Rano jest. Trzeba wstawać bo zgodnie z planem o 8-mej wypadałoby wyruszyć. A pakowanko trzeba jakieś wykonać... porozglądać się po włościach itd. - wszystko to potrzebuje trochę czasu. I pić płyny, żeby się nie odwodnić. To ważne. Dobra, wszystko zebrane, zostawiamy kartę dostępową w lokalu i zatrzaskujemy drzwi. Już się nie da wrócić. Jeśli coś zostało to już zostaje w Kuala. I na dół. Na ulicę:
Trochę inaczej to wygląda. Ruch dużo większy, niż wczoraj i przedwczoraj. Jest poniedziałek. Ulice pełne.
Na naszym głównym skrzyżowaniu zainstalowano nawet żywego policjanta. Ludzie zasuwają do pracy. Troszkę mniej obładowani niż urlopowicze. Wiadomo, odpoczynek wymaga ciężkiej pracy:
Wyglądają na pracowników biurowych. Panie i panowie. Aktóweczki, torebeczki - żadnych wielkich waliz;). Szybko do naszego metra, ale akurat pociąg odjechał. Dość napakowany. Następny za niecałe 1,5 min. Nieźle. Ten też natkany, ale to poranek dnia roboczego, więc tak to powinno wyglądać. I nasz ulubiony węzeł KL Central.
Tutaj załatwiam jeszcze wymianę waluty w drugą stronę - z mruków na dolary, bo trochę nam zostało a już się nie przydadzą. Specjalnej straty na tych operacjach nie mam bo chyba tylko 3 minimruki różnicy między naszym kursem zakupu sprzed dwóch dni a dzisiejszym kursem sprzedaży. Mały spread wyszedł, fajna sprawa;). Nasze bilety na KLIAexpres nadal działają i już jesteśmy w pociągu na lotnisko.
Pod drodze ostatnie migawki z Malezji. Jakiś nowy wieżowiec:
i mrówkowiec (coś jak na Przymorzu, tylko bardziej w górę niż na boki)
Jak to Gruby stwierdził - nieźle to prądu musi ciągnąć, jak wszędzie klimatyzatory:)
Coraz dalej od miasta:
i już zaczęły się plantacje palm olejowych:
Co by można rzec o Malezji. Niewiele - bo tylko troszkę Kuala zobaczyliśmy. Powierzchownie. Ale warto było. Miasto fajne. Komunikacja publiczna - bajka. Przynajmniej ta część, którą testowaliśmy. Trzeba brać poprawkę że poruszaliśmy się w większości w obrębie tutejszego "złotego trójkąta" czyli dzielnic KLCC, Bukit Bintang i Chinatown. Ale było spoko. Czysto, bezproblemowo i bezstresowo. Ludzie są super. Wyrozumiali dla zagubionych białasów:) Często się uśmiechają. A jak się pierwszy wyszczerzysz to na 100% się uśmiechną. Każdy. Czy to gość zamiatający chodnik czy zachustowana poważna pani strażnik w petronasach. Czy Hinduska w kolejce. Czy japońsko wyglądająca pani bizneswomen. Hindus zresztą też - wspominam, żeby nie być tendencyjnym ;) I jeszcze często powiedzą dzień dobry, cześć, jak się masz albo jakieś inne grzecznościowe słówko. A może mają nieuzasadnioną sympatię do białasów?;) I śmieją się z nas. Np w ciopągach. Pokazują sobie palcami i chichoczą. Ale to akurat normalne. To ludzie, a ludzie tak maja. My się nabijamy z nich, on z nas. I wszyscy się cieszą. Dość naturalne zjawisko. A śmiech to zdrowie.
A poziom rozwoju samego miasta (infrastruktura, ogólne wrażenie) naprawdę robi wrażenie. Gruby mówi że wg niego Kuala jest przed Bangkokiem w tej kwestii. Umieściłby je w rankingu między Bangkokiem a Singapurem. W-wę pominiemy. Nie ta kategoria. Jak na razie.
Dobra, odbiegam znowu od tematu, ale piszę o Kuala siedząc w Indonezji i mózg mi wrócił w tamte rejony i błądzi po wspomnieniach i wrażeniach. A Gruby skrzeczy i marudzi żebym coś pisał a nie siedział z bezmyślnym wyszczerzem na paszczy.
To znów trochę konkretniej i do przodu:
Dotarliśmy na lotnisko. Ostatnie użycie przywiezionych z kraju biletów, troszkę już zmaltretowanych (to ta kartka A4 w garści Pulpeta):
Dalej jak zwykle. Poszukać naszego lotu i namierzyć właściwy punkt odprawy bagażu:
Air Asia 11:20 do Denpasar. Odprawa jest już otwarta, sekcja U. Już bez głównego bagażu wizytacja w Mac-u. Gruby to może sobie jak wróbelek ciągnąć na paru ziarenkach i papierosku, ale ja nie. Jakieś dwie buły trzeba połknąć, żeby maszyneria nie stanęła ;)
I dalej, kontrole, paszporty, skanery - lotniskowe ceregiele. Ale z głowy już. A jeden się cieszy:
bo dreptać nie musi:
mamy chwilkę czasu jeszcze, a po drodze jakieś muzeum:
można coś pozwiedzać, odchamić się, horyzonty poszerzyć itp.
Potem inspektor zwiał szukać palarni, a ja bawię się komputerem:)
I czekamy na ptaszka. Niektórzy jak zwykle uwielbiają tworzenie kolejek, i potem sterczenie w nich bez sensu:
Zamiast siedzieć na zadkach w miarę wygodnie, zanim się człowiek w ciasną puszkę będzie musiał wciskać:
To nasz ostatni lot z Powietrzną Asią. Wielkim czerwonym ptakiem. Już czeka:
Coś tam przy nim dłubią jeszcze.
Inspektor grozi im palcem i przypomina, żeby wlot paliwa zakręcili jak już skończą z tymi wężami.
I czas na nas. Odlatujemy. Tam z tyłu, na dole, to malezyjskie lotnisko z którego właśnie zwialiśmy:
Lecimy. Znowu. Od tego ciągłego fruwania niedługo piórami porosnę.
Dzisiejszy lot ma trwać niecałe 3 godz. Lecimy sobie do ciepłych krajów. Tak dla odmiany. Jakieś 2 tys. kilometrów na południe. Za równik. Jeden tu grozi mi i zapowiada soczystego kopa z okazji mojego pierwszego w życiu przekroczenia tej kreski. Cymbał.
Czas minął. Obniżamy loty. Korytarz podejścia do lotniska przebiega tak, że podziwiać możemy twarzowe wysepki (to np. Nusa Penida):
kotwicowisko z zardzewiałymi statkami:
i pełnomorską autostradę:
I w końcu gleba.
Wylądowaliśmy na jakiejś planecie. To chyba Ziemia. Kraj: Indonezja. Miasto: Denpasar. Na wyspie Bali. Stąd już chyba bliżej do Australii niż do Kuala, z którego startowaliśmy:)
Podobno Bali to wyspa świątyń. Coś w tym jest - nawet chyba jedna zalęgła się na lotnisku:
Ktoś pisał, że jest tu ich ponad 6 tysięcy. A Bali nie jest to jakaś ogromna wyspa (145 na 80 km). Gruby się jeszcze nie obudził. Ciekawe kiedy skapuje, że jest na ziemi?
Halę przylotów mają tu niemałą. Boisko by wlazło. I wyłożoną wykładziną dywanową. Widocznie nie lubią głośnego tupania tabunów galopujących Australijczyków, którzy tu podobno lubią urlopować.
Inspektor już obudzon i promienieje:
Krótko promieniał. Balijczycy postanowili nam zrobić dowcip. Może Prima Aprilis tu dzisiaj obchodzą? Selekcjoner przy kontroli bagażu skierował nas do skanerów i przepuścili przez nie nasze klamoty. W sumie nic nietypowego. Często to się robi choć nie zawsze i nie wszędzie. Ale celnicy muszą czasem coś robić, jeśli chcą mieć robotę. Przeleciało, bierzemy swe brzemię ze skanera i dajemy w kierunku wejścia. A tu następny z wesołej drużyny pokazuje na stanowiska kontroli bagaży. Już parę osób tam stoi i im każą otwierać toboły. Chceta to mata - kładę mu na blat mój bagaż główny. A on z uśmiechniętą miną radosnego gnoma pokazuje, że wcale go nie chce, ale że podoba mu się mój plecak. Grubego garbik zresztą też. No to mu go otwieram a on mi moją osobistą kontrabandę podprowadził. Cwaniak jeden. Typasy od skanerów nadają przez krótkofalówki dalszym harcerzykom i sobie na imprezę zaplecze organizują. A żeby się porzygali po tym jak koty. Mojego małego Jima Beam'a mi zabrał:( Rozdzielił moje bliźniaki, sadysta. A Grubemu z dwóch białych bliźniaczek też została tylko jedna. Taka smutna historia. Nie wolno rozdzielać rodzeństw - to straszne i okropne. Będę płakał. Wychodzimy na zewnątrz:
Przed terminalem opadła nas całą czereda transporterów. Chcących nas (i innych pasażerów) zawieść wszędzie, niemalże za darmo - wg ich opinii. My chcemy dostać się do Ubud. Miasteczko bliżej centrum wyspy, z dala od wybrzeża i od pobliskiej Kuty uchodzącej za wielką dyskotekę pełnej imprezujących Australijczyków. Ubud to ma być tutejsza stolica kulturalna. Wiadomo przecież - my to kulturalnie obyci jesteśmy, tylko "ą" i "ę", ewentualnie "och" i "ach". Jeden z taryfonaciągaczy ciśnie nas bez litości. W końcu wycisnął cel podróży i ma ofertę: 450 tys. Został uprzejmie zignorowany więc zaczął się uelastyczniać. Raz w rupiach, raz w dolarach. Idziemy a on za nami i nadaje. W końcu sprzedane. Poszło za 300 tys. Zakładaliśmy, że powinno być 250 (po doświadczeniach z Sumatry), ale to inna wyspa i lotniskowe frycowe jakieś czasem trzeba ponieść. Ale jak potem sprawdzaliśmy w Ubud cenniki na lotnisko to cena 300 była standardowa. Żeby ciężko zdobyci klienci mu nie zwiali, sam czapnął nasz największy tobół - Grubego (tzn. jego torbę, a nie jego osobę). I prowadzi nas na parking. Ładujemy się i wyjeżdżamy. To obrośnięte to właśnie lotniskowy parking - fajnie wygląda, jak jakaś aztecka piramida:
Jazda ma trwać 2 godziny bo ruch na drodze ciężki. I oczywiście lewostronny. Faktycznie było troszkę korków, ale bez szaleństwa:
Raz mijaliśmy jakąś procesję:
gościa w kraciastym sarongu:
a już sporo dalej - pola ryżowe:
Dowieziono nas we właściwe miejsce. Bucu View Bungalows, Jalan Bisma, Ubud. I jazda faktycznie trwała dwie godziny. Z małym haczykiem nawet. Załatwili formalności. Zajęli nową norę. I odpoczywają:
zerkając z werandy na obejście:
Ponieważ głodni jesteśmy - jeszcze małe sondażowe wyjście w okolicę. Po drodze mijamy szkółkę ryżowych sadzonek (ale wściekła zieleń):
zainstalowano ją na rogu pola, które już czeka na obsadzenie:
A kawałek dalej już po sadzeniu. Równiutkim, a to wszystko chyba ręczna robota:
kręta uliczka w stronę centrum:
i niedaleko parkujemy w jakiejś knajpce:
Coś pożarliśmy. Nie pamiętam już co, ale pewnie z kurczakiem.. Jeszcze kawałek połaziliśmy. Popatrzyliśmy. Wymieniliśmy trochę kasy. Jakieś drobne zakupy. W końcu ciemno się zrobiło
I zmęczono. Dzień czas zakończyć.
P.S.
Okolicznościowe mapki transferowe:
- lotnicza:
- lądowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz