No. Z grubsza wyspani po wczorajszym dość intensywnym dniu, można rozpocząć kolejny. Trochę mniej intensywny. Odrobinkę. Troszkę rano posjestowaliśmy po śniadaniu i potaplaliśmy się w basenie. Nie bardzo była chęć żeby się gdzieś ruszać bo prognozy zapowiadały burzę około południa. Ale jak do tej pory prognozy mało się sprawdzały. Więc jako że do godziny 13-tej nic się nie wydarzyło to jednak ruszamy. Plan na dzisiaj: biała wyspa. To taka kupa piachu wystająca z wody jakieś pół kilometra od wyspy. No może troszkę więcej. Nic na niej nie ma - tylko plaża i turkusowa woda. Ale trzeba zaliczyć, bo ładne fotki stamtąd są. Po drodze jednak mała zmiana planów nastąpiła. Stanęliśmy przy jeszcze jednej atrakcji turystycznej - nazywanej wejściem na stary wulkan. To faktycznie wulkan, ale dużo mniejszy niż Hibok. Gruby zbiera siły przed schodami:
W sumie to żadna górska przechadzka. Nawet nazwano to "spacer do starego wulkanu".
Ale nawet to jest nieprawdziwe. Nie dochodzi się na szczyt wulkanu. Schody, a potem ścieżka wiją się po zboczu tylko do pewnej wysokości. Naprawdę to tylko spacer. Jedynym utrudnieniem jest konkretna temperatura, bo akurat słońce postanowiło wyjść zza chmur i nieco przyłożyć niewinnym nam. Jakiś pan pracowicie zamiatał sobie początkowy kawałek schodów - ale jak tylko zaczęliśmy się zbliżać, to odstawił miotłę i objął posadę urzędnika. Czyli obsadził sobą stanowisko do sprzedaży biletów. Wejściówka 5 peso (mniej niż 40 groszy).
Dokładnie rzecz ujmując - jest to droga krzyżowa zbudowana malowniczo na zboczu wulkanu. Przy czym malowniczość dotyczy samej trasy i widoczków, bo już stacje drogi krzyżowej specjalną urodą nie grzeszą. Ale może ja się nie znam na sztuce
Paru ludzi się tu krząta. Zamiatają schody i coś porządkują i palą w pobliskich krzaczorach. Na murku sobie położyli jakiś wykopane korzenie. Podobno to co jadalnego.
Zamiast tu coś palić i okadzać dymem spacerowiczów lepiej by przetrząsnęli te chaszcze, bo tutaj to jeszcze całe watahy japońskich żołnierzy mogą się ukrywać:
Mają tu chyba jakiegoś lekkiego hopla z tym paleniem. Jak się jedzie na motorku to co kawałek coś dymi. W naszym ośrodku w pewnym momencie w 3 punktach terenu coś się kopciło. Dopiero ogień wynaleźli i się popisują, czy co?
Grubson marudzi, że za gorąco i może on nie będzie już dalej właził. Ale na razie idzie, zrzęda jedna. Droga jest betonowa tylko przez jakiś kawałek. Trochę schodów i betonowego chodnika.
Potem to już normalna gruntowa ścieżka. Nie chciało się już wyżej betonu targać.
Wyżej i wyżej. Widoczki całkiem ładne. Widać morze i krzyż na zatopionym cmentarzu.
Czasem chwilę poczeka się na towarzysza, który raczej oszczędnie gospodaruje energią, a dodatkowo zdarza mu się zatrzymać gdy mocno pogrąży się w zadumie nad marnością bytu...
Obecny tu dorodny koleżka jakoś nie podziela mojego entuzjazmu marszowego. Nie bardzo też pali się do moich propozycji zdobycia nieco większych wypukłości terenu. Robi tylko wielkie oczy i puka się w czoło. I kręci kółka palcem wokół głowy. To jakieś gusła drogowców? Ewentualnie jest w stanie łaskawie się zgodzić, ale tylko przy załatwieniu mu opcji z min. 6-ma tragarzami. Czterech do lekktyki z jego inspektorską mością a dwóch do machania wachlarzami z piór. Takimi na patyku.
Dziwny jakiś...
Ale przynajmniej korzysta ze świeżego powietrza i oddycha głęboko. Tak głęboko że słychać go już z daleka.
Jeszcze odrobinę głośniej będzie sapał to autochtoni tam na dole pomyślą, że wulkan się znowu budzi...
Dzisiejszy spacerek na górkę i świetna pogoda znowu prowokuje mój pociąg do jakiejś małej wspinaczki. Hibok dobrze widać. I drażni mnie to. Należałoby go zdobyć choćby z zemsty za nieprzystępność wulkanu w Legazpi.
Ale chwilowo spacerujemy sobie radośnie pod małą górkę, podziwiamy widoki:
Cieszymy słońcem, które jak dotąd lubi się przed nami często ukrywać. Gruby z tej radości postanowił nieco wyeksponować swoje ciałko na jego promienie:
I tupta powoli pod górkę z miną męczennika. Zamiast cieszyć się aktywnym wypoczynkiem
Stacja przedostatnia. Inspektor daje radę. Choć cierpi srodze. Można powiedzieć, że wyjątkowo utożsamia się z pokonywaną drogą krzyżową.
Jak widać wystarczy odpowiednia trasa religijnego misterium, żeby uczestnicy bardziej je przeżywali. A propos drogi krzyżowej - widać że nie jest to tylko trasa widokowa dla turystów. Faktycznie jest użytkowana zgodnie ze swoim religijnym przeznaczeniem. - wszystkie stacje noszą ślady po świecach, przy niektórych prowadzone są jakieś prace remontowe, nasadzane jakieś roślinki ozdobne itd.
I oto koniec trasy. Dobrnęliśmy.
Tutaj kończy się droga krzyżowa na zboczu wulkanu i dalej iść się nie da. Brak jakiejkolwiek ścieżki. Niektórych mocno ten fakt zasmucił:
Złazimy na dół, nawet szybko to idzie. I żadnego specjalnego marudzenia ze strony Pana Zrzędy. Ciekawe co go tak gna...
No tak - tu go gnało. Jego droga krzyżowa jeszcze trwała. Stacja XXII - inspektor dopada lodówkę.
Fakt, troszkę się człowiek wypaca maszerując w takim upale. I trzeba regularnie uzupełniać płyny.
W międzyczasie mały rzut oka na zaplecze punktów handlowych... a raczej handlowo mieszkalnych
No, elektrolity i cukier uzupełnione to można dosiadać tych tu cierpliwie czekających
Docieramy do naszego pierwotnego celu. Tu jest przystań z której pływają łódki na białą wyspę. A w zasadzie "przystań". Bo akurat tutaj to po prostu konkretny kawałek brzegu. Infrastruktury typu pomost, marina czy choćby kawałek nabrzeża - brak. Po prostu akurat stąd pływają łódki i tyle. Pewnie dlatego że najbliżej. Jedynym mniej więcej stacjonarnym elementem owej przystani jest budka zawierająca panią sprzedającą bilety.
Koszt operacji pt. "wyprawa na białą wyspę" składa się z dwóch elementów. Jak zwykle wejściówka za osobę - tu akurat 20 pesos, oraz wynajem łódki 450 pesos. O takiej tu:
Jak ją obejrzeliśmy z bliska to wyszło nam że maksymalnie może zabrać 6 osób. Czyli najtańszy koszt takiej wycieczki jaki da się uzyskać to 20 + 450/6. Zadanie z matmy dla prawdziwie zaawansowanych. Jeśli patrzeć w skali "giertychowa matura"). W każdym razie na pokład wskakuje tylko nasza urocza parka i załoga - przy czym ich są 3 sztuki więc mają przewagę nad pasażerami.
Rejs długo nie trwa. Daleko to nie jest. Cel nawet z brzegu widać a zbyt wiele to ta wyspa z wody nie wystaje...
I co, Widać?
a tera?
i jeszcze bliżej:
I wylądowaliśmy. A nasz okręt odpłynął. Został tylko jeden z członków załogi, który nas pilnuje. Tzn. pilnuje kiedy będziemy chcieli wracać, żeby wezwać transport. I po to jest jeden członek załogi? Wysoka specjalizacja...
Tak właśnie wygląda "white island". Czyli jak już wspomniałem - kupa piachu stercząca z morza. I nic więcej. Żadnego wyszynku ani toi-toi'a nawet. Piasek i słona woda.
Ale szału nie ma. To plaża nie rafa. Piasek, pokruszone korale i trochę żywych, ale niewiele... Popływałem może kwadrans i się znudziłem.
A inspektor jeszcze szybciej. Zbliża teraz lądem:
I coś targa. Chce mi przywalić kokosem chyba...
...za to że za długo siedziałem w wodzie. To jego stara śpiewka - najpierw gania: do wody, do wody... a jak już do niej wleziemy to zaraz wychodzi. Gorzej niż baba...
Jeszcze pamiątkowe zdjęcie, że faktycznie tu byliśmy:
Wyspa robi się faktycznie biała jak świeci słońce. Do tego dochodzi turkusowa woda i fotki wyglądają bajecznie. Stąd cały zorganizowany system dostarczania turystów. Ale jak my już tu dotarliśmy to słońce znowu strzeliło focha. Stąd kolory nie przypominają już rajskiej wysepki i zrobiły się nieco bardziej stonowane.
No i woda akurat troszkę zanieczyszczona. Inspektorem:
No, połaziliśmy chwilkę, popluskaliśmy się i w sumie nic tu specjalnie interesującego nie ma. Można wracać. Trzeba było chwilkę poczekać aż nadciągnie nasza łódka (musiała ponownie przebyć trasę z "portu"), i spływamy na większy ląd, choć nadal wyspę...
A Hibok znowu z nosem w chmurach. A ta mniejsza górka po prawej to tzw. "stary wulkan". To na jego zboczu ulokowano odwiedzoną przez nas drogę krzyżową.
Tak się na ten Hibok gapiłem, że w końcu trzeba coś z nim zrobić. Jedziemy do gorących źródeł (to niedaleko stąd) zrobić rezerwację wycieczki na jutro. Przewodnik umówiony na jutro w tym właśnie miejscu, na godzinę 8:00. Pierwotnie proponowano nam 6-tą, ale po wyrażeniu stosownej dezaprobaty godzina została zmodyfikowana. I tak oznacza to ranne wstawanie bo trzeba tu dojechać małym motorkiem. Jakąś godzinkę trzeba założyć. W każdym razie na jutrzejszy dzień przewidywany jest trekking w kombinacji 1 przewodnik i 1 łazik. Gruby mnie wyśmiał na propozycję dołączenia do zespołu. Powiedział że mnie odprowadzi. Wzrokiem do drzwi.
Powrotny rajd do bazy miał drobne urozmaicenie. Lać zaczęło. Przynajmniej pół godziny jechaliśmy w solidnym deszczu. Ciągnęła się ta droga jak smród po gaciach. Po raz pierwszy w tym kraju było mi zimno. Niby deszcz zasadniczo ciepły ale jak człowiek jest zmoczony i w ruchu to uczucie zimna można uzyskać. Bezproblemowo. A w dodatku bardziej uważać trzeba na serpentynach, bo na wodzie o poślizg łatwo. Dojechaliśmy to mokrzy jak ścierki, urocze... znowu wszystko do suszenia.
A wieczorkiem, już susi, spokojnie zjedliśmy sobie kolację w naszej knajpce obserwując przy tym dorodnego gekona. Naprawdę niezły okaz. Myśleliśmy nawet że to jakaś plastikowa dekoracja ściany, choć żaden z nas nie mógł sobie przypomnieć czy zawsze tu wisiał. Tym bardziej że bez drgnięcia pozwolił sobie zrobić fotkę. Ze faktycznie jest żywy przekonało nas dopiero to że przemieścił się za książki kiedy miał mieć zrobioną kolejną fotkę. Plastikowe rzadko to robią....
A potem spać. Bo o świcie trekingowa pobudka. Nawet śniadanie zostało zamówione na 6:30... A deszcz znowu leje...źle to wygląda.