Już po drugiej nocce na rajskiej wyspie. Choć drobne uwagi do rajskości są. Wieczorem wyszło na jaw, że dysponują tu komarami. Przynajmniej na zewnątrz bo w apartamentach jakoś się ich unika. Trzeba było opryskiwacz nabyć, żeby choć troszkę z dala pokraki trzymać.
Dzień przed południem jak poprzedni. Poranne karmienie, sjesta, skorzystanie z plaży - ale tylko kąpielowo bo do siedzenia na niej nie bardzo się garnęliśmy - po popływaniu zwialiśmy na chatę bo gorąco okrutnie. Skóra z wrzaskiem sama z grzbietu ucieka. A propos drogi do chatki - przy chodniku do naszego ciągu domków wiszą takie oto ogłoszenia dotyczące spotkań z małpami:
Zrozumieć można ostrzeżenie przed karmieniem, panikowaniem czy krzyczeniem. Ok. Ale rozbroiło ostrzeżenie przed walką:). Tzn nie mamy z nimi walczyć? Nawet jak nas wyzwą na pojedynek?
Nasz domek łatwo rozpoznać z daleka. przed wejściem leży sterta dupereli do nurkowania (maski, rurki, płetwy). Ułatwia to trafianie, bo domki takie podobne:)
Trzymamy to na zewnątrz bo w środku szkoda nam miejsca. I może deszcz opłucze z piasku. A i tak potrzebne jest dopiero przy wychodzeniu na plażę, więc na pewno przechodzi się obok tego miejsca. Same plusy.
Wczesnym popołudniem uprawiałem sobie leniwy balkoning z czymś do czytania...
...a tu nagle przychodzi Gruby (drzemka się mu najwyraźniej skończyła) i zaczyna coś mamrotać i namawiać na przechadzkę. Chciałby sobie pójść znienacka na tutejszy punkt widokowy (View Point). Osioł. Jakby nie mógł porozglądać się po pokoju. Popatrzeć np na gniazdo szerszeni:
I to dość uporczywie namawia. Jak nie on. Gorąco, poleżałby człek i powegetował, porozmyślał leniwie - a kto wie, może nawet pochylił się (w myślach) nad problemami współczesnego świata. A ten tu profan zakłóca psychiczną równowagę bo mu się łazić chce. No ale dobra - niech mu będzie. Skoro już pojęczał i pomarudził, wybił z wyższego stanu świadomości, to idziemy. Na początek znany nam już etap: od plaży po zakorzenionej ścieżce na najbliższą górkę. Tu już możemy złapać pierwszy trop:
Skoro już znamy kierunek to dawaj dalej, ścieżką do przodu. Przez zielony las!
A zieloność jego nie ulega wątpliwości. Soczysta i prawdziwie styczniowa:
na razie jest dobrze, wygląda na to, że cały czas jesteśmy na trasie:
Co prawda główny prowodyr wycieczki, zamiast ciągnąć grupę za sobą, robi chwilowo za tylną straż, ale jakoś posuwamy się do przodu. Ciekawe kiedy pożałuje swoich niewydarzonych propozycji...
Leziemy i leziemy, niby to mała wyspa ale jak się człowiek obejrzy to już troszkę oddaliliśmy się od naszej zatoki
Po drodze trafiają się jakieś pojedyncze lokalne zabudowania, gdzie oprócz obijających się tubylców (pozdrawiających strudzonych wędrowców) można też spotkać kandydatów na posiłek:
No, w końcu jakiś kolejny trop, bo już coś długo nie wiemy gdzie nas niesie. Ale skoro cel konkretny obraliśmy, to nie chcielibyśmy zbłądzić na jakieś manowce (a manowców dookoła nie brakuje):
Jeszcze jedna tabliczka - i te oto precyzyjne wskazówki już całkowicie rozwiewają nasze obawy:
Za jakiś czas docieramy do jakiejś krzyżówki. Nieoznakowanej. Nasza dotychczasowa ścieżka dociera do betonowej drogi. Kręci się tu nawet jakaś betoniarka, a przed nami w dole widać drugie wybrzeże wyspy. Ale jak wiadomo szukamy View Pointa, więc wybór pada na odnogę biegnącą do góry - zresztą w tym kierunku nad drzewami widać wieżę antenową więc powinno być tam chyba? Betoniarka też oddaliła się w tamtym kierunku. Pojechała się porozglądać co by tu zabetonować...
Na dole sztuczne jezioro widać. Podejrzewamy, że to zbiornik do łapania deszczówki robiący za źródło słodkiej wody dla wyspy. Spory.
Obok jeziorka widać jakąś większą budowę, kręci się koparka i stado ludzików. A w lesie na skarpie odkryliśmy tajne stanowisko inspektora budowy. Puste, jak zwykle:
Gruby wahał się czy je obsadzić swoim doniosłym kuprem, ale darował sobie, bo droga czeka. Sam ją sobie wymyślił to niech łazi teraz, a nie nadzoruje. Dajemy pod górkę. Nawet doganiamy znajomą betoniarkę.
I okazuje się, że droga tu się kończy a dalej budowa:
Kierownik robót zamachał, coś zagęgał po ichniemu i pyta czy pchamy się na Viev Point. Po potwierdzeniu z sadystyczną rozkoszą pokazał, że mamy zawracać i złazić na dół gdzieś w okolicy jeziora. Czyli brak drogowskazów miał jakieś uzasadnienie. Intuicja nas zawiodła. Trzeba będzie jej spuścić łomot. Gruby stwierdził że jeśli musi obejść zbiornik to wraca na chatę. Uniknęliśmy tego przemykając w jakąś świeżo zabetonowaną bocznicę i drałując w dół bezpośrednio przez główny plac budowy:
Ufff... po drugiej stronie placu robót jest to czego nam trzeba. Jakaś dobra dusza (harcerze zapewne) zostawiła nam wskazówkę:
Dalsza droga prowadziła przez miejscowość zamieszkaną przez tubylców. Rdzennych PhiPhian być może. Prawdopodobnie w dawnych czasach nadpłynęła wroga flota, ostrzelała wybrzeże i tubylcy zbiegli wgłąb lądu. A wybrzeże opanowało mocno inwazyjne plemię turystów. I tak pozostało do dzisiaj:)
A tu mijamy jakiś polskawo brzmiący akcent - najwyraźniej niejaki Kubota produkował nie tylko klapki. Zmęczony sławą zbiegł na odległe wyspy i zajął się majsterkowaniem:
Za wioską droga ponownie trafia do lasu. Podręczny inspektor drogownictwa aż podskakuje z zawodowego szczęścia zachwycony, że nawet chodnik tu mają. I jeszcze fotografować go każe. No to proszę:
Nie wiem co go tak w tym cieszy, ale może za młody jestem...
Kolejne znaki sugerują zejście z utwardzonych szlaków. I lepiej się ich trzymać, żeby znowu nie nadkładać trasy i nadmiernie zużywać odnóża.
Jeszcze tylko trochę wiedzy z tablicy z objaśnieniami (to może być ważne):
I trzeba gonić Pulpeta bo odsadził już w przód jak oparzony kangur...
Jak widać, tym razem twardo trzymamy się przepisowej marszruty (choć kolorystyka oznaczeń uległa zmianie):
Przekradamy się ostrożnie, niczym Winnetou i spółka, ani przez chwilę nie zaniedbując czujności....
...świadomi faktu, że dżungla potrafi pochłonąć wszystko:
momentami tracąc czas na jakieś studium dendrologiczne...
Wydaje się, że już ze trzy razy powinniśmy przejść tę wyspę, a my idziemy i idziemy. Należało się cymbałowi, który to wymyślił. Powiedziałbym, że dobrze mu tak ale za co ja tak się muszę męczyć? Przecież byłem grzeczny. Z grubsza.
W końcu Gruby nie wytrzymuje i nagabuje jakąś parkę zmierzającą w przeciwnym kierunku. Wyjaśnili mu, że jeszcze 20 min marszu a potem będzie trzeba wybrać drogę na rozstajach. W lewo do płatnego View Pointa, w prawo do bezpłatnego ale dalszego. Gdybym był zebrą z reklamy to już bym leżał na grzbiecie i wierzgał. A on myślał że będzie miał spacer 15-20 min. A my już grubo ponad godzinę i do mety jeszcze ho ho! I potem powrót. :)
Ale nie ma tego złego, które nie mogłoby się jeszcze pogorszyć. Jeszcze jakiś kilometr i mamy coś nowego. Kapie. Mały deszczyk czy cuś... Ożywczy. Mocniej kapie. Może to deszcz? A gdzie tam, leje, kurde... jak w krainie deszczowców. Tylko patrzeć jak Tajemniczy Don Pedro wychnie zza krzaka... Staliśmy chwilę pod jakimś gęstszym drzewem, ale w końcu zaczęło przeciekać. Gruby ruszył dalej na poszukiwanie zadaszenia...
a ja stoję...
...i patrzę na coraz bardziej przemoczonych ludzi, którzy mnie mijają. I jednego psa. W końcu znajomy gwizd słychać - może znalazł jakąś metę - no to idę. Ale nie, stoi cymbał na skrzyżowaniu jakimś i moknie radośnie. No ale skoro i tak już człowiek przemoczony aż do dwunastnicy, to nie ma co sterczeć i idziemy.
Można się tu było wspomóc darami natury:
:
...ale należało wpaść na ten pomysł wcześniej. Teraz to już bez znaczenia. Ale przynajmniej od dzisiaj wiadomo co oznacza określenie "las deszczowy". W końcu dochodzimy do obiecanej krzyżówki. Dajemy w prawo, tam gdzie dalej i bezpłatnie. Na początek.
Ciągle pada... tu aż się prosi o drobny wtręt akustyczny
.Spotykamy też zupełnie nowy rodzaj wskazówek (model przydrożny śmietnikowy - dla ochrony czytających nie prezentujemy zdjęcia okolicy)
ale spoko...już widać oznaki cywilizacji...
I KOŃCU DOSZLI !!! Trzeba tylko zgodnie z zaleceniem zdjąć ciżmy (żeby nie pomoczyć podłogi?!)...
I stajemy na punkcie widokowym. Fanfary jakieś by się przydały, ale akurat nikt fasolki ostatnio nie jadł... Faktycznie, jest widok na obie zatoki - choć z braku słońca nieco spłowiały:
Ale co tam, przynajmniej przestało padać. A dwa zmęczone i zmoczone misie nadal żyją. Czyli uznajemy to za sukces.
Pogapili się i wystarczy. Można tu coś wypić i zjeść ale nie ma co medytować za wiele - wracamy.
Podobno wg dostępnych przydrożnych informacji mają tu nawet toaletę:
i faktycznie, jak się dobrze rozejrzeć - widać ją na horyzoncie:
Ale żadnych toalet, szkoda czasu. Twardo bierzemy układy pokarmowe w garść i w drogę. Jeszcze mokrą odrobinkę:
Po powrocie do znanego rozstaja dróg obieramy kierunek na drugi View Point. Ten płatny. Pan kasjer skubie nas na 30 bathów od łebka. Tutaj teren jest mocno zagospodarowany.
Napracowali się skubańcy. To coś jakby duży skalniak. Pełno zasadzonych roślinek, gipsowych czy plastikowych figurek, oczek wodnych i innych dupereli. Nawet jakoś wygląda.
Dla formalności jeszcze zerknięcie na znany widok z nieco niższego punktu widzenia:
I podreptaliśmy dalej, w dół. Jeszcze jeden przystanek w drugiej, niższej części tego płatnego View Point-a. Też mocno zagospodarowany, ale już się nie chce specjalnie go zwiedzać. Ja jeszcze jakieś fotki macham, a Gruby pierdzi w truskawę.
I ostatnie zejście w stronę miasteczka. To już tam, na dole:
Po schodach, tak dla odmiany. Ilość hurtowa. Gruby spływa po nich jak wiatr... Mały głód go chyba gna ;)
Ktoś tu Bangokowi pozazdrościł... Może nie mają podniebnej kolejki ale przynajmniej schodów nazbierali już dosyć:
po drodze można duriana spotkać
No i w końcu dobrnęli do poziomu morza - mniej więcej...
Teraz jeszcze coś na ruszt. Bez wielkich kombinacji. Pad thai i po kłopocie. Jak zwykle w lokaliku wybranym z najwyższą precyzją. Ale tym razem z widokiem na uliczkę. Wymiana celnych uwag na temat przechodniów znakomicie poprawia jakość posiłku.
Potem napełniony inspektor i jego świta ruszają w ostatni etap - czyli znaną już wczorajszą trasą wzdłuż wybrzeża na naszą plażę.
W ten oto sposób planowany przez niektórych 20 minutowy spacerek zmienił się w kilkugodzinny rajd po połowie wyspy, za co owi niektórzy powinni ponieść zasłużoną karę. Co prawda w pewnym sensie sam się ukarał ponosząc konsekwencje swoich fanaberii ale rykoszetem oberwali niewinni. I gdzie tu sprawiedliwość. Za karę naplułem mu do drinka, kiedy konferował przez telefon;)
I tak minął nam drugi dzień na Phi Phi. Aha, jeszcze wieczorem skorzystaliśmy z hotelowej masarni. Po godzinnym masażu dla zrelaksowania znużonych organizmów. Tajskim w moim przypadku a aloesowym w przypadku inspektorskim. Nie wiem co to aloesowy ale jak na mój skromny węch to po zabiegu Gruby jechał eukaliptusem niczym nawalony miś koala. I tym właśnie australijskim akcentem dzień nam się zakończył.
Trochę dzisiaj, jak wyjście na budowę- no nie? Panie Inspektorze? Nawet stanowisko na Pana czekało! Trochę długi ten marsz, ale widoki za to niesamowite. Piękna wycieczka- dla mnie super. Tylko te komarrry....
OdpowiedzUsuńA i jeszcze szampana brakuje do tej truskaweczki ;) Pięknie Gerges się na niej prezentujesz!
OdpowiedzUsuń