środa, 31 stycznia 2018

DZIEŃ 8 (27 stycznia)

W poprzednim odcinku zostawiliśmy naszych bohaterów koczujących na lotnisku. Nadal tam są. I czekają na lot. Ale na chwilę zawieszamy akcję bo czas na małe wyjaśnienie. Ostatnie dni mieliśmy trochę nerwowe z powodu tych lotów. Aż do wczorajszego popołudnia. Wspominałem, że na lotnisku w Bangkoku doszły nas niepokojące wzmianki na temat wulkanu Mayon - naszego następnego punktu podróży. Dlatego też po powrocie z Mekongu zasięgnąłem języka we wszystkowiedzącym internecie i okazało się, że wszystkie loty na lotnisko w Legazpi są od kilku dni odwołane. Najnowszy komunikat dotyczył dnia 26 stycznia - że lotnisko zamknięte z powodu wulkanicznej aktywności. Nasz planowy transfer miał być dwuetapowy: Sajgon - Manila - Legazpi. I wychodziło na to że utkniemy w Manili. A hotel w Legazpi zapłacony. Oraz dalszy lot właśnie stamtąd. Więc pomekongowy wieczór upłynął na poszukiwaniu alternatyw (nowych noclegów, połączeń lotniczych, lądowych itd). Ale bez rezerwacji. Zwiedzając wczoraj Sajgon co jakiś czas (jak tylko jakieś WiFi dopadłem) sprawdzałem komunikaty linii lotniczych co do lotów odwołanych na 27 stycznia. I wieczorem, w trakcie walki z krewetkami, pojawił się w końcu jeden. Że w dniu 27 częściowo przywracają ruch na lotnisko Legazpi. I pierwszy lot który się odbędzie po paru dniach przerwy to właśnie nasz. Czyli wracamy do planu pierwotnego. Przynajmniej do punktu dotarcia pod wulkan. Tam mamy 5 noclegów - może do tego czasu wznowią również loty na naszej trasie wylotowej. 
No to jadziem. Wracamy z akcją na lotnisko. Czas już na nas. Przez rękaw pakujemy się do fruwającej gabloty nowo poznanych linii (Cebu Pacific) i kierunek Manila.


Jakieś niecałe 3 godziny lotu. Lot wakacyjny nr 4 dobiega końca. I? Uwaga, uwaga! Jesteśmy na Filipinach. To właśnie my tamże:


Trochę zmęczeni, mało wyspani - przez tę zarwaną transferową nockę. Tak sobie wykombinowaliśmy - żeby nie stracić dnia urlopu zrobimy sobie transfer nocny dla odmiany. A że będziemy po tym chodzić jak lunatycy to już tzw. straty uboczne.
Grasujemy po hali przylotów. Na tablicy taka ciekawostka przyrodnicza: Nasz lot jest określony jako przylatujący z Sajgonu (5J 752), a inne linie z tego samego miejsca mają napisane że leciały z Ho Chi Minh (Z2 295). Dziwaczne dość. 


Czas znowu nam się zmienił. O kolejną godzinę do przodu. Wyprzedzamy już Polskę o 7h. Tacy jesteśmy do przodu, a co? Troszkę mamy komplikacji związanych z tym, że mamy teoretycznie lot łączony, ale jego połowa (drugi lot) odbywa się już w ramach jednego kraju - jako lot krajowy. W związku z tym nasze bagaże nie są przerzucane z samolotu do samolotu w strefie "bezpaństwowej"  (jak np w Katarze) tylko tak jak my muszą przekroczyć granicę. My zrobiliśmy to tutaj, to i one muszą. Więc musimy je odebrać i zanieść do stosownego biura. Teoretycznie powinny przejść przez kontrolę celną, ale jak się zgłaszamy do wskazanego biura to zabiera nam je jakiś tutejszy Kajtek i sobie gdzieś z nimi polazł. Mam nadzieję, że nie na lokalne targowisko...
Wychodzimy przez terminal odetchnąć manilskim powietrzem. Bo jeden potrzebuje inhalacji. 


I oczywiście są tego konsekwencje. Nie chcą nas wpuścić z powrotem bez kontroli.  Durny Pulpet i jego nałogi. I durny ja, że poszedłem za nim. Jeszcze musiałem gadać z filipińskim taksówkarzem, który jelenia szukał i na nocne pogaduchy mu się zebrało. Najśmieszniejsze tu na lotnisku w Manili jest to, że większość ludzi się dziwi, że jest lot do Legazpi. Wszyscy uważają, że nadal są odwołane. Taksówkarz nawet deklarował, że poczeka jak już sam się przekonam i wrócę do niego. Wtedy nas zawiezie, bo on jest z miejscowości Naga (też w pobliżu wulkanu) i dobrze zna trasę.
Już w hali odlotów krajowych.


Czekamy na lot. Zimno. Bo klimatyzacja działa tu jak szalona a my niewyspani - to nas trzęsie.
I w końcu załadunek (do końca nie mieliśmy pewności, czy nie odwołają lotu). Tym razem już nie ma rękawa (loty krajowe mają niższy priorytet najwyraźniej) . Autobusik lotniskowy:


i piechotą po schodkach (profilaktycznie omijając silniki):


O, tak właśnie wyglądają samoloty naszego aktualnego przewoźnika:


Wystartowaliśmy. Hura!!! Chyba już nas nie cofną.


Lot wakacyjny nr 5 w toku. Oto trasa:


Niby 40 min. tylko. Króciutko. Ale nigdy nie jest za mało czasu, żeby coś nie zdążyło się spieprzyć. Bo za mało było komplikacji z tym transferem. Jakieś urozmaicenie zawsze można wcisnąć. Samolot już niziutko, podwozie wypuszczone, człowiek delikatnie przysypia i czeka na bęcnięcie o pas startowy... a tu nagle pilot daje maksymalnie w rurę, podrywa nochal samolotu i przyspieszając zasuwamy ostro w górę. Jeszcze takiego czegoś nie przerabialiśmy. My obawialiśmy się, że z powodu parskającego pyłem wulkanu nam lot odwołają, a tu atak nadszedł z zupełnie innej strony. Leje i poziom chmur jest tak nisko, że pilot nie widział pasa tam gdzie powinien już go widzieć. I jak to mawiają w swoim żargonie - odszedł na drugi krąg. Czyli zawinął się gratem do góry, gdzie jest bezpiecznie - no chyba, że się w wulkan przypieprzy, bo trochę wystaje z ziemi (na jakieś 2,5 km). Schował podwozie, żeby tak nie trzęsło i zrobi wielkie kółko w nadziei, że coś się poprawi. I spróbuje ponownie. 20 min. Drugie podejście. Tym razem my tez patrzymy przez okna. Są jakieś momenty, że coś w tej wacie widać - może to i ziemia. Ale tak naprawdę to nic. Ale pilot chyba coś widzi bo ciągle się zniża. Dobrze, że brzozy tu nie rosną. I jakoś trafił w pas. Chyba trochę przeginał, bo wg. nas gówno widział. Ale najwyraźniej też mu się nie chciało wracać do Manili. O, tam siedzi ten wariat:


Na lotnisku faktycznie leje. Rękawów, a nawet autobusów tu nie uświadczysz. Dobrze że schodki mają i skakać nie trzeba. Za to przy wyjściu każdy otrzymuje po parasolu, na czas spaceru:




Hala przylotów Legazpi. Kameralna:


Inspektor w pracy. Nadzoruje czy bagaży nam nie zamoczą przy wyładunku:


Ale nie, nakryli wózki jakimiś plandekami


Pas transmisyjny też kameralny. Króciutki jak pensja minimalna w kraju:


Zabieramy swój towar i do wyjścia. I wpadłem w pułapkę. Gruby zobaczył niebezpieczeństwo wcześniej i uciekł zręcznym manewrem flankowym, a kolegi nie ostrzegł. Świnia wstrętna. A ja się wpakowałem. Na filipińską ekipę telewizyjną. Dopadła mnie reporterka (całkiem ładna zresztą) i koniecznie chciała wywiad przeprowadzać z turystą, który tu przylatuje mimo uruchomionego wulkanu. I to pierwszym lotem po przerwie w komunikacji. Ledwo się wyłgałem i zwiałem zanim wpadła na pomysł żeby mnie obezwładnić. 
Na zewnątrz czekał tubylec z kartką z nazwą hotelu. Profilaktycznie z Manili wysłałem maila, że jednak przylatujemy i którym lotem. Chwała mi. Pan pod własnym parasolem zaprowadził nas do samochodu. Krótka jazda do hotelu:


Zameldowanie. I już  pokoju. Za oknem leje.


A nam spać się chce po transportowej nocce:



Lało i lało, ale mimo tego pod wieczór zmusiliśmy się, żeby wyskoczyć na miasto żeby coś zjeść w pobliskim centrum handlowym (korzystając z hotelowego parasola), zrobić drobne zakupy itd. A w końcu udać się na spoczynek. Bezpieczni - pod troskliwą opieką naszej pokojowej gaśnicy...


DZIEŃ 7 (26 stycznia)

Ostatni dzień w Sajgonie. Ale pełne 24h bo odlatujemy po północy - czyli jutro. Ale wyprowadzić trzeba się do 12-tej. A to już za 5 minut.


Zabieramy tobołki i przekazujemy pod dozór w hotelowej recepcji:


Przynajmniej chłopaki będą mieli co do roboty. Tak siedzą i się nudzą bezproduktywnie, a dzięki nam będą się nudzić produktywnie. Czyli pilnować naszych gaci i innych ważnych akcesoriów. A my bez zbędnego obciążenia, lekko niczym motylki (w tym jeden wyjątkowo wypasiony) umykamy na ulicę:


Sajgońskie dylematy - nie bardzo wiadomo czy iść chodnikiem czy może ulicą. Bo na ulicy dużo motorków, ale na chodnikach też nielekko. Też są motorki:


A dodatkowo orkiestry dęte...


...i podejrzani kucacze (może to przygotowania do defekacji?)


Wpadłem na pomysł, że może pójdziemy parkiem. Ale gdzie tam. Nie wpuścili nas. Zamkłe i już. Sobie wymyślili przygotowania do wystawy kwiatów czy coś :


 A całkiem sympatycznie park wygląda. Byłoby ciszej, i powietrze czystsze. Z naturą można by  chwilę poobcować:


A tak pozostaje jedynie obcowanie z tym wąsatym głąbem:


Cóż poradzić. Jakoś trzeba z tym żyć. To dalej idziemy wzdłuż ulicy. Podglądając sajgoniaste życie. Tutejsi kibice chyba szykują się do imprezy:


Strefa kibica w przygotowaniu. Chyba na jutro bo na plakacie jest napisane 27. Dlatego ten tu śpi, zamiast pedałować pracowicie:


Próbuje naspać się na zapas, żeby potem móc co sił drzeć japę się bez sensu i podskakiwać bez sensu w fotelu machając łapami - czy jakie tam są ulubione zajęcia kibiców. Patrząc jak dwudziestu paru ludzików biega bezładnie w tę i we w tę psując trawę. Nie wiem za dokładnie bo się na kibicowaniu nie znam.
Dochodzimy do czegoś co zwie się Pałacem Wolności. Jakaś patriotyczna budowla. Akurat słabo to widać bo na placu przed budowlą postawili jakieś  sceny czy rusztowania. Przez płot widać jak tam się ludzie kręcą.



W okolicznym parku (też za płotem) widać trochę militarystycznych pamiątek, mających zapewne w sposób bardziej namacalny dokumentować zwycięstwa komunizmu.
Jakieś czołgi, którymi towarzysze parli w zwycięskim pochodzie na  południe:


A to pewnie wraży imperialistyczny samolot zdobyty/zestrzelony przez dzielnych bojowników podczas "wyzwalania" kraju przez światłe siły postępu. Ku chwale komunizmu. Albo po prostu znaleźli go w krzakach na lotnisku, gdzie zostawili go amerykańcy. Może nie chciało im się starego rzęcha naprawiać i zabierać kiedy zbierali się już na chatę.


Przy ulicy z tak patriotyczną placówką nie może zabraknąć mundurów i insygniów jedynego słusznego systemu. Grzechem byłoby nie cyknąć zdjęcia.


Tutaj można to zrobić na legalu, bo u nas za tego typu wywieszki można mieć pogadankę z prokuratorem - podobnie jak w przypadku swastyki. No to korzystamy:


Jak to wczorajszy przewodnik w osobie Toma Cruisa opowiadał - Wietnam to jedno z ostatnich komunistycznych państw na  świecie. A on sam nie cierpi komunizmu. Prowokator jeden. Ale grupa nie dała się podpuścić i nikt nie podjął tej śpiewki. Zaraz wiadomo skąd jego ksywka była. Zapewne TW Tom Cruise. Ale jedno co nawijał w swojej tyradzie przeciw systemowi jest prawdą - komunizm jest ekstremalnie korupcjogenny. Twierdził że u nich ciągle trzeba się komuś opłacać. Każdy mundurowy na ulicy może cię zatrzymać i się czepiać o byle co - i wystarczy zwyczajowo w łapę dać i można dalej zajmować się swoimi sprawami. Klasyka. A tak w praktyce to z komunizmu są tu tylko wspomniane symbole raz to  że kraj za mordę trzyma partia komunistyczna, bo akurat oni dorwali się do władzy. Wierchuszka rozbija się tu porszakami, mercami itd. a stosunki społeczno-gospodarcze to ekstremum kapitalizmu. Takiego, jaki na zgniłym imperialistycznym zachodzie byłby nie do przyjęcia. Wg przewodnika nawet szkoły są tu płatne, ale nie wiem czy go dobrze zrozumiałem - akurat o to komuchy zwykle dbają - żeby podstawowa edukacja była dostępna dla wszystkich. W końcu jakoś ludzie nie mogą być analfabetami żeby raporty i donosy pisać oraz wypełniać miliony formularzy produkowanych przez biurokrację. Myślę, że miał na myśli jakieś szkoły niepubliczne.  Podawał że kosztują 60$ na mies, a dniówka u nich jest ok 4$.
W każdym razie znaleźliśmy wejście do tej twierdzy patriotyzmu. No tak, wszystko za płotem bo obowiązują bileciki:


Kto to widział - kapitalizm w świątyni komunizmu. A ja się pytam: a gdzie podziała się czystość ideologiczna? Tu wszystkich za darmo wpuszczać żeby jak najszersze masy przesiąkały rewolucyjnym duchem. I jak w takiej sytuacji komunizm ma oczyścić świat z imperialistycznej zarazy? Zgroza. Bohaterscy towarzysze Lenin, Mao i Ho w grobach się przewracają...
Kasa nieczynna. Dopiero od 13. 


Nie skomentuję, choć myśl pewna się nasuwa - co w komunie u nas otwierano od 13-tej w pewnym okresie... Jest jeszcze wcześnie a ustawa wychowaniu w trzeźwości nakazuje unikać pewnych tematów przed godzinami nocnymi...
To w sumie już za chwilę, ale jest już kolejka. Nie lubimy kolejek więc idziemy sobie. Zajrzymy wracając. Może. A może nie. Ale fotkę rewolucyjnych fresków nad kasą można machnąć:


Zignorowawszy sklep z pamiątkami (on akurat czynny, jak to kapitalistyczne pomysły) wracamy na ulicę. Wprawnie ją przekraczamy (praktyka):


I kontynuujemy zwiedzanie. Mijamy jakieś lokale. Niektóre nazwy dobrze całkiem wkomponowują się w rewolucyjnego ducha okolicy:


Aż w końcu przed nami następny punkt wycieczki:


To sajgońska katedra Notre Dame. Tak tu ją zwą - Saigon Notre Dame Cathedra. Oficjana pełna nazwa to Cathedral Basilica of Our Lady of The Immaculate Conception. Żabojady tu rządziły to sobie w XIX wieku katedrę zafundowały. No to mały selfik:


Ale znowu zamknięte. Pecha jakoś mamy dzisiaj. Jest wywieszony grafik mszy (jedna jest po angielsku), godzin otwarcia itd - ale wejście zamknięte w tej chwili. Informacji dlaczego i do kiedy  - brak. Może akurat kościelny wodę w wazonach zmienia i zamknął żeby mu nie tupali, nad uchem, bo mógłby rozlać.  Nie wiadomo. No to odsuwamy się trochę żeby fotnąć całość.


Po drugiej stronie ulicy widać kolejny starszy budynek. Tak coś jakby w stylu kolonialnym. Trzeba zbadać:


I nawet otwarty. Niebywałe:


Wydało się. To jest poczta. A dokładnie Poczta Główna. Kolejny francuski wyrób. Cały czas czynna.


Pierwotny wystrój został co praewda uzupełniony o jakiegoś bohatera rewolucji (to chyba ten sam co na banknotach):


Ale większość zachowuje klimat czasów kolonialnych. Jakaś pani aż rozdziawiła japę z podziwu:


Żeby nie było, że tylko łazimy, oglądamy i tracimy kasę przysyłaną przez bogate ciotki z Ameryki. Czasami nielegalnie podejmujemy się drobnych prac dorywczych w celu podreperowania budżetu. Ja w sekcji porządkowej:


Gruby w handlu obnośnym:


Nie ma że boli. Jakoś te urlopy trzeba sfinansować. Gruby zaraz po zdaniu stanowiska natychmiast wydał bez sensu  kasę na to czym handlował. 


Jakby nie mógł się tego nałykać za free kiedy zawiadywał tym stoiskiem. Osioł. W taki sposób to on nie zrobi kariery w tym biznesie. Tego co mu zostało wystarczyło już tylko na wodę:


Ale przynajmniej spragniony nie jest, kiedy kontynuujemy zwiedzanie. Mamy budynki nowoczesne: 


Staroczesne:


Trochę kultury wysokiej. Opera:


I dwie kariatydy męczące się w tym upale. Nie wpuszczono ich do środka, gdzie nieco cienia mogłyby zaznać. I co na to feministki? 


Z dużą niechęcią ale rezygnujemy z udziału w przedstawieniu. Jako koneserzy muzyki. Ale mój smoking akurat jest w praniu, a Grubemu pękł na zadku kiedy schylał się po monetę wypatrzoną na chodniku. Tak więc z bólem rezygnujemy z kulturalnych doznań i wracamy do plebejskiego snucia się po metropolii. Jakby ktoś pytał to Sajgon ma ponad 8 mln mieszkańców. I ze 2 mln. motorków.

Chwila zadumy nad zagadką - po jaką cholerę przed operą stos wiklinowych pułapek na ryby?


Może aktualnie na deskach sceny jakiś sztuka podejmująca temat życia rybaków na mętnych wodach Mekongu?
Ok, dość o uwzniaślającej sztuce - wracamy do zjawisk bardziej materialnych. W tej części miasta sporo ryją w ziemi. Japończyki. Jakąś kolej podziemną budują chyba. Może metro?.


Przez to rycie często trzeba omijać jakieś zamknięte płotami sektory co utrudnia utrzymywanie kierunku. Dobrze, że czasem nasz ulubiony drogowskaz widać (tym razem z przeciwnej strony, no chyba że to lądowisko obraca się dookoła budynku):


Docieramu do jakiejś połówki ronda. Nad rzęką.


Pomnik tu stoi jakiegoś karateki czy samuraja...


A my sobie zakpiliśmy z uczestników ruchu ulicznego. Ulica szeroka i bardzo ruchliwa  ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić przejście ze sterowaną sygnalizacją. No to naciskamy guziczek - po europejsku. Zamiast jak zwykle wleźć po tubylczemu w nurt pojazdów i się przepychać. Trzeba było to zobaczyć. Kierowcy zdziczeli Nie wiedzieli co mają robić. Niektórzy próbowali stawać, inni między tymi zatrzymanymi przejeżdżać. Za to wszyscy robili wielkie oczy. Kupa śmiechu. A my tup tup tup na drugą stronę. Chyba pierwszy raz od zamontowania ktoś im tu tę sygnalizację włączył.
Docieramy nad rzekę. Żeglowną oczywiście. Nawet spore statki tu parkują, nie tylko barki:


Okazuje się,że jest terminal pasażerski. Z barem nawet. No to mała kawka i ciastko, podczas kiedy Pulpet zaśmieca toń wód swoimi petami obserwując krzątające się holowniki:


Ale skoro mamy następujące składniki: terminal pasażerski, dużo czasu i eksploracyjny zapał  - to dalsze posunięcie wydaje dosyć się oczywiste. Wybieramy na naściennej mapie jakiś losowy przystanek  kupujemy sobie bilety:


Cały ten terminal sprawia wrażenie zupełnie nowego. Wszystko. Budynki, bar, promy, strażnicy, bramki wejściowe, kasy  i panie kasjerki. itd. Wszystko nówka. I mają dekoracje z Mikołajami (powieszonymi):


Później Gruby sprawdził to w necie. Cały ten biznes działa dopiero od listopada ubiegłego roku. Czyli jakieś 2-03 miesiące. Dlatego nie wszystkie terminale są jeszcze dostępne. Tylko kilka funkcjonuje już, resztę stateczki na razie mijają (w budowie są chyba). Cena za bilet bardzo przystępna -  15 tys.  (dwie cole).
No to spacer przepoczwarza się w wodną przejażdżkę. Tak wygląda prom z zewnątrz:


a tak od wewnątrz:


Klima jest. I milion nowych zafoliowanych kapoków. Ktoś z załogi przyszedł opieprzyć grupę Chińczyków bo już się brali za te kapoki. Nie wiadomo  czy tak panicznie boją się wody, czy chcieli zabrać sobie na pamiątkę. Rejsujemy sobie może przez pół godziny oglądając wybrzeża. Jakieś biedne łódki przy nabrzeżu (być może mieszkalne?):


Nieco bardziej wypasione łódki w dzielnicy willowej:


I wysiadka na naszej stacji. Na wyspie. Bo być może w  celu skrócenia sobie drogi wodnej kiedyś zrobiono tu kanał w poprzek wielkiego zakola rzeki Skutek uboczny operacji to wyspa - którą trzeba było połączyć mostem z resztą miasta.


Profilaktycznie kupujemy już bilety powrotne.


Śmieszne jest że przy zakupie biletów na prom trzeba się wpisywać na imienną listę. Proponowałem Grubemu żeby wpisał: Don Kichot i Sancho Pansa, ale nudziarz był za leniwy i z przyzwyczajenia zrobił ino to na czym jego zwykła robota polega - podpisał się.


Mamy ponad godzinę czasu na eksploracje. Znalazłem mapę z której wynika, że mają tu nawet plażę więc skręcamy w tamtym kierunku. Potem okazało się że skala planu była nieco zaburzona i nie mieliśmy szans na dotarcie tam. Ale to nic. I tak trafiliśmy idealnie. Do prawdziwej lokalnej dzielnicy. Nie tak jak District 1, gdzie same hotele i od cholery turystów. Tutaj liczba białasów wynosi zero. Przepraszam - widzieliśmy po jednym. On mnie a ja jego. Jesteśmy właściwie na osiedlu bloków:



I pełne zaplecze, jak to na osiedlu. Mają tu osiedlową siłownię:


skwerek z trawą:

suszarnię czegoś tam:


myjnię dla motorków:

 parkingi dla motorków:


pralnie


i coś w miskach:

Często okratowane okna/balkony. "Na mieście" tego nie było. Czyżby tu "na dzielnicy" sobie kradli?


Oczywiście placówki edukacyjne też są:



Lubią pospać niektórzy. Jest ok 16 a tu jeszcze w piżamach:


Wychodzimy na szerszy trakt


 Uch, ale wali... jak na wysypisku. Chyba jesteśmy po niewłaściwej stronie ulicy. Nikogo tu niema oprócz bajzlu.  Co prawda służby oczyszczania robią co mogą...


...ale jeszcze trochę im roboty zostało:


To idziemy  tam gdzie toczy się życie. Czyli bazar. Taki prawdziwy, a nie turystyczny:






Przy wejściu do strefy zadaszonej jakiś pan ostrzega mnie żebym uważał na głowę. No tak, oni tu chodzą bez schylania.


Podziękowałem, zrobiłem unik przed sufitowym przęsłem. I kawałek dalej walnąłem się w łeb. Miał gościu rację. Powinienem bardziej uważać w tej krainie krasnoludków.





Jest i dział mięsny:


O to te różnorakie niezidentyfikowanie  fragmenty anatomii, które oni faktycznie jedzą. Jakieś flaki, tchawice, grasice i inne dwunastnice... Nie wiem, nie jestem chirurgiem:


Panie przekupki troszkę się z nas podśmiechiwują widząc jak robimy głupie miny nad poszczególnymi straganami. Ale żadnej wrogości. Nawet próbują podpowiadać czy dobrze zgadujemy co one tam mają:


Tu mamy swojski drób.:


Jakiś taki wystraszony. Wie co go czeka? Dalej mamy dział ryb i owoców morza


Wszelkiej masci muszle i skorupiaki:


Z muszli to on nie zjedliby chyba wyłącznie klozetowej. Ale kto wie... może ich nie doceniam. Zatrzymujemy się w jakimś małym sklepiku na coś do picia. Klima jest, i wifi. Kilka stoliczków. Pełna kultura.  A to coś jak jakaś małą "Żabka" u nas. I już na powrót przy rzece. Jeszcze mamy chwilkę. Można sobie poobserwować osiedlowe życie. Te panie z wózkami, które zatrzymały się żeby wymienić informacje, coś zbierają. Jedna szła przed chwilą wzdłuż bloku i coś wykrzykiwała. Może makulaturę albo inne surowce wtórne? 


Czas na nas. Prom nadpłynął. Wracamy. Tym razem prę widoczków z drugiego brzegu, a co tam:





I lądujemy w punkcie startu. Mały spacerek skwerkiem wzdłuż nabrzeża. Całkiem zadbanym:


Po drodze inspekcja toalety skwerkowej (bezpłatnej). Można sobie poczytać trochę cytatów ze sławnych ludzi poumieszczanych na ławkach. Był m. in. Elvis Presley. Ale foto trzeba było zrobić lokalnemu myślicielowi. Kto chce niech sobie potłumaczy:


Opuszczam nabrzeże metodą klasyczną tu nie ma już sterowanej sygnalizacji):


I powoli czas kierować się w kierunku naszej bazy hotelowej. Jeszcze odnośnie motorków. Nie dość że stoją (i jeżdżą) na chodnikach to mają też dedykowane parkingi podziemne (samochód tu by się nie przecisnął)


Oraz parkingi strzeżone. Tylko niech mi ktoś powie jak wywlec swój konkretny tam ze środka? Bo chyba nie biorą pierwszego z brzegu? Ani nie czekają a we właściwej kolejności przyjdzie najpierw trzystu innych parkujących?


Po raz pierwszy bezpośrednio mijamy "nasz" kierunkowy wieżowiec z jęzorem:


 Jeszcze kilka przepraw przez ulicę:



I już w swojej okolicy. Schodzimy w podziemia poznanego już zagłębia knajpkowego w celu podratowania uszczuplonych sił.


Gruby zamawia a ja zastanawiam się po jakiego grzyba ktoś namalował tu przejście dla pieszych.:


Nawet wszędobylskie motorki tu akurat nie docierają (schody). A w dodatku przejście umieszczono tak, że aby z niego skorzysta trzeba wyjść z jednej ściany wniknąć w drugą. Za dużo Harrego Pottera czytali? A może to dla zjaw? Duchów ofiar ludzi otrutych tutejszą kuchnią.
Atakujemy drób. Ja kurczaka, Gruby kaczora. Dzisiaj jednak obaj źle trafiamy. Słabe to było. No to zmiana lokalu (całe 10 m dalej) i coś z zupełnie innej beczki:



Trochę się człowiek tym dziadostwem uświnił. Takich podanych w całości nie da się chyba zjeść na czysto. Trzeba łeb urwać, zdemolować ten pancerz i dopiero można coś zjeść. Jeszcze trochę sjesty na wygodnych hotelowych kanapach:


I można poprosić personel o wezwanie taksówki. Myślałem, że zadzwonią po taksę, a po prostu jeden wylazł na ulicę i  złapał w locie. Licencjonowana taksówka faktycznie była tańsza, ale niewiele. Wg. taksometru jechał i wyszło ok 7$ (ta lewa z lotniska kosztowała). Może gdyby ruch był mniejszy to by się w 5$ zmieścił (jak niektórzy pisali), ale trudno na to liczyć.
I oto już nasz lot tu widać 1:05 Manila:


Zdajemy bagaże. Przy otrzymywaniu kart pokładowych konieczne jest potwierdzenie faktu, że ma się bilet umożliwiający opuszczenie Filipin (wystarczy potwierdzenie rezerwacji pokazane w telefonie), kontrole bezpieczeństwa i paszportów i już jesteśmy formalnie poza Wietnamem. Północ się zbliża a my zabieramy się za czekanie na lot: