wtorek, 7 lutego 2017

DZIEŃ 15 (2 lutego)

Kolejny dzień na łonie natury. Twardym. Jednak. Mimo zmiękczającego wpływu rzecznych kamieni wbudowanych w nasz katafalk.


Czyli druga noc również składała głównie z poszukiwań św. graala - tzn. pozycji pozwalającej na chociaż pół godziny ciągłego snu. Nic tylko wiercenie się, przekładanie i ból dupska wraz z przyległościami. Spaliśmy tak "głęboko", że wystarczyło rzucić półgłosem pytanie  która godzina, a natychmiast otrzymywało się odpowiedź. A wskazówki pełzły tak wolno..  znowu przez 12 godzin (no, może godzinę mniej, bo kolacja była już po ciemku).
Ale w końcu świt nastał. Okoliczne małpiszony się obudziły:


inspektor przykucnął na jakiś wygodniejszym kamieniu z poranną fajką:


Wieczorem widziałem, że Juliany na nocleg wybrały chyba najwyższe drzewo w okolicy. W dodatku prawie bez liści. Widocznie lubią moknąć. Za to makaki siedziały w większej gęstwinie. Część zaraz za naszą chatką, a część po drugiej stronie rzeczki. Widocznie chciały mieć oko na wszystkie strony obozowiska. Wiedziały czego chcą skubańce. Jak tylko kucharz zaczął się po kuchni kręcić i wyrzucać jakieś jadalny asortyment, to zaraz się nim zaopiekowały. Woda im w najmniejszym stopniu nie przeszkadza. Wszystko co się tam wrzuci zaraz wyciągną.



Z prądem spłynął jakiś waran...


wylazł na płyciznę...


 pokręcił się chwilę, rozejrzał...


i oddalił  statecznym krokiem, kołysząc swoim gadzim dupskiem. Z powrotem w górę rzeki:


A Gruby tymczasem siedzi i knuje:


Dowiedział się od Rena, że na dzisiaj jest jeszcze zaplanowany mały 2 godzinny trekking po dżungli. Więc próbował namówić przewodnika, żeby mnie przegonił po okolicznych górkach samego a on w tym czasie poczeka w obozie. Ale szatański plan mu nie wyszedł. Przewodnikowi nie wolno zostawiać nikogo samopas. Ostatecznie zostaliśmy więc przed południem w obozie i ganialiśmy małpiszony. Pierwszy zjawił się jeden z Julianów.



Zainteresowały go ciastka, którymi raczyłem się przy przedśniadaniowej kawie. Gość dał się bez problemu zaprosić do obozu:


Całkiem towarzyski koleś z niego - i bardzo dobrze ułożony. Pewnie po prywatnych szkołach w Anglii;)


Chyba ze dwie godziny siedział u nas, na samym środku obozu. Niczego sam nie kradł, tylko cierpliwie czekał aż go poczęstują. I zwykle się doczekiwał.


Po śniadaniu dżunglowy personel zajął się porządkami, suszeniem wyposażenia i ogólnie różnymi pracami przygotowawczymi do zwinięcia biwaku.


A my mieliśmy leniwą sjestę na granicy dżungli. I ganianie się z małpami. Bo durne makaki otaczały nas ze wszystkich stron i trzeba było mieć na nie oko.


 Chwila nieuwagi i podwędziły Grubemu z chaty papierosy i zapalniczkę.


Zapalić żadnej fajki im się nie udało, ale pogryzły mu pudełko i wysypały zawartość. Chyba im gatunek tytoniu nie odpowiadał. Może liczyły na trawkę?  Z zapalniczką było trudniej - bo jeden gagatek zwiał z nią na wysoką gałąź i ani myślał oddać. Próbował ją rozgryźć. Dosłownie. Trzeba było poczekać aż się cymbał znudzi. Jak za kwadrans poszedłem pod rzeczoną gałąź, to zgodnie z oczekiwaniami znalazłem zapalniczkę w liściach na ziemi. Nadgryzioną, ale sprawną.
W ramach dbania o dostateczną ilość witamin w diecie przyniesiono nam na koniec jeszcze tackę z owocami.
 

Na to zaraz zebrało się całe grono fanów w okolicy. Bo jak inaczej. Julian oczywiście grzecznie poczekał na swoją działkę (skórkę od ćwiartki ananasa)


po czym oddalił się żeby zjeść w spokoju. Ale makakowa hałastra - szkoda gadać. Oczywiście próbowała wprosić się na bezczela. I to nie tylko drzwiami, jak ten tutaj.


Trzeba było ciągle plebs przeganiać i przywoływać do porządku - żeby cierpliwie czekali na ogryzki:



Wszystkich  owoców nie daliśmy rady wciągnąć. Jak odniosłem tace z resztą do kuchni to Ren pokazał nam co potrafią makaki. Powrzucał kawałki arbuza do wody - w miejsce gdzie było głęboko. To samo zresztą zrobił z kulkami ulepionymi z ryżu pozostałego w garnku. Okazało się, że te małe dranie nie dość, że potrafią pływać to nurkują jak po kursie PADI. I to bez masek rurek i płetw. Sru pod wodę i za chwile wynurza się zadowolony małpiszon z kawałkiem arbuza. Albo z ryżem w łapie.


Trochę małej bijatyki też było, bo jak wiadomo można mniejszemu zabrać zamiast samemu nurkować.


Trochę seksu, jak szefa tej bandy akurat naszła ochota... No chyba że siedział akurat na ognisku. Zapewne zdziwiłby się trochę jakby mu to pod dupskiem rozpalić...


Jeszcze raz pojawiły się jaszczury. Jeden nawet wylazł sobie na brzeg:


chciał się trochę poopalać chyba...


Obóz w końcu zwinięty. Ostatni rzut oka na dżunglę  w której tak rozkochał się Gruby:


I zasuwamy nad dużą rzekę, skąd trasą wodną wracać mamy do cywilizacji. Gruby przodem. Zew krzesła go wzywa. Jak stwierdził, nigdy by nawet nie pomyślał, że dojdzie do takiego stanu, że jego największym marzeniem będzie krzesło.


Troszkę wzdłuż rzeki, po kamulcach, uważając żeby się  na koniec nie wywalić albo kostki nie zwichnąć:



I oto już widać marinę, przy której zacumowano naszą jednostkę:


Kapitan Ren dopilnowuje końcowego montażu:


... i zapakowania naszych bagaży w grube foliowe worki. Trzykrotne - jeden w drugi i każdy oddzielne zawiązany. Jak stwierdził Ren - on nie lubi kłopotów, stąd potrójne zabezpieczenie.


I już czas na wodowanie:


Oraz wymoszczenie gniazdka dla naszych bladych zadków:


Jeszcze tylko fachowe przymocowanie i rozmieszczenie ładunku:


I najważniejsza operacja -  załadunek balastu:


I gotowe. No to jedziem:


My siedzimy w środkowym dużym kółku, a w dwóch mniejszych satelitach kapitan Ren i bosman bezimienny. Wstyd przyznać, ale jego imię jakoś umknęło. Może w ogóle się nie przedstawił? Nie kojarzę jakoś... W każdym razie okręt jest ustawiany w taki sposób, że bosman jedzie na dziobie i tyką odpycha się od wszystkich skałek, w które usiłujemy przywalić:


Podczas gdy Ren zajęty jest utrzymaniem prawidłowego ustawienia okrętu - czyli dziobu z przodu  a rufy z tyłu. Mniej więcej.


I tak sobie żeglujemy przez rwące odmęty. Z odwłokami wymoczonymi w wodzie, górą nagrzaną słońcem., nie przemęczając się i kontemplując przepływające krajobrazy:


Tak właśnie pojmuję turystykę - rzecze inspektor. Miękko pod siedzeniem, pocić się nie ma potrzeby, krajobraz sam się przesuwa - po prostu bajka.


Ale tak już w życiu bywa, przyjemne rzeczy trwają zwykle krótko. Zasada ta dotyczy również naszego rejsu i po jakichś 15, może 20 minutach już dopływamy do Bukit Lawang


Jeszcze tylko chwilka na podziwianie lokalnej architektury:



ostatnia prosta:


I na wysokości naszego mieszkanka - wysiadka:




I to jest koniec naszej dżunglowej wyprawy. Jeszcze tylko czułe pożegnania z lokalną brygadą, obietnice polecenia ich naszym znajomym i gramolimy się do naszej tutejszej mety. Po porozwieszaniu gdzie popadnie (aż krzaków w okolicy zabrakło)  wszystkich mokrych i wilgotnych szmat, ręczników sandałów itd. można w końcu zażyć zdobyczy cywilizacji  Czyli prysznic i jakaś miękka miejscówka na początek.


A po odzyskaniu jako takiej równowagi i odrobiny sił... odważna, 20-metrowa wyprawa do hotelowego lokalu. Cywilizacja. Jak już wspominałem.



Dzień jeszcze w pełni. A my nadal w Bukit Lawang. Warto zobaczyć jak ta metropolia za dnia wygląda. Troszkę sił się już odzyskało, więc na mały spacer powinno wystarczyć. O znajomego mostku zaczynając:


Przez samo centrum:


W poszukiwaniu zimnego piwa tutejszej marki innej niż wszechobecny Bintang. Ren twierdził że jest lepsze.  Poszukiwanie nie wyszło. W jednej z placówek handlowych było, ale ciepłe,


 Trudno. Cóż poradzić. Mają tu nawet jakiś pomnik. Czegoś tam.


Palmową aleję.


Palmy to chyba jedyne czego w okolicy dostatek. To te olejowe. Przemysłowe uprawy. Wszędzie w okolicy. Orangutany skubane miały szczęście, że mieszkają na takim pogiętym terenie bo by im parku narodowego nie założyli. Musiałyby spakować walizki i wyjechać na Madagaskar. Albo do Murzazichla.


O, gimbus przyjechał:


 Ktoś zaparkował gablotę Mitsubishi:
 

Oprócz ganiania turystów po górkach toczy się tu zwykłe życie. I tylko my, dwa wymęczone leniwce snujemy się bez konkretnego celu. Robiąc złudną nadzieję okolicznym sklepikarzom.


Straganów i sklepików jest tu całkiem sporo jak na taką dziurę. Ewidentnie pod klientelę turystyczną. Ale teraz akurat jest czas poza sezonem (szczyt chyba w naszym lecie tu przypada i na początku jesieni). Turystów śladowe ilości, to i atmosfera senna. Teraz to podobno pora deszczowa tu jest. Choć w miarę łaskawie się z nami obeszła. Na szczęście, bo to dopiero mogła by być błotna jazda po dżungli. Teraz już potrafimy to sobie wyobrazić.
Jeszcze tylko spacerek przy rzece. Sporo tu tych mostków. To ten, którym ruszaliśmy w dżunglę przedwczoraj:
 

Jakiś tubylec samotnie spławia się z prądem... może na zakupy?
 

A pod kolejnym mostkiem (ewidentnie skleconym metodą chałupniczą) ktoś się kąpie. Albo robi pranie. Albo jedno i drugie na raz.

 
Po pobieżnym (bo upał straszny) zwiedzeniu okolicy wróciliśmy do naszego hotelu. Tam już spokojniutko, bez nadmiernego wysiłku można było spędzić resztę dnia. Przy strategicznie wybranym stoliku w lokalu - takim przy wentylatorze i jedynym gniazdku elektrycznym (do którego można było podłączyć komputerek). Tutaj w spokojności kontemplowaliśmy wrażenia z lasu, obgadywaliśmy innych gości, zamawiając co jakiś czas posiłki i uzupełniając braki w elektrolitach.; ) Ktoś z personelu brzdąkał na gitarze, za płotem gulgotał jakiś nawiedzony indor - pełen relaks. A Gruby wypił połowę coli z tutejszej lodówki. I tak nam jakoś zeszło, aż sen zmorzył... Personel też się już zawinął, a po knajpie przechadzali się tylko kandydaci na kolejne przekąski...