poniedziałek, 5 lutego 2018

DZIEŃ 12 (31 stycznia)

Ostatni dzień w Legazpi. Jak dobrze pójdzie to jutro przeprowadzamy ewakuację. Na razie wygląda ok, bo nasz jutrzejszy lot ma się odbyć planowo. Dzisiaj i wczoraj go nie było w rozkładzie. Troszkę ten wulkan miesza w grafikach. Dzień nicnierbienia. Jedyna aktywność to popętanie się po okolicy. 


Mokro trochę:


ale już nie pada, a zresztą kto by się tym przejmował. Jak nie pada to jest 30 stopni, jak pada to 29... A mokry człowiek jest w obu opcjach:


Poszliśmy w końcu na ten miejski bazar. Można sobie wciągnąć jakieś owocki ze straganu. Np ananasa oczywiście. Chytrze obrany - w taki sposób że uchwytem jest odpowiednio przystrzyżona kita liści.:


Gruby grymasi i grzebie w mandarynkach:

Jest karma dla ludzi...


...pasza dla zwierzaków...

I ogólnie pełno wszystkiego. Ale w większości spożywka...



Można się w cenach ryżu dobrze zorientować - dużo tu tego mają. Może lubią ryż?


Oprócz straganów przy ulicy bazar to w zasadzie trzypoziomowy były parking samochodowy przekwalifkowany na nowe zastosowanie. To widoczki z wyższych poziomów:



O lód dowieźli, pewnie żeby rybkom było bardziej rześko. A może do robienia szejków owocowych z kruszonym lodem. Od razu z pełnym zestawem mikroelementów z tutejszej podłogi. Pychotka:



Cud, miód i orzeszki. To się nazywa lokalny klimacik pełną gębą. Szczególnie na wyższych piętrach. Gdzie ryby i mięsko. 



Momentami fetorek taki że można nie tylko siekierę zawiesić w powietrzu ale nawet pług. I to razem z koniem - takie to gęste. Uuuuch... dla tych wrażliwszych nie polecam. Rzyganie gwarantowane. Smród czuć aż na języku. 


Po chwili myszkowania w wąskich przejściach pomiędzy straganami Gruby powiedział, że już spadamy po puści pawia... A kupa ludzi tu pracuje większość dnia... coś tam kroją, obierają, mielą kokosy itd... ktoś tam śpi na straganie, tu sobie leży pies, ktoś coś je...


i życie się toczy... Jak dowcip wygląda tu zakaz palenia. 


Smród peta to prawdziwe fiołki przy tutejszym aromacie...
No i tyle relacji z Legazpi - miasta pod wulkanem. Tak dla jasności  na mieście tego faktu specjalnie nie widać. Czasem widać ludzi w maskach - ale to jest widok typowy w azjatyckich miastach. Np w Bangkoku i Sajgonie było tego sporo. W różnych wiadomościach pisano ile to luda ewakuowano spod góry (60 czy 80 tys.) ale tego w ogóle tego nie widać. Jeśli ktoś spodziewałby się obrazków uciekających ulicami tłumów - jak z filmów  Godzilli - to się raczej rozczaruje. A mieszkamy jakieś 12 km od krateru. Jedyny "wulkaniczny" akcent jaki zauważyłem (oprócz masek w Cagsawa) to plakaty wiszące w jakimś markecie z instrukcją postępowania w przypadku opadu pyłu wulkanicznego. Wszyscy spokojnie sobie żyją. 
Żyją tu nawet wyspecjalizowane gatunki endemiczne. Np Wielkoszpon Legazpijski. Bytuje w kącie chodnika przed naszym hotelem. 


Z rzadka tylko zmienia lokalizację na drugą stronę ulicy. Autentyk. Caly czas na tym samym stanowisku niezależnie od pory dnia i nocy. I permanentnie słucha radia - nic innego go nie interesuje. Może bieżących komunikatów o wulkanie wyczekuje. I dlatego w pewnym momencie oddalił się od wulkanu. O szerokość ulicy. A ksywka wynika z tego tu wyposażenia:


może mały zoomik:


Nie bardzo wiadomo czy to oręż zaczepny czy tylko obronny. Ale dziwne że nie dopadły go jeszcze jakieś lotne patrole pedikiurzystyczne...
I jest jeszcze drugie indywiduum pojawiające się w okolicy. Rozczochrany facet w klapkach i zielonych stringach. Z pistoletem upasa. Nie wiem czy ta spluwa to zabawka, czy prawdziwa. Wygląda jak japoński żołnierz, który właśnie zszedł z gór po 40 latach, gdzie ciągle trwał na posterunku w imię cesarza. I właśnie dowiedział się, że wojna się skończyła. 
A tu jeszcze wyrwana z kontekstu migawka ze sklepowej półki - taka nazwa trunku dość rzucająca się w oczy:

No, i ostatnie zerknięcie na stan krateru i można sobie chrapnąć. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz