Bukit Lawang. Nowy dzień wstaje. Nasz ostatni. Tzn. ostatni tutaj, a nie tak w ogóle. Dzisiaj stąd zmykamy - czyli kolejna podróż. Znowu trzeba się zrywać kiedy spać by się chciało. Ok 9:30 jesteśmy umówieni z naszym tutejszym "touroperatorem". Stamtąd kierowca ma nas zabrać z powrotem do Medan. Urlopowe życie jest okrutne... Naprawdę potrafi człowieka sponiewierać. Wychodzi na to, że wyspać się można tylko raz na kilka dni. No to wstajemy. Prysznic. Pakowanie na wariata. A jest co, bo kongo mamy tu konkretne. Tego dnia, kiedy wyruszaliśmy w dżunglę, byliśmy już spóźnieni (bo niedospani jak zwykle), wszystko było w szalonym tempie wywlekane z bagażu i rzucane gdzie popadnie, żeby jak najszybciej spakować plecaki. A wczoraj jakoś się nie chciało tego ogarniać. Dodatkowo sporo rzeczy specjalnie porozwieszaliśmy dookoła (byle na słońcu) żeby podeschło. I wieczorem się tylko do pokoju to powrzucało, na wypadek deszczu. A parę dupereli nawet na noc na werandzie zostało.
Potem śniadanie. I dokończenie pakowania. Ostatni kontrolny rzut oka na sypialnię księżniczek (w tym jednej brodatej):
I do łazienki:
W celu sprawdzenia czy z tego pośpiechu nic nie zostało pominięte. Swoją drogą w łazience zastosowano dość oryginalne rozwiązanie architektoniczne - sporą różnicę poziomów. I można fajnie zlecieć z postumentu z tronem do czeluści prysznicowej. Ale ogólnie spoko była. Bardziej irytującą wadą był brak w niej lustra (było tylko w pokoju). Musiałem się na pamięć golić.
Dogranie formalności związanych z wylogowaniem z Junia Guest House też chwilkę zajęło. W poprzednich lokacjach było łatwiej. Trzeba było zapłacić za pokój (w tym przypadku możliwe było to dopiero tu na miejscu), posiłki i napoje z hotelowej restauracji. Jeszcze coś nasza obsługa myliła się w obliczeniach, więc troszeczkę to potrwało.
Tu jeszcze szybka fotka na kawałek naszego ośrodka:
Tak się złożyło, że nie było kiedy go obejść i obejrzeć w całości, ale wydawał się być całkiem fajny jak na tę cenę. Już z gratami wracamy za rzekę do "centrum". Tym razem nawet G. musi sam je targać bo nie było kiedy zorganizować tragarza :)
I docieramy do "naszego" biura:
Jesteśmy troszkę spóźnieni - ale tym razem z małą premedytacją. Jak się wczoraj umawialiśmy to zgłaszaliśmy, że chcemy mieć samochód na dziesiątą, ale po telefonach do kierowcy pani powiedziała, że lepiej 9:30. No to przybyliśmy ok 9:50. I co? Kierowcy oczywiście nie było jeszcze. Gdzieś tam kończył samochód myć. Korniszon jeden. Muzułmański zapewne zresztą...
Ta pani po prawej stronie to sekretarka właściciela tego interesu, z którą załatwialiśmy wszystko tu na miejscu. Na wcześniejszych etapach, jeszcze w Polsce, wszystko dogrywaliśmy bezpośrednio z szefem, Adim Jakimśtam, ale informował nas że w okresie naszego pobytu gdzieś wyjeżdża w interesach i przekazał sprawy właśnie owej sekretarce. Bardzo młodej - sądząc po oczach łypiących przez szparę w swoim futerale. I o dziwo bardzo wesołej i kontaktowej.
W końcu nasz szofer dotarł. Chyba faktycznie po myciu, bo samochód błyszczał jak klejnoty makaka. Raczej chwilowo - pamiętając tutejsze drogi.
W drodze powrotnej można było troszkę porozglądać się. Trasa ta sama co w przeciwną stronę, ale krajobrazy dla nas całkiem nowe bo jest dzień a nie sumatrzańskie ciemności.
No to jazda, bo droga daleka:
Jeśli nawet nie jest to duży dystans w sensie odległości (100 km z jakimś hakiem) to na pewno w sensie czasowym - przez stan dróg i specyfikę ruchu drogowego. Opuszczamy Bukit Lawang:
Po drodze mijamy jakieś miejscowości:
Sporo mostów (jakby nie patrzyć, zjeżdżamy z górzystego terenu):
I oczywiście niekończące się, nudne aż do bólu zębów plantacje palm olejowych:
A tu proszę, jeden z odcinków specjalnych (to pewnie ten, na którym podczas nocnej jazdy człowiek mógł się rozpaść)
Wszyscy obecni w pobliżu inspektorzy drogownictwa byli pod wrażeniem... Tzn. jeden. Ale za to spora sztuka ;) Tak się zmęczył nadzorowaniem mijanych dróg, że aż zasnął:
A nieustannie czujny narrator dalej łypie dookoła. Złowrogo zapewne - jak to ma w zwyczaju. Przyglądałem się trochę młodzieży zasuwającej do/ze szkoły. Wszyscy w mundurkach. A dziewczyny oczywiście dodatkowo zachustowane.
Chyba, że jakieś bardzo wczesne klasy (sądząc po gabarycie) - tym jeszcze bez chust pozwalają biegać. Islamiści. Po...a ideologia. Nawet chyba tu niedaleko w prowincji na północy Sumatry prawo szariatu wprowadzili. Niby ich kraj, mogą sobie robić co im się podoba, ale jakoś tak zwykle wychodzi w takich przypadkach, że zmusza się wszystkich dookoła do życia wg ich popapranych zasad. Ale może uprzedzony jestem. Moja tolerancja z wiekiem strasznie maleje. W kwestii muzułmańskiej. Nie wątpię, że są wśród muzułmanów też normalni ludzie, którzy nie mają potrzeby mówienia innym jak żyć, ale i jako całość zjawiska wysłał bym ich na skróty do ich raju. Do tej ich obiecanej 72-letniej dziewicy;) Czy jakoś tak. Ale wracam do obserwacji, bo odbiegłem od tematu i jeszcze sobie niepotrzebnie ciśnienie podnoszę;)
Chłopaki bez chust, ale często w takich pseudowojskowych czapeczkach... furażerkach czy jakoś tak ten typ się nazywa..
Obrazki zasadniczo dość typowe dla biednych krajów. Szczególnie w małych miejscowościach
Czasem tylko hawira jakiegoś bonza się trafi, wypasiona i wychuchana strasznie odcinając się od tła.
Może to jakiś urząd był? Trudno powiedzieć. Ale takie wyspy bogactwa w tym otoczeniu zwracają uwagę.
Docieramy w końcu do Medan. Stolicy tutejszej prowincji. Nawet drogi lepsze jakby:
Ale ogólnie, to taka sama wiocha, nie ma się co oszukiwać. Tylko rozdęta ponadnormatywnie:
Mają nawet coś w rodzaju pomnika żołnierzy radzieckich. A ponieważ to dość daleko od rejonu działań wujka Stalina, raczej będzie to coś innego:
ale ogólnie wiocha
ten sam bajzel na drodze co wcześniej, tylko większy
Mnóstwo meczetów
Na skrzyżowaniach ruchome dwunogie sklepiki sprzedające co popadnie - łażą między stojącymi samochodami
na bramce autostradowej właśnie odbywa się operacja
jeszcze jeden meczet...
i w końcu cel lądowego etapu podróży - lotnisko Kualanamu:
Tym razem jazda trwała ok 4h i 15min. Gruby szczęśliwy:
I to wcale nie dlatego, że może merokokować. Po drodze miał szanse na dymka. Większość uśmiechu wynika z faktu, że w końcu uszy mu odpoczywają. I mi też. Nasz ostatni kierowca czuł w sobie najwyraźniej duszę DJ-a. Przygłuchego w dodatku. A raczej głuchego jak pień. Prawie całą drogę katował nas muzą. Zdecydowanie zbyt głośną. Głownie heavymetalową, żeby było oryginalnej. Masakra i katastrofa. Jak się gdzieś zatrzymał i wyszedł na chwilę, to mu to cholerstwo ściszyliśmy. Zrozumiał aluzję. Na chwilę. A potem podgłaśniał w przerwach między utworami i myślał, że nie zauważymy. Jazgot taki, że nawet z tyłu nie szło rozmawiać a on przy tym gadał przez komórkę. Jeszcze nie doszedł do światłej myśli, że można jazgot wyciszyć na ten czas. Na miejscu jego rozmówców zasugerował bym wsadzenie sobie telefonu w cztery litery. Po posypaniu go wcześniej mielonym szkłem. Nie wiem jak oni mogli coś słyszeć. No ale dotarliśmy. Z resztkami słuchu nawet.
Pozbyliśmy się bagaży i pokręciliśmy po lotnisku. Z myślą o zjedzeniu czegoś może. Jakiś starszy Chińczyk w jednej z knajpek widząc, że oglądaliśmy menu zapytał mnie czy jestem głodny. Chciał komuś obiad postawić z okazji ichniego nowego roku?! A może wielbiciel nowoczesnych europejskich poglądów w sprawach płciowych?;) Grzecznie podziękowałem, odmówiłem i oddaliłem się. Na wszelki wypadek tyłem.;)
Lot krótki. Opuszczamy Indonezję i wracamy do Malezji. Tym razem na dłużej niż 90 min. A że życie należy sobie urozmaicać, to tym razem zamiast linii Air Asia lecimy Malaysian Airlines. Czyli narodowym przewoźnikiem Malezji (bo akurat w tym przypadku był tańszy niż tanie linie ;)
To ta linia co ostatnimi laty miała pecha. Jeden samolot im zaginął i do dzisiaj go nie znaleźli (oprócz paru kawałków), a drugi zestrzelono nad Ukrainą - prawie 300 osób. No ale w naszym przypadku możemy chyba być optymistami. Bo po pierwsze dystans krótki i ląd powinno być widać cały czas (więc może piloci się nie pogubią), a po drugie nie powinniśmy przelatywać nad żadnymi ruskimi wyrzutniami rakiet przeciwlotniczych (w tej okolicy tawariszcz Putin nic nie kombinuje chwilowo).
Jakoś poszło. Nawet wygodniej niż zwykle bo dostaliśmy miejsca przy wyjściu awaryjnym - super sprawa, bo można odnóża wyprostować. Normalnie luksus. Samolot to Boeing 837-800 (w odróżnieniu od ciągłych Airbusów A320 ostatnio).
Niestety na lotnisku Kuala Lumpur skończyły się wygody. Trafiamy do terminala KLIA, bo to "normalne" linie a nie niskokosztowe (one są obsługiwane na KLIA2 - parę dni temu tam właśnie byliśmy).
Czyli terminal nie tanioliniowy, a obsługa duuuuużo gorsza. Kolejki po wizy masakryczne. Ponad godzinę staliśmy jak przysłowiowy cieć przy hałdzie żwiru. Może nałożyło się kilka samolotów, ale te gnomy malezyjskie nie miały zamiaru otwierać większości okienek. Wylądowaliśmy ok 19-tej a grubo po dwudziestej dopiero idziemy szukać bagaży. Już zostały zdjęte przez kogoś z pasa transmisyjnego i stały sobie z boczku.
No dobra, zabraliśmy je i udajemy się na poszukiwanie transportu o nazwie KLIA Express - szybkiego pociągu pomiędzy terminalami lotniskowymi a stacją KLSentral w samym sercu Kuala Lumpur. Bilety już przywieźliśmy z Polski, więc nie trzeba tracić czasu. Nawet zadziałały na bramkach wejściowych. No i fajnie. Chwilka oczekiwania na najbliższy pociąg. Zmęczenie już jest, jak widać:
I nadciąga nasz powóz:
Jakieś 30 min jazdy do KLSentral, na szczęście w klimatyzowanym wnętrzu i na siedząco:
I jesteśmy. To wielki węzeł komunikacyjny, zintegrowany z centrum handlowym - bo jak inaczej. Gruby oczywiście czmychnął do najbliższego wyjścia w celu nikotynowej inhalacji:
Po wymianie waluty na mruki trzeba było się jeszcze trochę nabiegać po wielgachnym kompleksie:
Zanim znaleźliśmy interesującą nas kolejkę - monorail. Jest dość oddalona od wszystkich innych. Dojście jest oznakowane, ale jak już się wie czego szukać;) Zielone znaczki pociągu. Bardzo malutkie. Jakby ktoś pytał. Chwila na rozgryzienie trasy - to ta jasnozielona. Jechać chcemy do 8-mego przystanku - Bukit Nanas:
I druga chwila na opanowanie sposobu kupowania biletów (automaty). I z żetonami śmigamy przez bramki na peron. Nie trzeba było długo czekać, bo jeżdżą bardzo często - co ok. 5 min.
I do kolejki - bardzo krótkiej (to właściwie jeden wagonik):
I oto cel naszej podróży. Dzielnica KLCC (Kuala Lumpur City Centre). Dzielnica biznesowa chyba. A na pewno naptana wieżowcami bardziej niż Polska w całości;) I sporo wyższymi. To nasz aktualny domek:
Trzeba tam tylko doczłapać uważając żeby nas coś nie rozjechało jak śmigamy na czerwonym świetle obładowani jak wielbłądy. A ruch oczywiście lewostronny więc ataki idą zawsze z niespodziewanej strony.
Dostaliśmy w mailu wskazówki jak dostać się do naszego lokum. Tym razem to nie hotel, ale prywatny apartament. Hotel też tu jest ale wg instrukcji nie mamy się tam ładować. W końcu znajdujemy potrzebne nam pomieszczenie ze skrytkami pocztowymi C (oczywiście zapytawszy o nie w recepcji hotelu, gdzie nie mieliśmy się zgłaszać).
Teraz właściwa skrytka (C-20-7), wprowadzić kod, wydobyć kopertę z kartą dostępu i można drałować do windy. I na 20-te piętro. I do naszej nowej norki. I ostatnia sprawa w dniu dzisiejszym, choć padamy ze zmęczenia. Jeść, To wychodzimy. Ale blisko. W jakiejś uliczce, w indyjskiej knajpce bierzemy karmę na wynos i do domu. Po drodze jeszcze rzut oka najsłynniejszy budynek w KL.
Małe karmienie:
I spać. I tak jak zwykle się nie wyśpimy, ale zawsze trzeba próbować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz