucenia w siebie. To zahaczany o KFC (jest tu niedaleko). Potem jeszcze trochę włóczenia po okolicy - ale od strony zaplecza, bo to ciekawsze niż rzędy stolików i namawiaczy:



i można np. kolekcją ulicznych zaworów się zachwycić:



Ponieważ jestem w spalaniu mniej ekonomiczny niż Pulpet, musiałem jeszcze czymś się dopchać. Jakimś kebabem w długachnym naleśniku kupionym na rogu. Gościu certolił się z nim jakby 5-daniowy obiad montował. A wyszło mu coś zupełnie bezsmakowego. Ale jakoś to wcisnąłem. Na krawężniku pod stosem reklam:


Są w takim zagęszczeniu, bo jest wspólne wejście do całej kupy lokalików. Po powrocie do bazy pojawiły się drobne problemy. W sekcji pralniczej. Okazuje się, że jak się pierze klapki to wskazane jest odpuścić sobie suszenie.


Przewiduję problemy z dalszą eksploatacją. W moim przypadku z powodu dużej niekompatybilności z jedną ze stóp. W przypadku Grubego - z powodu znaczącej zmiany rozmiarówki i nowych kształtów dostosowanych do zjazdów ze zbocza. Tutaj raczej niepraktycznych, z powodu skromnego naśnieżenia.
W tej sytuacji konieczna byłą zmiana planów.  Gruby miał rezerwę klapkową, ale ja nie (mój bagaż był 5 kg lżejszy). Mam płetwy, ale za głośno się w nich chodzi po tych podłogach. Więc skoczyłem do chinatown po jakieś rozwiązanie (wiadomo, u Chińczyka kupisz wszystko). Gruby się poświęcił i pojechał ze mną. I straciliśmy przez to 1,5h, a pierwotnie chcieliśmy udać się wieczorem do parku KLCC sfotografować wieże Petronas nocą. Czasu brak. To szorujemy na 51 piętro:


Mamy w końcu panoramę na dachu. To jakieś nocne fotki da się jeszcze zrobić. Petronasów:


I wieży TV:

Z kąpieli rezygnujemy, bo coś tu tłoczno w tej chwili. Chińczyków ktoś nawpuszczał:


To jeszcze fotka wieży w innym kolorze (zmienia barwy jak pijany kameleon):


i zbliżenie na bliźniacze choinki:


I zjazd stąd. Dosłownie. O 31 pięter. Trzeba się jeszcze chwilę zrelaksować:


Powyższe zdjęcie Gruby dedykuje koledze PS;)
Jeszcze chwilę można poklepać w klawisze (chłodno tu trochę, trzeba by klimę skręcić, ale nie chce się pilota szukać):


Jakieś wstępne pakowanie, żeby na rano mniej było i trzeba się trochę przespać. Bo jutro zmiana miejscówki.