środa, 31 stycznia 2018

DZIEŃ 8 (27 stycznia)

W poprzednim odcinku zostawiliśmy naszych bohaterów koczujących na lotnisku. Nadal tam są. I czekają na lot. Ale na chwilę zawieszamy akcję bo czas na małe wyjaśnienie. Ostatnie dni mieliśmy trochę nerwowe z powodu tych lotów. Aż do wczorajszego popołudnia. Wspominałem, że na lotnisku w Bangkoku doszły nas niepokojące wzmianki na temat wulkanu Mayon - naszego następnego punktu podróży. Dlatego też po powrocie z Mekongu zasięgnąłem języka we wszystkowiedzącym internecie i okazało się, że wszystkie loty na lotnisko w Legazpi są od kilku dni odwołane. Najnowszy komunikat dotyczył dnia 26 stycznia - że lotnisko zamknięte z powodu wulkanicznej aktywności. Nasz planowy transfer miał być dwuetapowy: Sajgon - Manila - Legazpi. I wychodziło na to że utkniemy w Manili. A hotel w Legazpi zapłacony. Oraz dalszy lot właśnie stamtąd. Więc pomekongowy wieczór upłynął na poszukiwaniu alternatyw (nowych noclegów, połączeń lotniczych, lądowych itd). Ale bez rezerwacji. Zwiedzając wczoraj Sajgon co jakiś czas (jak tylko jakieś WiFi dopadłem) sprawdzałem komunikaty linii lotniczych co do lotów odwołanych na 27 stycznia. I wieczorem, w trakcie walki z krewetkami, pojawił się w końcu jeden. Że w dniu 27 częściowo przywracają ruch na lotnisko Legazpi. I pierwszy lot który się odbędzie po paru dniach przerwy to właśnie nasz. Czyli wracamy do planu pierwotnego. Przynajmniej do punktu dotarcia pod wulkan. Tam mamy 5 noclegów - może do tego czasu wznowią również loty na naszej trasie wylotowej. 
No to jadziem. Wracamy z akcją na lotnisko. Czas już na nas. Przez rękaw pakujemy się do fruwającej gabloty nowo poznanych linii (Cebu Pacific) i kierunek Manila.


Jakieś niecałe 3 godziny lotu. Lot wakacyjny nr 4 dobiega końca. I? Uwaga, uwaga! Jesteśmy na Filipinach. To właśnie my tamże:


Trochę zmęczeni, mało wyspani - przez tę zarwaną transferową nockę. Tak sobie wykombinowaliśmy - żeby nie stracić dnia urlopu zrobimy sobie transfer nocny dla odmiany. A że będziemy po tym chodzić jak lunatycy to już tzw. straty uboczne.
Grasujemy po hali przylotów. Na tablicy taka ciekawostka przyrodnicza: Nasz lot jest określony jako przylatujący z Sajgonu (5J 752), a inne linie z tego samego miejsca mają napisane że leciały z Ho Chi Minh (Z2 295). Dziwaczne dość. 


Czas znowu nam się zmienił. O kolejną godzinę do przodu. Wyprzedzamy już Polskę o 7h. Tacy jesteśmy do przodu, a co? Troszkę mamy komplikacji związanych z tym, że mamy teoretycznie lot łączony, ale jego połowa (drugi lot) odbywa się już w ramach jednego kraju - jako lot krajowy. W związku z tym nasze bagaże nie są przerzucane z samolotu do samolotu w strefie "bezpaństwowej"  (jak np w Katarze) tylko tak jak my muszą przekroczyć granicę. My zrobiliśmy to tutaj, to i one muszą. Więc musimy je odebrać i zanieść do stosownego biura. Teoretycznie powinny przejść przez kontrolę celną, ale jak się zgłaszamy do wskazanego biura to zabiera nam je jakiś tutejszy Kajtek i sobie gdzieś z nimi polazł. Mam nadzieję, że nie na lokalne targowisko...
Wychodzimy przez terminal odetchnąć manilskim powietrzem. Bo jeden potrzebuje inhalacji. 


I oczywiście są tego konsekwencje. Nie chcą nas wpuścić z powrotem bez kontroli.  Durny Pulpet i jego nałogi. I durny ja, że poszedłem za nim. Jeszcze musiałem gadać z filipińskim taksówkarzem, który jelenia szukał i na nocne pogaduchy mu się zebrało. Najśmieszniejsze tu na lotnisku w Manili jest to, że większość ludzi się dziwi, że jest lot do Legazpi. Wszyscy uważają, że nadal są odwołane. Taksówkarz nawet deklarował, że poczeka jak już sam się przekonam i wrócę do niego. Wtedy nas zawiezie, bo on jest z miejscowości Naga (też w pobliżu wulkanu) i dobrze zna trasę.
Już w hali odlotów krajowych.


Czekamy na lot. Zimno. Bo klimatyzacja działa tu jak szalona a my niewyspani - to nas trzęsie.
I w końcu załadunek (do końca nie mieliśmy pewności, czy nie odwołają lotu). Tym razem już nie ma rękawa (loty krajowe mają niższy priorytet najwyraźniej) . Autobusik lotniskowy:


i piechotą po schodkach (profilaktycznie omijając silniki):


O, tak właśnie wyglądają samoloty naszego aktualnego przewoźnika:


Wystartowaliśmy. Hura!!! Chyba już nas nie cofną.


Lot wakacyjny nr 5 w toku. Oto trasa:


Niby 40 min. tylko. Króciutko. Ale nigdy nie jest za mało czasu, żeby coś nie zdążyło się spieprzyć. Bo za mało było komplikacji z tym transferem. Jakieś urozmaicenie zawsze można wcisnąć. Samolot już niziutko, podwozie wypuszczone, człowiek delikatnie przysypia i czeka na bęcnięcie o pas startowy... a tu nagle pilot daje maksymalnie w rurę, podrywa nochal samolotu i przyspieszając zasuwamy ostro w górę. Jeszcze takiego czegoś nie przerabialiśmy. My obawialiśmy się, że z powodu parskającego pyłem wulkanu nam lot odwołają, a tu atak nadszedł z zupełnie innej strony. Leje i poziom chmur jest tak nisko, że pilot nie widział pasa tam gdzie powinien już go widzieć. I jak to mawiają w swoim żargonie - odszedł na drugi krąg. Czyli zawinął się gratem do góry, gdzie jest bezpiecznie - no chyba, że się w wulkan przypieprzy, bo trochę wystaje z ziemi (na jakieś 2,5 km). Schował podwozie, żeby tak nie trzęsło i zrobi wielkie kółko w nadziei, że coś się poprawi. I spróbuje ponownie. 20 min. Drugie podejście. Tym razem my tez patrzymy przez okna. Są jakieś momenty, że coś w tej wacie widać - może to i ziemia. Ale tak naprawdę to nic. Ale pilot chyba coś widzi bo ciągle się zniża. Dobrze, że brzozy tu nie rosną. I jakoś trafił w pas. Chyba trochę przeginał, bo wg. nas gówno widział. Ale najwyraźniej też mu się nie chciało wracać do Manili. O, tam siedzi ten wariat:


Na lotnisku faktycznie leje. Rękawów, a nawet autobusów tu nie uświadczysz. Dobrze że schodki mają i skakać nie trzeba. Za to przy wyjściu każdy otrzymuje po parasolu, na czas spaceru:




Hala przylotów Legazpi. Kameralna:


Inspektor w pracy. Nadzoruje czy bagaży nam nie zamoczą przy wyładunku:


Ale nie, nakryli wózki jakimiś plandekami


Pas transmisyjny też kameralny. Króciutki jak pensja minimalna w kraju:


Zabieramy swój towar i do wyjścia. I wpadłem w pułapkę. Gruby zobaczył niebezpieczeństwo wcześniej i uciekł zręcznym manewrem flankowym, a kolegi nie ostrzegł. Świnia wstrętna. A ja się wpakowałem. Na filipińską ekipę telewizyjną. Dopadła mnie reporterka (całkiem ładna zresztą) i koniecznie chciała wywiad przeprowadzać z turystą, który tu przylatuje mimo uruchomionego wulkanu. I to pierwszym lotem po przerwie w komunikacji. Ledwo się wyłgałem i zwiałem zanim wpadła na pomysł żeby mnie obezwładnić. 
Na zewnątrz czekał tubylec z kartką z nazwą hotelu. Profilaktycznie z Manili wysłałem maila, że jednak przylatujemy i którym lotem. Chwała mi. Pan pod własnym parasolem zaprowadził nas do samochodu. Krótka jazda do hotelu:


Zameldowanie. I już  pokoju. Za oknem leje.


A nam spać się chce po transportowej nocce:



Lało i lało, ale mimo tego pod wieczór zmusiliśmy się, żeby wyskoczyć na miasto żeby coś zjeść w pobliskim centrum handlowym (korzystając z hotelowego parasola), zrobić drobne zakupy itd. A w końcu udać się na spoczynek. Bezpieczni - pod troskliwą opieką naszej pokojowej gaśnicy...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz