Nowy dzień. Nowa chata. Nowe widoczki. Tylko ciągle te same dwa osły w samym środku tych nowości. Cel pobytu na wyspie Nusa Penida to nicnierobienie. Intensywne. Absolutny chillout na koniec wakacji. Sądząc po tym jakie to wygwizdowo, nie powinno być z tym problemu. W takim miejscu nie ma nic do roboty - w efekcie obijanie się jest po prostu zwykłą koniecznością.
Zaliczyliśmy śniadanie - niestety znowu z karty. Najwyraźniej w Indonezji opcja szwedzki stół jeszcze nie specjalnie popularna. Co zrobić. Gruby, ten niejadek jakoś to przeżyje, ale mi może zajrzeć w oczy śmierć głodowa. Trzeba będzie w zapas ciastek się zaopatrzyć.
Zgodnie z planem, po śniadaniu trzeba było trochę odpocząć:
Potem odrobinę baseniku hotelowego, na którym zasadniczo to tłoku nie ma. Tzn. przez większość dnia nie ma nikogo. I fajnie. Bo co to byłby za relaks w tłumie.
Mamy drobne problemy z lokalną walutą. A dokładnie to nie mamy stosownych jej zapasów. Wczoraj, po drodze z portu nie widzieliśmy żadnego punktu wymiany. Tylko bankomat w jakiejś mijanej miejscowości. Ale zapytana w recepcji pani potwierdziła, że u niej możemy wymienić kasę, tylko musi zadzwonić sprawdzić aktualne kursy. Jakoś wczoraj się nie zgłosiła po tym sprawdzeniu. Dzisiaj twierdzi, że nie mogła się dodzwonić i dlatego nie przyszła. W każdym razie kurs obecnie przez nią podany jest wyjątkowo mizerny - chce nam dać 11 tys za dolara, podczas gdy na głównej Bali kurs był ponad 13 tys. W tej sytuacji postanawiamy dotrzeć do mijanego wczoraj bankomatu. A że był on daleko, konieczne jest skombinowanie sobie środka transportu. Czyli czas dołączyć do społeczności motorkowców. Z hotelowej stajni wynajmujemy sobie 2 rumaki (a raczej kucyki) marki honda. Koszt 80 tys za dobę za 1 szt (jakieś 24 zł) . Wynajmujemy od razu na 2 doby. Dzisiaj od 15-tej.
O oznaczonej godzinie stawiamy się w recepcji i po niewielkiej formalności (złożeniu podpisu) dostajemy kluczyki i pani manager prowadzi nas na parking pokazać te wierzchowce.
Zgodnie z planem po wyjeździe z hotelu pojechaliśmy trasą, którą nas wczoraj przywieziono. Najpierw do bankomatu. Troszkę to potrwało bo było dalej niż się nam wydawało. A może to my jeszcze nie obyci z lewostronnym ruchem i naszymi pojazdami wlekliśmy się zbyt wolno. Ale dotarliśmy. Bankomat został z sukcesem obrobiony:
Potem badanie okolicznych sklepików:
i ogólne rozejrzenie się po "miasteczku"
nawet przejrzeliśmy ofertę lokalnego targowiska:
A jak się weszło w głąb, między stragany to zapaszek był, że ho, ho! Nie jestem pewien co udzielało otoczeniu tego cennego aromatu, ale to coś zdecydowanie zdechło. Jakiś czas temu;) Wrażenia niezapomniane. Ale takie są skutki nadmiernej ciekawości i wtykania nosa tam, gdzie przeciętny białas się nie zapuszcza. A to jest kura, Panie Generale (małomiasteczkowa):
W końcu po przetrząśnięciu wszystkich placówek handlowych w bezowocnym poszukiwaniu jakiejś Aqua Vitae odjeżdżamy, żegnani przez pana urzędującego na chodniku...
Ruszamy w dalszą drogę, nadal na wschód - czyli w kierunku portu w którym wczoraj zeszliśmy na tutejszy ląd. Do samego portu jednak nie dojechaliśmy, bo wydawało się, że deszcz bardzo pragnie już rozpocząć swoje występy. Zjechaliśmy tylko na chwilkę w jakąś boczną odnogę prowadzącą do morza, żeby zerknąć jak tu wygląda:
nic interesującego w sumie, to można brykać dalej:
Wracając w kierunku hotelu, ale jeszcze przed miasteczkiem bankomatowym nawiedzamy sklep, który również widzieliśmy podczas wczorajszej trasy. Wyglądający na większy od wszystkich widzianych do tej pory.
Tutaj można porobić sensowne zakupy - bo ceny są pozbawione "wyspowego" narzutu. Np 3-krotnego w hotelu. Nakupowaliśmy potrzebnego zaopatrzenia - czyli picia wszelakiego bezalkoholowego, chipsów, ciastek i tego typu niezdrowego śmiecia (to dla mnie, bo uzależniony od słodyczy jestem). Jak we wszystkich badanych placówkach - alkoholu tutaj również brak. Tylko piwo jest, jeśli ktoś lubi. Bintang. Cóż, tak dziwna to wyspa. Może to jakaś tajna placówka odwykowa? Ale przynajmniej będzie można uzupełnić zawartość hotelowego barku po rozsądnych kosztach. Tutaj cola ma cenę taką jak na butelce - czyli 4,5 tys, a w hotelowej lodówce już zyskuje do 15 tys. Wystarczy ją tylko przewieźć jakieś 5-6 km ;) Złoty interes. Wyjeżdżając ze sklepu zbadaliśmy kolejną odnogę prowadzącą do morza (jak penetrować okolicę to dokładnie). Tutaj dla odmiany była jakaś przystań.
W pobliży siedział kwiat lokalnej młodzieży, więc zakiełkował pomysł, żeby zapytać o punkty aprowizacji na wyspie. Niestety, chłopaki nie potrafili nam pomóc. Może nawet nie za bardzo wiedzieli o czym my gadamy. Słowo "whisky" wzbudziło totalną konsternację. Mieli miny jakie mógłby mieć nasz krajowy menel zapytany np. o jego opinię na temat teorii względności lub metod projektowania chłodni kominowych. Niesamowite. Naprawdę dziwna wyspa.
Po powrotnym rajdzie tutejszymi wąskimi serpentynami (powoli dochodzimy już do wprawy) docieramy do naszego hoteliku. Ale nadal nie pada. No to po krótkiej naradzie zamiast skręcać na parking jedziemy dalej - na zachód. Teoretycznie tam, za jakieś 2 km (wg przydrożnej tabliczki), powinna być jakaś fajna plaża. Więc w ramach kontynuowania badań okolicy rzucimy na nią okiem. Oby suchym. Początkowo nawet zachęcająco równa droga:
Najwyraźniej dość niedawno pracowano nad nią na tym odcinku. Inspektor drogowy poczuł się nawet na tyle pewny że spróbował kręcić filmik podczas jazdy.
Jak się okazało, za wiele tych luksusów nie było, bo po paruset metrach sypnęło dziurami, a dodatkowo zaczęły się wariackie zjazdy.
Tuż przed morzem wykryliśmy grasujące po lesie świnie. A w zasadzie świnki, bo rozmiar mają dość kompaktowy. Zaczęły czmychać jak zahamowaliśmy przy nich, ale jedną udało się jeszcze złapać w obiektyw:
W razie czego już wiemy gdzie szukać zakąski. Jakoś się je obezwładni i na grilla ;) Tylko co by tu zakąsić - jeszcze nie wiemy. Wszytko przez balijskiego celnika - tego ochlapusa, który nam zaopatrzenie rozchrzanił. Jeszcze jedna mała prosta wśród palm i chaszczy, ostatnie dziury i kałuże...
...i jesteśmy u celu. Crystal Bay. Tak się to miejsce nazywa. Na wstępie podbiega parkingowy i kasuje za postój. 2 tys. Może być tu naprawdę ładnie jak świeci słońce. Trudno to potwierdzić w obecnej sytuacji bo nad głowami cały czas czyhają niskie chmury. I grożą nam nieustannie. Ale na słonecznych fotkach w necie wygląda super. To dość głęboka zatoczka otoczona skałami z szeroką plażą i wysepką na środku.
W tej chwili są tu pustki. Ale jest poza sezonem (pora deszczowa) i w dodatku późne popołudnie, kiedy z plaży już się zwykle złazi szukając jakiejś paszarni. Ale najwyraźniej nawet poza sezonem miejsce bywa uczęszczane bo przy plaży jest kilka czynnych stoisk z napojami i przekąskami.
Ogólnie odnosi się wrażenie, że słabo jest tu rozbudowana infrastruktura. Ani to dzika plaża, ani zagospodarowana. Taka faza przejściowa. Nawet porządnego parkingu dla łódek jeszcze nie mają:
Oczywiście ponieważ to Bali to gdzieś musi się czaić jakaś świątynka, kapliczka itd. Trzeba tylko dobrze poszukać i się znajdzie. Np na czubku wysepki w zatoce:
No dobra, rekonesans był - trzeba wsiadać na ścigacze i zwiewać, bo już za długo kusimy los i w końcu bogowie deszczu nas dopadną. Wbrew obawom na podjazdach motorki dały radę:
Do hotelu chwilowo nie docieramy. Korzystając ze znalezionych w sieci opinii zatrzymujemy się w innym hotelu, całkiem niedalekim od naszego. Gdzieś pisano że tutaj jest lepsze żarcie więc jako wytrawni badacze czujemy się w obowiązku sprawdzić to osobiście.
I tutaj dopadli nas w końcu operatorzy deszczu. Ledwo zdążyliśmy zaparkować i zwiać pod dach knajpy.
Deszcz leje, my czekamy. Na żarełko. W ogrodzie hotelu Grubson wypatrzył ciekawe mebelki:
Kiedyś imć Cejrowski w swoich programach miał odcinek poświęcony metalowym beczkom i temu co można z nich zrobić. Całkiem sporo było tych zastosowań - ale mebli ogrodowych wśród nich nie było. A tu proszę - da się ;). Deszcz pada. My czekamy. Głodni już trochę. A głodny facet to zły facet więc drżyj obsługo:
W końcu nas nakarmiono. Dotarły zamówione kurze zwłoki:
Było całkiem ok, ale jakiejś specjalnej różnicy jakościowej w stosunku do naszego hotelu nie odnotowaliśmy. Cenowo też nie. Więc nie ma co sobie zwracać głowy z lataniem tu za jedzeniem. Jak już zeżarliśmy co było do zeżarcia trzeba było jeszcze chwilkę poczekać na przerwę w deszczu. Jak tylko dał sobie chwilę wolnego zwialiśmy do naszego hotelu (raptem paręset metrów). Rumaki na parking i do swojej chatki. Reszta dnia polegała już na unikaniu jakiejkolwiek aktywności, no bo w końcu wakacje mamy. A poza tym lało całe popołudnie. Czyli idealna pogoda na kąpiele w basenie, co skrzętnie zostało wykorzystane. Jeszcze tylko jedno wyjście - na kolację. Na szczęście na wyposażeniu pokoju jest parasol - niewygodnie byłoby posilać się w mokrych ciuchach, a odrobinę nieelegancko byłoby nawiedzać knajpę w kąpielówkach. W końcu jakiś poziom trzeba trzymać, nawet bez krawata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz