wtorek, 7 lutego 2017

DZIEŃ 14 (1 lutego)

Dżungla. Jest. Nadal na swoim miejscu. Noc niczego nie zmieniła.


Ech, gdzież te zbyt szybko nadciągające poranki. Nie tutaj. Tutaj zdecydowanie nadchodzą zbyt wolno. Nie mogliśmy już doczekać się dnia. A ciemno tu jest 12h. Klepisko, na którym zażywaliśmy dżunglowego snu nie pozwalało na leżenie w jednej pozycji dłużej niż kilka minut. Co chwilkę człowiek przekręcał się na inne "ustawienie". Ja wyliczył Gruby - pełen cykl zajmował średnio 15 min (czyli: 1 bok, plecy, drugi bok, plecy, i od nowa). Czyli kręciliśmy się całą noc jak jacyś pogięci tańczący derwisze. Tyle że w pozycji poziomej. Twarde to gliniane łóżko jak żelbet lub inny tego typu materiał. W żaden sposób gnatów dopasować do podłoża nie szło. Niby na jakichś nadpleśniałych "materacach" leżeliśmy (dostarczonych przez personel) ale niespecjalnie dało się to wyczuć. No chyba, że węchem...
Jak tylko się przejaśniło to wstałem i otworzyłem foliowe barykady. Chłopaki zamknęli nam na noc wejście. Może to miało być zabezpieczenie przed wizytami zbyt ciekawskich okazów fauny? Ciekawe jakby kogoś w nocy przycisnęło i musiał do toalety. Zanim by się poodplątywało sznurki krępujące foliowe "drzwi" to... katastrofa, jak mawia inspektor. Twierdzi, że poszedł by jak nosorożec, z całym tym foliowym majdanem i bambusowym szkieletem... Ale nie było okazji tego sprawdzać. Może i dobrze. 
Pierwsze kroki oczywiście do dżungli. Potem szybka poranna toaleta - w rzeczce. To trochę ocuciło. Gruby jeszcze próbuje złapać kilka "obrotów" snu. 


Połaziłem sobie trochę po obozie. 


i okolicy:


W tym czasie kucharz już kuchnię włączył:


Widział że się kręcę i też wstał. Ren jeszcze chrapie - ale oni siedzieli jeszcze w nocy bo z naszej willi było słychać jak paplali. Po włączeniu kuchenki zajął się myciem naczyń czy czegoś tam:


Pewnie wczoraj po kolacji już mu się nie chciało. Albo nie przepada za połamanymi po ciemku odnóżami. Dziwak. W każdym razie kuchnia już na chodzie - w całej swej kuchennej urodzie:


A na rogu naszego pawilonu dopala się samotna świeczka.


Kilka takich paliło się całą noc. Tak do końca nie byliśmy pewni ich funkcji. Może miały przyciągać uwagę insektów, a może ułatwiać orientację takim żółtodziobom jak my. Żebyśmy się nie poprzewracali po ciemku i nie pogubili np. wracając z WC-chaszczy. 
Dzień już w pełni:


Z legowiska wypełza jego inspektorskość:


...i drepce do umywalki przemyć zaspane oczęta:


Biali podróżnicy rozłożyli się na matach przed swoim bungalowem gdzie dostarczono im kawę, herbatę i jakieś ciastka.
 

Przy których leniwie oczekiwaliśmy na podanie śniadania. Po śniadaniu sjestowało się trochę i postękiwało na obolałe gnaty. W celu szybszej regeneracji sił Gruby skorzystał z tubylczego SPA:


Poczuł się lepiej do tego stopnia, że popędził do rzeki robić pompki:


potem jakiegoś rytualnego obmycia dokonywał...


Ogólnie rzecz ujmując - najwyraźniej kombinował jak by tu opóźnić wymarsz. Ale nie ma lekko. W międzyczasie wyprawa została spakowana, obóz posprzątany i czas ruszać, bo słońce już wysoko.


samotny skazaniec jeszcze ogląda się za porzucanym ośrodkiem cywilizacji:


I zaczyna się. Oczywiście od ostrego marszu pod górkę:


Takiego, że Grubson co kawałek staje dla złapania tchu i stęka, że właśnie umiera. Sapiąc przy tym jak dorodna lokomotywa:


Ale twardy jest, jak na razie zawsze przełamuje się i znowu kawałek do przodu:


W końcu, w pobliżu szczytu wzgórza, pierwszy dłuższy postój. Chłopaki sobie fajczą:


a ja snuję się po krzakach i liczę termity (brązowe dla odmiany):


W dalszej trasie spotkaliśmy też jakiegoś niedużego węża:


Podobno drzewnego. I wg. Rena bardzo jadowitego. To jakiś mały egzemplarz. Młody. Przewodnik mówił, że bywają dużo większe. Poza tym węży tu niby dostatek. Jadowitych i niejadowitych. Od pytonów do kobry królewskiej. Podobno. Nie spotkaliśmy, więc nie potwierdzamy. Leziemy i leziemy. Może to dziwne, ale ma się wrażenie, że głównie w górę.


Czasem jakiś mały kawałeczek z grubsza poziomo:


Ale przynajmniej zimno nie jest. Pot się leje. Gruby stęka. Drzewa rosną. Czas leci. Normalka. Jak to w dżungli.




Na przemian: marsz, odpoczynek i tak w kółko.


Tak ogólnie to sporo zieleni jest, jak na luty:


Ze stosownym  optymizmem połykamy kolejne odcinki:



W pewnej chwili dogonił nas "luźny" przewodnik (bez grupy), pogadał z Renem i popędził do przodu. Szedł zwabić jakiegoś agresywnego orangutana, który ma być gdzieś w pobliżu. I faktycznie. Ren kazał się nam odsunąć trochę i widzimy, że zasuwa w naszym kierunku ów "przywabiacz" a za nim po ziemi sadzi spory rudzielec:



Ren nie pozwala nam się za bardzo zbliżać. To jest niejaka Mina, najbardziej agresywny z tutejszych orangów. Jeśli dobrze zrozumieliśmy, kiedyś turyści go nie posłuchali i się rzuciła na nich. On ich zasłonił i go mocno poharatała, pogryzła czy jakoś tak. Podobno źle z nim było.




Jak już łaskawie dała się przywołać, to musi dostać swój haracz, żeby się nie wściekła. Łapówkę bananową.



Pozostawiamy tę panią i cichaczem, boczkiem, boczkiem - wymijamy towarzystwo i śmigamy w dalszą trasę. Niedaleko spotykamy jeszcze dwójkę mniejszych hultajów. To dzieci Miny. Starsze i młodsze.



I dalej dżungla. Dużo. Zielono. Ciepło. I lianowo.


Grubson już się cieszy:


bo przed nami zejście w stylu "początkujący samobójca":




 Ale przeżył jakoś. Niby narzeka, stęka, sapie i złorzeczy - ale daje radę. Po prostu lubi sobie pomarudzić.


I tak w tych oto pięknych okolicznościach przyrody...



...docieramy do kolejnego dłuższego postoju. Ren proponuje lunch ale pozostajemy tylko przy owocach chwilowo. Jakieś banany i takie tam kwaskowate gluty z ziarenkami (marakuja?):


A pomiędzy drzewami widać już kolejną dolinę i górkę. Hura. Już się wszyscy cieszą;)


A Gruby spiskuje z Renem za moimi plecami co do wyboru trasy. 


Naciska go cichaczem, tak żebym nie słyszał. Na wybór krótszej trasy do drugiego obozu. Jedna ma trwać 3h a druga 1,5h No to ruszamy w tę krótszą. Ale okazało się, że złośliwy małpiszon drogowy przeliczył się w swoich knowaniach. Może i trasa była krótsza czasowo ale za to nieco kaskaderska. Z miejscami gdzie na ostrych spadkach nie było się nawet czego złapać - brakowało nawet kamieni czy wystających korzeni. Tylko błotno-żwirowa ślizgawka. Poprzeklinał sobie troszkę pan G. swój los;)


Z tego odcinka nie ma zdjęć bo albo potrzebne mi były dwie ręce (często), albo akurat obsługiwałem kamerkę. A głupio chodzić z kamerą w jednej ręce a aparatem w drugiej. Nie ma się czym chwycić za jakąś gałąź jak się już na twarz leci. W końcu spoceni i mokrzy jak ścierki zeszliśmy na dno tej cholernej kotliny.



Gruby na wpół zdechły myślał, że to już koniec a tu rozczarowanko. Trzeba było jeszcze pokonać ostatni odcinek specjalny - po skarpach wzdłuż rzeczki.


ale z luksusową opcją schłodzenia i opłukania zabłoconych stópek:


W końcu docieramy do wodospadu, który jest metą dzisiejszego rajdu.


na ścieżce czycha sobie motylek, być może w morderczych zamiarach:


A po wyjściu na polankę rozkoszny widok obozu nr 2:


nasz kucharz już tu jest i  korzystając ze słońca suszy dobytek:


Zeżarliśmy lunch, który mieliśmy mieć wcześniej w drodze - bez owoców, bo te akurat już połknęliśmy na dżunglowym postoju. Dzisiaj już żadnej dżungli. Ale zgrzane i spocone białasy nie mogą nie wykorzystać okazji do prysznica. Darmowego w dodatku. To zostawiamy nasze graty i nadmiar ciuchów i wracamy do wodospadu. 





My tu się pluskamy, a w pobliżu przerwę zrobiła sobie inna, liczniejsza grupka dżunglołazów. Zażerali się owocami, a że w pobliskich gąszczach grasowały małpiszony - na efekt nie trzeba było długo czekać. Całe okoliczne ogoniaste towarzystwo przybyło na wyżerkę.
Najpierw model zwany przez Rena "Thomas monkey". Bardzo sympatyczny, grzeczny i spokojny gość. Na własny użytek nazywaliśmy go Julianem:



A potem stado rozwydrzonych makaków. To dopiero jest dzicz bez ogłady. Hańba im;)

 
 Gdzie nie spojrzeć, wszędzie dookoła makaki pajacują:


 we wszelkich możliwych rozmiarach (od XS do XL) - większe makaki:


 mniejsze makaki:


 średnie makaki


chudsze makaki


grubsze makaki:


makaki czytające skórkę od arbuza:


I jakiekolwiek jeszcze ktoś tam chce...  całe stado hultajów. A Julian siedzi i przygląda się z politowaniem całej tej tłuszczy:


Zostawiliśmy to podejrzane towarzystwo i udaliśmy na luźny, leniwy spacer... 


Nad pobliską większą rzekę:


Do niej wpada ta rzeczka, nad którą aktualnie obozujemy. I na niej odbywa się transport turystów drogą wodną, który mamy zamiar przetestować jutro.


Popatrzyliśmy sobie, pokomentowaliśmy i wróciliśmy do obozu.


W samą porę, bo zaczęło lać. W sumie nic dziwnego. To las deszczowy przecież. I w dodatku w porze deszczowej.


Deszcz leje. Siedzimy w naszej nowej willi:


pijemy kawkę (ja), żujemy ciastka (też ja) i patrzymy jak świat moknie


Jak już się ciemno zaczęło robić udaliśmy się w "gości" - czyli na kolację jedzoną jak wczoraj, razem z naszą załogą. Tym razem w kuchni, nie pod chmurką, bo przecież pada. Znowu żarcia była cała kupa. Cztery różne potrawy + spory gar ryżu. I jakieś chrupki. Oni to tu lubią. Napchaliśmy się po uszy. Trzeba powiedzieć że naprawdę dobrze nas tu karmią. Śniadanie, lunch, owoce, wielodaniowa kolacja i jeszcze kawki i herbatki z ciastkami. Za to oryginalny styl jedzenia mają: ręką, bez sztućców. Dla nas mają łyżki, ale sami łyżkami nakładają sobie tylko na talerze. Potem ręką już mieszają na talerzu ryż z sosem i tym co tam sobie nałożyli i ręka jedzą. Taki obyczaj. Raczej się do niego nie przekonam. Swoją drogą ciekawe czy dotyczy też zup:) Ciągle pada. Troszkę jeszcze pogadaliśmy. Dowiedzieliśmy się że Ren ma 40 lat, czwórkę dzieci (3 córki i chłopak) i żonę, która się o niego martwi jak wychodzi w dżunglę - od czasu wypadku z małpą.
I po odbyciu tych niewielkich obowiązków towarzyskich mogliśmy się udać do naszego pałacu na zasłużony odpoczynek. Na posłaniu tym razem oprócz ubitej gliny wzmocnionym na krawędzi kamlotami. Może dzięki temu będzie miękcej?  


Świeczki zapalone a w foliowy dach coś bębni. Czyli ciągle pada. 

1 komentarz:

  1. Gerges- patrzę na dzisiejsze zdjęcia i zastanawiam się czy dożyjesz do końca tej wycieczki... Trzymaj się, jesteśmy z Tobą!

    OdpowiedzUsuń