Dzień transferowy. Tak dawno takiego nie było, że już prawie zatęskniliśmy;) Cale trzy dni w jednym miejscu. Nie do uwierzenia. O 9-tej mamy prom na Bali. Pani manager wczoraj została oddelegowana do załatwienia rezerwacji, z czego się wywiązała (a przynajmniej tak twierdziła). Ok 8:00 ma dla nas być przygotowany transport, który dostarczy nas na przystań. No tak, czyli znowu trzeba rano wstawać. Jak to w wakacje. Spakować troszkę gratów, a w przerwie tego procesu na śniadanie:
widok na teren hotelu z jadalni:
a co tam, mały selfik jadalniowy też niech będzie:
Jakoś nie chciało się wcześniej robić zdjęć w tym obiekcie, bo wydawało się że mnóstwo czasu mamy, a teraz już nie bardzo jest kiedy. O, a to personel kuchni, który troszkę się nudzi, bo gości mało. Tzn. tylko my w jadalni - przynajmniej w tej chwili.
Po dokończeniu pakowania obowiązkowa wizyta w recepcji. Rozliczenia, sprawdzanie pokoju i tego typu duperele. To już rutyna się robi.
Sam hotel jest całkiem fajny. W miarę nowy, wszystko zadbane i czyste. Czasem po pokoju maszerował jakiś większy robal karaluchopodobny - ale to są tropiki, tego cholerstwa żyje tu sporo i nie ma co się tym przejmować za wiele. Nawet jak jest czysto to przyłażą z zewnątrz. A parę mrówek w łóżku tym bardziej nie ma znaczenia. Zresztą może powinienem ograniczyć jedzenie i kruszenie ciastek w łóżku to może by mnie nie odwiedzały. Jedyna istotna uwaga - żeby spokojnie chilloutować na tym zadupiu trzeba na wyspę przybyć już przygotowanym. Czyli z podstawowym zaopatrzeniem:)
Pół hotelu odprowadza nas do samochodu. Ten pozasezonowy brak obłożenia daje się zauważyć w wyraźnej przewadze personelu w stosunku do gości. Dobrze, że się o nas nie biją;). Torbę mi z ręki wyrwali i się jeszcze cieszą. Chciałem protestować, ale kłóć się człowieku z babą...
Załadowani do pojazdu, dokładnie pożegnani w końcu ruszamy.
Przejażdżka była całkiem krótka, do dość bliskiej przystani obsługiwanej przez firmę Maruti Express Speedboat. Jest ok 8:30. teoretycznie kurs ma być o 9:00. No to zabieramy się za czekanie.
Czekamy. Obok jakaś łódka pełna białasów płynie sobie na nurkowanie:
Czekamy. Na horyzoncie widać Bali. I jeden z jej wulkanów. To chyba Mount Agung. Tak myślę, ale mogę się mylić.
Nadal czekamy. Jak widać:
I o 9:21 przybywa nasz ścigacz. Ten, który wypływa o 9:00. Ciekawe jak to zrobią:
Już na pokładzie. Specjalnego tłoku nie ma co wykorzystuje część załogi i śpi na pustych rzędach foteli. Ciekawe co na to kapitan? No, ale przynajmniej nie chrapią.
Ruszamy ok 9:30:
Rejs trwa ok. 40 min. Czyli gdzieś o połowę szybciej niż poprzedni prom - no ale tamten był powolny, bo dużo większy - samochodowy. A ten tu to tylko pasażerski speedboat. I nie oszczędzają go, jak stwierdził Gruby, ten stary wilk morski. Skakał na falach ostro i co chwila mocno tłukł o nie dnem. Jakby ktoś był mocno wrażliwy na żołądku to mógłby pawnąć. A torebek ratunkowych nie widać. Ale już dopływamy do przystani Sanur. Przy czym "przystań" to określenie dość umowne. Statek rzucił kotwice i po zacumowaniu trzeba wyleźć do wody i z podręcznymi bagażami wdrapać się na brzeg. Niezbyt równy w tym miejscu:
A po drodze wybrać swoje obuwie z kosza - zbierano je przy wchodzeniu na pokład. Wejście na łódkę było tylko dla bosonogich.
No to jesteśmy ponownie na głównej wyspie Bali. Już na krótko. Teraz trzeba sobie zorganizować przejazd na lotnisko. Oczywiście od razu dopadli nas kierowcy polujący na wysiadających na brzeg, ale nie można tak od razu dać się złapać. Zaczynają z cenami od 200 tys. Albo 250 tys. Słońce zaszkodziło? Po stosownym uniesieniu brwi i krzywym spojrzeniu trochę im przechodzi. Ostatecznie ląduje na 150 tys. Ale jeszcze na razie odmawiamy. Czas na podział obowiązków. Ponieważ Gruby zasadniczo brzydzi się zbędnym wysiłkiem fizycznym - zostaje na nabrzeżu nadzorować bagaże:
A ja, jako ten, który do wysiłku ma podejście dokładnie odwrotne (to pewnie szkodliwy wpływ ciągłego przesiadywania przy komputerach) udaję się na rekonesans po okolicy. Na początek zwiad w kierunku głównej drogi przelotowej. po drodze badanie punktów wymiany walut oraz przekomarzanki z kierowcami składającymi oferty przewozowe. Szału nie ma - najniżej udało się do 140 tys zejść.
Dla pewności co do poglądów jeszcze szybki zwiad promenadą wzdłuż plaży:
Ale tu już mniej ofert transportowych, za to więcej sprzedawców wszelakich popierdółek. Patrzyłem czy jakiegoś fajnego balijskiego smoka nie mieli do wynajęcia, ale nie bardzo;) Hipopotama czy innego zwierza to owszem, ale smoków brak. Znowu kilka punktów wymiany walut, mały plażowy posterunek i jakieś knajpki. Nic czego nam trzeba.
Po powrocie jeszcze raz pozwalamy nagabnąć się krążącym jak sępy woźnicom i ostatecznie ustalamy cenę. Na 142 tys, czy cos takiego. Super skuteczna technika negocjacji - jak zauważył inny stojący obok. Pokazanie w garści kasy: mam tylko tyle - jedziemy czy nie? No i jedziemy. Po drodze mijając jakieś pomniki przedstawiające jakieś nieodgadnione coś:
O proszę. Oto Bali. Nawet pod lusterkiem w samochodzie jakiś miniołtarzyk musi być. Na ofiary dla Bogini Korków Ulicznych:
I już prawie jesteśmy - Ngurah Rai - czyli lotnisko pod Denpasar:
Jest i znajomy partyzant widziany tydzień temu. Nadal czuwa:
Grubson oczywiście najpierw w merokok zon:
Dopiero po tym rytuale możemy ruszyć do wewnątrz:
To jesteśmy na lotnisku. Chyba się nie spóźniliśmy bo lot jest planowany na 16:10 a mamy 11:30. Troszkę czasu jest do zagospodarowania. Pierwotnie myśleliśmy zostawić bagaż w jakiejś przechowalni i wyskoczyć jeszcze do pobliskiej Kuty, ale jakoś przechowalni nie widać na wierzchu a za jakieś 1,5 godziny powinna być już możliwość odprawy bagażu na nasz lot. To sobie koczujemy. Ja klepię leniwie w laptopa korzystając z lotniskowego wi-fi a Gruby snuje się na swoje inhalacje. I musi za każdym razem na zewnątrz wychodzić, a wracać trzeba przez bramki kontrolne. Taki los merokokowców - dobrze tak nałogom;) W końcu otworzyli naszego check-in'a. Bagaże sobie poszły i możemy ruszać dalej już z plecaczkami. Czyli odprawy wszelakie, kontrole i cały ten ambaras. Kurczę - nigdy tak często i tyle razy paska z gaci nie wyciągałem jak podczas tych wakacji.
Po kontrolach jeszcze przedrzeć się przez ogromna cześć handlowo-gastronomiczną żegnani przez roztańczona wąsatą Balijkę:
Udajemy się już do bramki naszego lotu mijając jakieś podrzędne kramiki:
Tu, w poczekalni rozbijamy końcowy obóz. mamy jeszcze 2h do odlotu. Zaliczamy jakieś żarełko w jednej z knajpek, jeszcze troszkę czekania i jest już nasz pojazd. Właśnie spadł na ziemię:
Tym razem na tapecie linie Thai Airways - czyli narodowy tajski przewoźnik. Nie lubimy go bo nas troszkę oszukał. Na samolotach. Lecimy Boeingiem 777, a w rezerwacji mamy 787 czyli Dreamlinera. Z nowych zabawek zaliczyliśmy już w tych wakacjach wielkiego Airbusa, miał być też Dreamliner a tu taki dowcip. Oj nieładnie.
Po 4 godz. lotu lądujemy w Bangkoku:
Trudno w to uwierzyć, ale po tej wielkiej ponad 3-tygodniowej pętli człowiek poczuł się jakby do domu wrócił. Miny uchachane, mimo zmęczenia i wieczornej pory.
Tu jest teraz przed 20-tą. 4 godz. lotu z Bali dawałoby już prawie 21-szą, ale minus jedna godzina na zmianę strefy czasowej. Dodatkowa godzinę w tym dniu dostaliśmy do wykorzystania. To rekompensata za te straty na lotnisku:)
Znana kolejka z lotniska do miasta - troszkę wątpliwości mieliśmy na który przystanek chcemy dotrzeć, bo nikomu się wcześniej nie chciało sprawdzić. To trzeba strzelać. Ja obstawiałem Makasan, Gruby - o jeden dalej. Profilaktycznie kupiliśmy bilet na ten dalszy i okazało się, że tym razem inspektor miał rację.
Z kolejki możemy tym razem iść piechotką, hotel całkiem niedaleko:
W hotelu drobne problemy z windą (a my musimy na 8-me piętro), ale jakoś daliśmy radę. Jesteśmy znowu w Bangkoku, który jak wiadomo - wciąga:)
Nie ma innej opcji - trzeba jeszcze ruszyć w miasto:
Powłóczyć się po okolicy:
Pojeść na ulicach z miliona różnych straganów:
Poodrzucać dwa miliony rozmaitych propozycji. I w ogóle. Bo to Bangkok przecież.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz