wtorek, 21 lutego 2017

DZIEŃ 28 (15 lutego)

No tak. W końcu musiało dojść do tragedii. To była tylko kwestia czasu. Znaczy się - nadszedł dzień wyjazdu. A ja nie chcę:( A ten osioł twierdzi, że on owszem, już chce. Wróżę, że mu się szybko odmieni ta idiotyczna opinia.
Od rana mnóstwo roboty. Nie ma nawet czasu żeby sobie pomarudzić. Najpierw trzeba było na śniadanie zejść i napchać się po uszy. Ostatni posiłek skazańca? A potem pakowanie. I niestety, to nie może być takie standardowe jak wszystkie dotychczasowe tutaj. Czyli pozbierać wszystkie rzeczy rozrzucone dookoła torby (w stylu wybuch granatu) i upchać je wolną nogą. Tym razem trzeba zrobić to bardziej z sensem, żeby nie musieć już na lotnisku niczego przepakowywać pomiędzy bagażem głównym a podręcznym. Jakieś dłuższe ciuchy umieścić na wierzchu (fuj), tłukące rzeczy schować odpowiednio głęboko, zabezpieczyć się przed wyciekami chemikaliów (dobrze że mamy stos siateczek pozakupowych) itd. Bezsensowne głupoty. Aha, i jeszcze trzeba namówić szwendającą się po okolicy panią manager na pamiątkową fotkę pt. "Piękna I Bestia":


Tak więc krzątaniny po pachy. I to wszystko pod nieustającą presją myśli, że wcale się nie chce wracać. To się nazywa stres podróżny;) W przypadku Grubego dodatkowym zajęciem było pozbieranie petów z balkonu. Bo jakoś wcześniej nie wpadł na pomysł żeby postawić tam sobie puszkę po coli. No ale nie mogę myśleć o wszystkim, a w szczególności o rozwiązywaniu śmierdzących problemów merokokowców. Ale jakoś udało się z tym wszystkim dojść do ładu do 12-tej. Jeszcze tylko ostatni prysznic i ostateczny mały skan posiadłości - czy niczego nie zostawiliśmy. Tzn. niczego istotnego w stylu paszportów czy kart kredytowych.  Czas się wypisać z tego lokalu. Plan jest taki, że zdajemy pokój, zostawiamy graty w hotelu (to nie lotnisko, można to zrobić za darmo) i idziemy pętać się po Bangkoku. Mamy na to jakieś 4 godziny. Samolot dopiero o 19:30, jak ruszymy ok 16-tej to będzie w zupełności wystarczająco.


To kroczymy sobie jeszcze raz okolicznymi ulicami


Jeszcze jakieś centrum handlowe - taka mała dogrywka do wczorajszych inspektorskich poszukiwań


Niestety, ponownie bezowocna. Pech. No to łazimy dalej:


Podziwiając kulturę i architekturę;)




Tylko szczerzyć się do świata  już nie bardzo mamy ochotę. Tak na siłę trochę:
 

Zapomniałem wcześniej sfotografować tajskiego McDonalda. Tzn. ich McPajaca firmowego. Tu, w Tajlandii występuje on w nietypowej dla nas pozycji:


To nie jest pozycja do modlitwy, tylko tajskie podziękowanie/powitanie. Łapki jak do paciorka i ukłon. Trochę to krępujące dla nas jak ktoś tak się kłania np. w hotelu czy knajpie, ale tak tu mają. I łazimy sobie znowu chłonąc znajome widoczki.

 


Oprócz widoczków pochłaniając również mniej duchową strawę. Jak zwykle zdobywaną w ulicznych straganach. Tu akurat kurze skrzydełka. Pychotka:


Czas leci, a optymizmu jakoś coraz mniej... to się nazywa nadrabianie miną:


A Bangkok żyje jak co dzień i ma w d... fakt, że wyjeżdżamy:
 

Skrzydełka się skończyły, można dziamgać sobie kawałek pizzy..


Ja tam dla odmiany wolałem upolować sobie kolejną porcję ananasa, gdzieś pośród stanowisk owocowych.


Uzależniony tutaj jestem od tych ananasów. Są absolutnie nie do pobicia. Wsuwałbym wiadrami;)


Druga godzina. Kolejny punkt końcowego rajdu, który mieliśmy jeszcze zrealizować to ostatni masaż. A z tym jak wiadomo nie ma tu najmniejszego problemu. To Bangkok. Wszędzie i o każdej porze. W tej okolicy co paręnaście metrów ktoś Cię na masaż namawia. Nie tylko panie masażystki przy salonach ale taksówkarze i kierowcy tuk-tuk-ów. Kierowcy proponują zawsze w tej kolejności: najpierw kurs, tam gdzie sobie życzysz, jeśli nie chcesz kursu to następną propozycją jest masaż, a jeśli tu też odmawiasz to... mniejsza o szczegóły, ale kolejna propozycja będzie już należała do gatunku "niemoralnych";) Taki folklor. No to wybieramy sobie jeden z punktów przy ulicy, taki z polskimi akcentami (najwyraźniej "nasi tu byli"):


I ze stosownym napisem (poniżej tego Wi-Fi), żeby była pewność, że naprawdę oferują tu masaże a nie jakieś dodatkowe specjalistyczne zabiegi w pakiecie;) Godzinka relaksu. Prawie zasnąłem. Oprócz momentów kiedy kazano mi się odwracać oraz chwili kiedy pani masażystka całym ciężarem stanęła mi na jakimś wrażliwszym punkcie na udzie. Zabolało konkretnie. Pewnie specjalnie to zrobiła żebym nie spał tylko doceniał jej ciężką pracę ;) Udało jej się zmusić mnie do uchylenia jednego oka. Po masażu niespecjalnie chciało mi się wstawać, bo leniwa błogość ogarnęła, ale Grubson już wołał z korytarza, że jest gotów i czeka. Nie było wyjścia i trzeba było wyjść;)
Chwilę jeszcze pokoczowaliśmy na betonowym podjeździe przed hotelem pijąc colę (Gruby) i wygrzewając się na słońcu jak wyliniały kocur (ja). Przy okazji sennie obserwując życie ulicy. Nawoływani przez cały czas przez rozchichotane panie z masażarni po drugiej stronie. W końcu odebraliśmy nasze durne bagaże i ruszamy w ostatni spacerek. Chichoczące masażystki widząc walizy już nie wołają na masaż tylko zajęły się intensywnym machaniem na pożegnanie:) Łapki je rozbolą jak nie przestaną machać...
Po drodze do stacji szlabanem nam drogę zagrodzono. Może nas zatrzymają i nie wypuszczą? ;)


Ale nie, to tylko pociąg jedzie...


Wdrapaliśmy się na podniebną stację:


...i czekamy na ten głupi transport:


Lotnisko Suvarnabhumi. Przed zdaniem bagaży trzeba skoczyć do toalety przebrać się w podróżne ciuchy. Coś strasznego. Ubrać po miesiącu długie spodnie. Niesamowicie krępuje to ruchy, takie jakieś oblepiające to jest. Ohyda. No i skarpetki. Doprawdy dziwny wynalazek.


Bagaże oddane, kontrole zaliczone, pieczątka wyjazdowa w paszporcie jest. Czas do domu. Pierwszy odcinek Bangkok-Doha znowu wielkim Airbusem A380. 7 godzin. Męczące, ale jakoś zeszło. Czy raczej należało powiedzieć - jakoś przeleciało;) Teraz jeszcze 3 godz. przerwy przed drugim lotem.


Gruby łazi palić. Ja próbowałem coś popisać ale przysypiam przy tym. Po tym jak czwarty czy piaty raz poprawiałem to samo zdanie, daję sobie spokój.


Inspektor wraca z ostatniej fajki (dziwnie wygląda w tych długich portkach) i spadamy do następnego samolotu.


Tym razem 6 godzin. Trochę nawet się chyba przedrzemało. Nie za dużo, ale zawsze coś. Ok szóstej z haczykiem polskiego czasu siadamy na warszawskim lotnisku. Śnieg widać. Szaro jakoś. I mgliście. Bleee...
Zmęczeni trochę bardziej niż trochę. Zawsze tak jest, że podróż z wakacji jest bardziej męcząca niż ta na wakacje... jakiś głupol to wymyślił. W lotniskowym McDonaldzie wspomagam się jakąś kawą i ciastkiem czekoladowym. Żeby pozbyć się smaku samolotowego żarcia. Potem kupujemy w automacie bilety i kolejką śmigamy na dworzec centralny. Do naszego pendolino mamy jeszcze 1,5 h, więc zahaczamy o pobliskie Złote Tarasy. A tu ochroniarz nie chce nas wpuścić mówiąc z oburzeniem, że jeszcze przecież zamknięte. Po czym za może 2-3 min sam otwiera drzwi. Normalnie załamka. Warszawiacy. Hańba im ;)
Czas spędzamy na kolejnej przegryzce - ja z Burger Kinga, Gruby z Subway'a.


Potem pendolino do Tczewa, przesiadka do inspektorskiej gabloty i przed 14-tą czasu polskiego kończymy naszą podróż tam gdzie ją zaczynaliśmy.
 
P.S.
I po wakacjach, kurczę. To chamstwo prawdziwe. Końcówka relacji to był już 16-ty lutego, ale nie warto było robić oddzielnego wpisu na ostatni lot;) Wróciliśmy żywi i z grubsza zdrowi, choć kaszlący. Obaj. Grubszy i Chudszy. To od tych wszystkich klimatyzacji.
Jeśli kogoś zdziwiło nazywanie Grubego Grubym to wyjaśniam, że zwykle się tak do niego zwracam. Nie będę cytował jak on potrafi mnie określać, bo dzieci to mogą czasem czytać;) Znamy się na tyle długo, że używanie czegoś tak oklepanego jak imiona już dawno się znudziło. Bardzo dawno. A poza tym, przecież jest gruby;)
A propos długiej znajomości - wspomniana w relacji pani z tajskim smartfonem obserwując nasze wzajemne zachowanie (bo zrozumieć co gadamy raczej nie mogła) stwierdziła, że chyba jesteśmy starymi kumplami i dobrze się znamy. Po potwierdzeniu tego faktu przeze mnie (łaskawym skinieniem głowy ;) zapytała jak długo się znamy. Szkoda, że nie miałem aparatu w garści. Mina bezcenna. Myślałem, że zejdzie z wrażenia jak usłyszała, że ok. 40 lat. Może myślała, że ludzie tak długo nie żyją? W każdym razie jak twierdziła, ona tyle jeszcze nie żyje (i sporo jej brakuje), a jej najstarsza znajomość ma ok 14 lat i była przekonana, że to baaaardzo długo... 
Cóż, staż znajomości mamy faktycznie spory. Powiedziałbym, że znamy się jak łyse konie - ale tylko ja jestem łysy więc nie odpowiadałoby to rzeczywistości.
Trochę baliśmy się tej wycieczki - jak ze sobą wytrzymamy bite 4 tygodnie 24/24h. Trudne do uwierzenia, ale przez cały ani razu się nie pokłóciliśmy.  Żadnych fochów, sprzeczek itd. Szok. Mimo, że przed wyjazdem ustaliliśmy, że każdy może dwa razy się fochnąć;). Może obaj bardzo się pilnowaliśmy? Raz tylko typa ochrzaniłem bo upierdliwy był jakiegoś wieczoru, kiedy się skupić usiłowałem. Ale to było 10 min - potem nawarczałem na niego i po sprawie. Poza tym współpraca szła bez zgrzytów. Wszystkie pomysły, plany, ich realizacje a czasem i niespodziewane modyfikacje odbywały się gładko, bez specjalnego narzucania drugiemu swojej wersji.
Dlatego z tego miejsca dziękuję Grubemu za fajny wspólny wypad i w razie czego piszę się na następny. I doceniam jego wyrozumiałość wobec mojej osoby - też potrafię być męczący. A ze swojej strony wybaczam mu to cholerne chrapanie (jak zepsuty helikopter), z którym parę razy przyszło mi się zmierzyć.
 
terima kasih, Gruby :)




poniedziałek, 20 lutego 2017

DZIEŃ 27 (14 lutego)

Bangkok... Bangkok... Bangkok...
Tym razem o poranku. Trochę porozglądać się można przez okna:
 

 
I zjazd. Nie ma co w pokoju kisnąć. Po solidnym hotelowym śniadanku - w końcu nie z karty, chwała tutejszym bóstwom;) - można wracać do ulubionego zajęcia, czyli bezcelowego snucia się po Bangkoku. I wystarczy po okolicy, bo jakoś nie czujemy potrzeby grasowania gdzieś daleko. Czy ktoś tu widział kiedyś kwaśna minę? :
 
 
 
Na ulicach kolorowe taksówki...
 
 
...nad ulicami 'koszmar elektryka".
 
 
I jest fajnie. Ciepło, przyjemnie i jakoś tak... bangkokowo :) Co do ciepła - zauważamy pewną istotną zmianę. Po prawie miesiącu pobytu w tym klimacie upał przestał tak przeszkadzać. Człowiek już prawie się nie poci - a na początku to pływało się w ubraniu i szukało klimatyzowanych wnętrz. Teraz po wejściu do zbyt klimatyzowanych sklepów szybko chłodno mi jest i chcę wracać na ulicę. Ot, zagadka fizjologii.  Ludzie to dziwne maszyny. Potrafią się dostosować.
 

Sporo czasu grasujemy po centrach handlowych i ulicznych targowiskach. A trochę ich tu w okolicy jest. Niemałych. Gruby szuka zestawów przypraw potrzebnych mu w kraju do jakiejś próby przekupstwa. Wydawało się, że w Bangkoku było tego mnóstwo, w co drugim straganie. A tu masz. Nic nie znaleźliśmy. Wszystko tylko nie to. Podróbki wszelkich ciuchów, zegarków, tysiąc zestawów słodyczy, suszonych i karmelizowanych owoców i innych pierdołów dla turystów, a przypraw nie. Jakbym nie widział to bym nie uwierzył. Może w złej lokalizacji jesteśmy. Ale na Chatuchaka raczej się nie wybierzemy, za daleko a to nasz ostatni dzień. A poza tym to nie weekend, a tamto to teoretycznie targ weekendowy jest. Choć podejrzewam że w zwykły dzień też działa, nawet jeśli na mniejszą skalę. Ale nie sprawdzimy tego tym razem. Przynajmniej jest dobry powód żeby do Bangkoku wrócić;)
Grubson się nie poddaje w poszukiwaniach, spenetrował nawet ciemne zakamarki:
 
 
I nic. Dobrze że przy tej ilości straganów z żarciem nie ma problemu z regenerowaniem nadwątlonych sił.
 
 
I można grasować dalej, po ulicach, uliczkach...
 
 
..i zapleczach uliczek:
 
 
Trafiliśmy nawet na taką, na tyłach domów, na której dopiero przygotowywano przenośne garkuchnie przed ich wyruszeniem na wieczorną szychtę. Czyli napełniano wózki różnymi jadalnymi śmieciami i wszelkimi akcesoriami potrzebnymi w procesie karmienia ludzi na ulicy.
Aż znużeni wracamy sobie do hotelu, po drodze zrobiwszy niezbędne zakupki w najbliższym 7-eleven.
 
 
A w hotelu poproszony zostałem o pomoc w zalogowaniu smartfona do hotelowej sieci wifi. Nie, nie przez Grubego, bo tę sprawę załatwiliśmy wczoraj. Przez jakąś panią. Nie wiem - czy komputerami ode mnie zalatuje czy jak? Bo raczej nie chodzi o moją fizjonomię raczej umiarkowanie przywabiająca obcych ludzi... czyli typowy wyraz twarzy w stylu "bez broni lepiej nie podchodź". A może po prostu za dużo widać mnie z kompem. Ale co tam, w końcu żaden problem, mogę być uprzejmy przez chwilę. Biorę toto do ręki, i... tym razem to mi opadła szczęka. Cała wrodzona złośliwość i ironia nie pomogły. Smartfon był pełen tajskich robaczków. Żadnej rozpoznawalnej literki. Zgroza. jak się takim czymś posłużyć?  Uratowały mnie ikonki przy tych "napisach" (chyba to napisy, bo wygląda jak taniec pijanej dżdżownicy) i jakiś cudem dobrnąłem do potrzebnych mi opcji ale dalej stop. Chcę wpisywać hasła a tu wyskakuje... tajska klawiatura. No kurde, bez jaj. Jak oni sobie z tym radzą? Na szczęście właścicielka potrafiła tu pomóc i przełączyć mi na standardową angielską. Ostrzegam - nie kupować smartfona w Tajlandii, bo nie dacie rady go włączyć;)
I nadszedł czas wieczornego relaksu. Można posiedzieć trochę, odpocząć, pogadać... I popatrzeć jak nad wielkim miastem zapada noc:
 
 
Niestety, nasza ostatnia podczas tych wakacji. Smutno jakoś...

DZIEŃ 26 (13 lutego)

Dzień transferowy. Tak dawno takiego nie było, że już prawie zatęskniliśmy;) Cale trzy dni w jednym miejscu. Nie do uwierzenia. O 9-tej mamy prom na Bali. Pani manager wczoraj została oddelegowana do załatwienia rezerwacji, z czego się wywiązała (a przynajmniej tak twierdziła). Ok 8:00 ma dla nas być przygotowany transport, który dostarczy nas na przystań. No tak, czyli znowu trzeba rano wstawać. Jak to w wakacje. Spakować troszkę gratów, a w przerwie tego procesu na śniadanie:
 
 
widok na teren hotelu z jadalni:
 
 
a co tam, mały selfik jadalniowy też niech będzie:
 

Jakoś nie chciało się wcześniej  robić zdjęć w tym obiekcie, bo wydawało się że mnóstwo czasu mamy, a teraz już nie bardzo jest kiedy. O, a to personel kuchni, który troszkę się nudzi, bo gości mało. Tzn. tylko my w jadalni - przynajmniej w tej chwili.


Po dokończeniu pakowania obowiązkowa wizyta w recepcji. Rozliczenia, sprawdzanie pokoju i tego typu duperele. To już rutyna się robi.
Sam hotel jest całkiem fajny. W miarę nowy, wszystko zadbane i czyste. Czasem po pokoju maszerował jakiś większy robal karaluchopodobny - ale to są tropiki, tego cholerstwa żyje tu sporo i nie ma co się tym przejmować za wiele. Nawet jak jest czysto to przyłażą z zewnątrz. A parę mrówek w łóżku tym bardziej nie ma znaczenia. Zresztą może powinienem ograniczyć jedzenie i kruszenie ciastek w łóżku to może by mnie nie odwiedzały. Jedyna istotna uwaga - żeby spokojnie chilloutować na tym zadupiu trzeba na wyspę przybyć już przygotowanym. Czyli z podstawowym zaopatrzeniem:)


Pół hotelu odprowadza nas do samochodu. Ten pozasezonowy brak obłożenia daje się zauważyć w wyraźnej przewadze personelu w stosunku do gości. Dobrze, że się o nas nie biją;). Torbę mi z ręki wyrwali i się jeszcze cieszą. Chciałem protestować, ale kłóć się człowieku z babą...
Załadowani do pojazdu, dokładnie pożegnani w końcu ruszamy.


Przejażdżka była całkiem krótka, do dość bliskiej przystani obsługiwanej przez firmę Maruti Express Speedboat. Jest ok 8:30. teoretycznie kurs ma być o 9:00. No to zabieramy się za czekanie.


Czekamy. Obok jakaś łódka pełna białasów płynie sobie na nurkowanie:


Czekamy. Na horyzoncie widać Bali. I jeden z jej wulkanów. To chyba Mount Agung. Tak myślę, ale mogę się mylić.


Nadal czekamy. Jak widać:


I o  9:21 przybywa nasz ścigacz. Ten, który wypływa o 9:00. Ciekawe jak to zrobią:


Już na pokładzie. Specjalnego tłoku nie ma co wykorzystuje część załogi i śpi na pustych rzędach foteli. Ciekawe co na to kapitan? No, ale przynajmniej nie chrapią.


Ruszamy ok 9:30:
 

Rejs trwa ok. 40 min. Czyli gdzieś o połowę szybciej niż poprzedni prom - no ale tamten był powolny, bo dużo większy - samochodowy. A ten tu to tylko pasażerski speedboat. I nie oszczędzają go, jak stwierdził Gruby, ten stary wilk morski. Skakał na falach ostro i co chwila mocno tłukł o nie dnem. Jakby ktoś był mocno wrażliwy na żołądku to mógłby pawnąć. A torebek ratunkowych nie widać. Ale już dopływamy do przystani Sanur. Przy czym "przystań" to określenie dość umowne. Statek rzucił kotwice i po zacumowaniu trzeba wyleźć do wody i z podręcznymi bagażami wdrapać się na brzeg. Niezbyt równy w tym miejscu:



A po drodze wybrać swoje obuwie z kosza - zbierano je przy wchodzeniu na pokład. Wejście na łódkę było tylko dla bosonogich.


No to jesteśmy ponownie na głównej wyspie Bali. Już na krótko. Teraz trzeba sobie zorganizować przejazd na lotnisko. Oczywiście od razu dopadli nas kierowcy polujący na wysiadających na brzeg, ale nie można tak od razu dać się złapać. Zaczynają z cenami od 200 tys. Albo 250 tys. Słońce zaszkodziło? Po stosownym uniesieniu brwi i krzywym spojrzeniu trochę im przechodzi. Ostatecznie ląduje na 150 tys. Ale jeszcze na razie odmawiamy. Czas na podział obowiązków. Ponieważ Gruby zasadniczo brzydzi się zbędnym wysiłkiem fizycznym - zostaje na nabrzeżu nadzorować bagaże:

 
A ja, jako ten, który do wysiłku ma podejście dokładnie odwrotne (to pewnie szkodliwy wpływ ciągłego przesiadywania przy komputerach) udaję się na rekonesans po okolicy. Na początek zwiad w kierunku głównej drogi przelotowej. po drodze badanie punktów wymiany walut oraz przekomarzanki z kierowcami składającymi oferty przewozowe. Szału nie ma - najniżej udało się do 140 tys zejść.
 

 
Dla pewności co do poglądów jeszcze szybki zwiad promenadą wzdłuż plaży:
 
 
Ale tu już mniej ofert transportowych, za to więcej sprzedawców wszelakich popierdółek. Patrzyłem czy jakiegoś fajnego  balijskiego smoka nie mieli do wynajęcia, ale nie bardzo;) Hipopotama czy innego zwierza to owszem, ale smoków brak. Znowu kilka punktów wymiany walut, mały plażowy posterunek i jakieś knajpki. Nic czego nam trzeba.
Po powrocie jeszcze raz pozwalamy nagabnąć się krążącym jak sępy woźnicom i ostatecznie ustalamy cenę. Na 142 tys, czy cos takiego. Super skuteczna technika negocjacji - jak zauważył inny stojący obok. Pokazanie w garści kasy: mam tylko tyle - jedziemy czy nie?  No i jedziemy. Po drodze mijając jakieś pomniki przedstawiające jakieś nieodgadnione coś:
 
 
O proszę. Oto Bali. Nawet pod lusterkiem w samochodzie jakiś miniołtarzyk musi być. Na ofiary dla Bogini Korków Ulicznych:
 
 
I już prawie jesteśmy - Ngurah Rai - czyli lotnisko pod Denpasar:
 
 
Jest i znajomy partyzant widziany tydzień temu. Nadal czuwa:
 
 
Grubson oczywiście najpierw w merokok zon:
 
 
Dopiero po tym rytuale możemy ruszyć do wewnątrz:
 
 
To jesteśmy na lotnisku. Chyba się nie spóźniliśmy bo lot jest planowany na 16:10 a mamy 11:30. Troszkę czasu jest do zagospodarowania. Pierwotnie myśleliśmy zostawić bagaż w jakiejś przechowalni i wyskoczyć jeszcze do pobliskiej Kuty, ale jakoś przechowalni nie widać na wierzchu a za jakieś 1,5 godziny powinna być już możliwość odprawy bagażu na nasz lot. To sobie koczujemy. Ja klepię leniwie w laptopa korzystając z lotniskowego wi-fi a Gruby snuje się na swoje inhalacje. I musi za każdym razem na zewnątrz wychodzić, a wracać trzeba przez bramki kontrolne. Taki los merokokowców - dobrze tak nałogom;) W końcu otworzyli naszego check-in'a. Bagaże sobie poszły i możemy ruszać dalej już z plecaczkami. Czyli odprawy wszelakie, kontrole i cały ten ambaras. Kurczę - nigdy tak często i tyle razy paska z gaci nie wyciągałem jak podczas tych wakacji.
Po kontrolach jeszcze przedrzeć się przez ogromna cześć handlowo-gastronomiczną żegnani przez roztańczona wąsatą Balijkę:
 
 
Udajemy się już do bramki naszego lotu mijając jakieś podrzędne kramiki:
 
 
Tu, w poczekalni rozbijamy końcowy obóz. mamy jeszcze 2h do odlotu. Zaliczamy jakieś żarełko w jednej z knajpek, jeszcze troszkę czekania i jest już nasz pojazd. Właśnie spadł na ziemię:
 
 
Tym razem na tapecie linie Thai Airways - czyli narodowy tajski przewoźnik. Nie lubimy go bo nas troszkę oszukał. Na samolotach. Lecimy Boeingiem 777, a w rezerwacji mamy 787 czyli Dreamlinera. Z nowych zabawek zaliczyliśmy już w tych wakacjach  wielkiego Airbusa, miał być też Dreamliner a tu taki dowcip. Oj nieładnie.
Po 4 godz. lotu lądujemy w Bangkoku:
 
 
Trudno w to uwierzyć, ale po tej wielkiej ponad 3-tygodniowej pętli człowiek poczuł się jakby do domu wrócił. Miny uchachane, mimo zmęczenia i wieczornej pory.
 
 
Tu jest teraz przed 20-tą. 4 godz. lotu z Bali dawałoby już prawie 21-szą, ale minus jedna godzina na zmianę strefy czasowej. Dodatkowa godzinę w tym dniu dostaliśmy do wykorzystania. To rekompensata za te straty na lotnisku:)
Znana kolejka z lotniska do miasta - troszkę wątpliwości mieliśmy na który przystanek chcemy dotrzeć, bo nikomu się wcześniej nie chciało sprawdzić. To trzeba strzelać. Ja obstawiałem Makasan, Gruby - o jeden dalej. Profilaktycznie kupiliśmy bilet na ten dalszy i okazało się, że tym razem inspektor miał rację.
 
 
Z kolejki możemy tym razem iść piechotką, hotel całkiem niedaleko:
 
 
W hotelu drobne problemy z windą (a my musimy na 8-me piętro), ale jakoś daliśmy radę. Jesteśmy znowu w Bangkoku, który jak wiadomo - wciąga:)
Nie ma innej opcji - trzeba jeszcze ruszyć w miasto:
 
 
Powłóczyć się po okolicy:
 
 
Pojeść na ulicach z miliona różnych straganów:
 

Poodrzucać dwa miliony rozmaitych propozycji. I w ogóle. Bo to Bangkok przecież.