Bangkok... Bangkok... Bangkok...
Tym razem o poranku. Trochę porozglądać się można przez okna:
I zjazd. Nie ma co w pokoju kisnąć. Po solidnym hotelowym śniadanku - w końcu nie z karty, chwała tutejszym bóstwom;) - można wracać do ulubionego zajęcia, czyli bezcelowego snucia się po Bangkoku. I wystarczy po okolicy, bo jakoś nie czujemy potrzeby grasowania gdzieś daleko. Czy ktoś tu widział kiedyś kwaśna minę? :
Na ulicach kolorowe taksówki...
...nad ulicami 'koszmar elektryka".
I jest fajnie. Ciepło, przyjemnie i jakoś tak... bangkokowo :) Co do ciepła - zauważamy pewną istotną zmianę. Po prawie miesiącu pobytu w tym klimacie upał przestał tak przeszkadzać. Człowiek już prawie się nie poci - a na początku to pływało się w ubraniu i szukało klimatyzowanych wnętrz. Teraz po wejściu do zbyt klimatyzowanych sklepów szybko chłodno mi jest i chcę wracać na ulicę. Ot, zagadka fizjologii. Ludzie to dziwne maszyny. Potrafią się dostosować.
Sporo czasu grasujemy po centrach handlowych i ulicznych targowiskach. A trochę ich tu w okolicy jest. Niemałych. Gruby szuka zestawów przypraw potrzebnych mu w kraju do jakiejś próby przekupstwa. Wydawało się, że w Bangkoku było tego mnóstwo, w co drugim straganie. A tu masz. Nic nie znaleźliśmy. Wszystko tylko nie to. Podróbki wszelkich ciuchów, zegarków, tysiąc zestawów słodyczy, suszonych i karmelizowanych owoców i innych pierdołów dla turystów, a przypraw nie. Jakbym nie widział to bym nie uwierzył. Może w złej lokalizacji jesteśmy. Ale na Chatuchaka raczej się nie wybierzemy, za daleko a to nasz ostatni dzień. A poza tym to nie weekend, a tamto to teoretycznie targ weekendowy jest. Choć podejrzewam że w zwykły dzień też działa, nawet jeśli na mniejszą skalę. Ale nie sprawdzimy tego tym razem. Przynajmniej jest dobry powód żeby do Bangkoku wrócić;)
Grubson się nie poddaje w poszukiwaniach, spenetrował nawet ciemne zakamarki:
I nic. Dobrze że przy tej ilości straganów z żarciem nie ma problemu z regenerowaniem nadwątlonych sił.
I można grasować dalej, po ulicach, uliczkach...
..i zapleczach uliczek:
Trafiliśmy nawet na taką, na tyłach domów, na której dopiero przygotowywano przenośne garkuchnie przed ich wyruszeniem na wieczorną szychtę. Czyli napełniano wózki różnymi jadalnymi śmieciami i wszelkimi akcesoriami potrzebnymi w procesie karmienia ludzi na ulicy.
Aż znużeni wracamy sobie do hotelu, po drodze zrobiwszy niezbędne zakupki w najbliższym 7-eleven.
A w hotelu poproszony zostałem o pomoc w zalogowaniu smartfona do hotelowej sieci wifi. Nie, nie przez Grubego, bo tę sprawę załatwiliśmy wczoraj. Przez jakąś panią. Nie wiem - czy komputerami ode mnie zalatuje czy jak? Bo raczej nie chodzi o moją fizjonomię raczej umiarkowanie przywabiająca obcych ludzi... czyli typowy wyraz twarzy w stylu "bez broni lepiej nie podchodź". A może po prostu za dużo widać mnie z kompem. Ale co tam, w końcu żaden problem, mogę być uprzejmy przez chwilę. Biorę toto do ręki, i... tym razem to mi opadła szczęka. Cała wrodzona złośliwość i ironia nie pomogły. Smartfon był pełen tajskich robaczków. Żadnej rozpoznawalnej literki. Zgroza. jak się takim czymś posłużyć? Uratowały mnie ikonki przy tych "napisach" (chyba to napisy, bo wygląda jak taniec pijanej dżdżownicy) i jakiś cudem dobrnąłem do potrzebnych mi opcji ale dalej stop. Chcę wpisywać hasła a tu wyskakuje... tajska klawiatura. No kurde, bez jaj. Jak oni sobie z tym radzą? Na szczęście właścicielka potrafiła tu pomóc i przełączyć mi na standardową angielską. Ostrzegam - nie kupować smartfona w Tajlandii, bo nie dacie rady go włączyć;)
I nadszedł czas wieczornego relaksu. Można posiedzieć trochę, odpocząć, pogadać... I popatrzeć jak nad wielkim miastem zapada noc:
Niestety, nasza ostatnia podczas tych wakacji. Smutno jakoś...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz