wtorek, 24 stycznia 2017

DZIEŃ 3 (21 stycznia)

Co tu wiele pisać... Bangkok wciąga;) Ssie skubaniec jak odkurzacz. Nie ma litości dla białasów. Rano zmarnowani, niewyspani (druga 4-godzinna noc plus ta męcząca podróżna nocka 0-godzinna), a tu trzeba zwlec zużyte zwłoki na śniadanie. Nie da się tego przesunąć gdyż tylko do 9:30 paszarnia jest czynna. Zgroza. No, ale nie po to wczoraj braliśmy u karpia kupony na dzisiejsze śniadanie, żeby tylko z nimi pospacerować. Pani Karp to kryptonim nadany pewnej pani z recepcji. Takiej z buzi łudząco podobnej do owej szlachetnej ryby;). Ale - ograniczywszy narzekanie do minimum - jakoś to poszło. I nawet sensowny stolik obsiedliśmy - na balkonie nad ulicą. Co prawda siedział już przy nim jakiś gościu, ale nas przyjął a potem sobie poszedł. Chwała mu za to. Żując bez apetytu jakąś karmę popatrzeć sobie można na poranną wersję naszej ulicy. Khao San o 9 rano ma baaaaardzo odmienione oblicze. A nawet bardzo bardzo:) Sterty śmieci po nocnej balandze już zniknęły, a przy krawężniku parkuje stado taksówek, Dziwnie niestosownie to wygląda bo wieczorną i nocną porą ulica jest zamknięta dla ruchu zmotoryzowanego rzędem barierek. Prawdopodobnie w celu ograniczenia strat wśród cennego pogłowia wpółprzytomnych turystów.
Po śniadanku Grubemu udało się jeszcze troszkę pochrapać - jakieś 2,5, a może nawet 3 godz. Szczęściarz zakichany. W standardowy prezentowany już sposób.


Ja jako ten upośledzony, który raczej w dzień nie potrafi spać, próbowałem (opornie dość) troszkę popisać. To była ta poprzednia notka. Niestety z wysłaniem musiała poczekać, gdyż należało jeszcze dołączyć fotki, a na to sił już zabrakło. Tak właśnie powstają obiektywne opóźnienia;)
Ale wróćmy do rzeczy. Gdzieś ok 13-tej ocknął się borsuk jeden. Cwaniak. I w ten sposób taki jeden dość odespany, a drugi absolutnie nie - na chwilkę nawiedziliśmy basen - żeby się ocucić i wrócić do poziomu aktywności zbliżonego mniej więcej do normy (no, powiedzmy 60-75%). Plan na dzisiaj - dalej porozgryzać system publicznego transportu Bangkoku - czyli za jego pomocą pomiotać się po mieście bez użycia durnych, stojących w korkach taksówek.
Posiedzieli, pomyśleli, pooglądali mapy w googlu i poszli w miasto - jak przysłowiowa kuna w agrest.


Najpierw prosta sprawa - piechotką przez Khao do pobliskiej dużej miejskiej arterii - jakieś rondo przy monumencie czegoś (wolności, zwycięstwa albo innego tam podobnego wynalazku w tym stylu). W sumie nieistotne. Istotne jest to, że trafiła się "drobna" przeszkoda. Dochodzimy do głównej ulicy a tu krzyczą na nas, że stać, ani kroku dalej. "Hande hoch" tylko brakowało. Apelującym do nas okazał się jakiś oficer wysokiej szarży (sądząc po ilości medali na klacie) w pełnym galowym umundurowaniu i z bardzo poważnym wyrazem twarzy. Stop na chodniku i ani kroku dalej. Wzdłuż całej szerokiej ulicy co kawałek mundurowy. Każdy w rozkroku, ręce założone z tyłu, plecami do ulicy, twarzą do chodnika. Na środku skrzyżowania po każdej ze stron oficerowie (w tym ten co nas zatrzymał). Ulica szeroka na kilka pasów w każdą stronę pusta, wszystkich dochodzących z boku (jak my) zatrzymywano bez dyskusji. Jakiś uprzejmy tubylczy przechodzień (to właśnie cała Tajlandia) wytłumaczył nam, że będzie jechał król. Chyba ten nowy, bo truchła raczej po mieście nie obwożą?! Ale głupio o to pytać. No i faktycznie - przejechała kawalkada. Niesamowita. Na początek trochę radiowozów na kogutach, mundurowych na motorach i... "skrzyżowaniowi" oficerowie stają na baczność i salut - łapki do daszków (a ten "nasz" wyglądał jak jakiś generał). Ci niższej szarży ani drgną - twarz do chodnika i nieruchomi. Przejechał oproporczykowany kremowy rolls-royce. A potem cała flota (przynajmniej kilkanaście) czerwonych merców "S". Ochrona raczej bo anten mieli natrzaskane każdy jak jakiś satelita telekomunikacyjny. A potem wieeeeeelkie stado limuzyn. Pewnie z dygnitarzami. I kolejne stado radiowozów. I motorzystów. Myślałem że to już koniec, ale gdzie tam. Znowu limuzyny, ochrona (trochę mniej anten) i reszta kawalkady. Trochę BMW ale więcej merców. Troszkę to trwało - dość żwawo jechali, ale dobre dziesięć minut. W sumie na pewno grubo ponad setka pojazdów się przeturlała. A "generał" (i inne oficery) salutował i wyprężał się przynajmniej jeszcze raz - widocznie jeszcze ktoś istotny jechał. Niesamowite ile musi kosztować taka rodzina królewska. Jeśli trzeba zablokować pół miasta kiedy monarcha (lub ktoś pokrewny) akurat po chipsy wyskoczy. I wezwać do tego ćwierć armii (oficerowie na pewno byli z różnych formacji). Chciałem to elegancko obfotografować, ale jak ostatni idiota wyjąłem aparat i wycelowałem w "generała" akurat kiedy na mnie patrzył. I oczywiście zauważył i wrzeszczeć zaczął, że "no foto". I gapił się tak długo aż go schowałem. Zdążyłem mu tylko jedną małą fotkę machnąć i to bez zrobienia zbliżenia...


Gruby był chytrzejszy i jak zobaczył co mnie spotkało to ustawił smartfona w okolicach biodra, włączył nagrywanie i "celował" w defiladę bez patrzenia. Trochę nie trafił, ale coś się nawet nagrało:)
Jak już cyrk się skończył (pojawiły się cywilne pojazdy) można było przejść przez ulicę i ruszyć w dalszą trasę. Dotarliśmy do końcowego przystanku wodnego tramwaju - tym razem nie rzecznego, tylko takiego co pomyka po bocznych kanałach.



W tym przypadku nie kupuje się biletu na lądzie (jak wczoraj) tylko po prostu pakuje na łajbę...


...i dopiero jak ruszy przyłazi "konduktor". Pan/Pani w kasku, żeby dekla sobie nie rozwalić o jeden z mostków pod którymi się przepływa. Chociaż podejrzewam, że z zamkniętymi oczami przez całą trasę wiedzieliby kiedy mają się schylić.


To se  popływaliśmy 3 przystanki. Po drodze widzieliśmy tubylca pływającego w kanale (robiłem mu foto, ale skubany dał nura). Doszliśmy do wniosku, że pracował nad oczyszczaniem toru wodnego bo przy nim bujał się na wodzie jakiś ponton ze śmieciami (graty typu stare krzesła itd). I boja z chorągiewkami, żeby nikt go nie przejechał (tzn. nie "przepłynął").


W kanale można znaleźć mnóstwo przydatnych i praktycznych rzeczy. Np gdyby zaczęło padać pod ręką będzie parasol.
 

W interesującym nas punkcie wysiadka na twardy grunt. Zostawiamy za sobą rzeczną przystań...


...i drałujemy piechotką do najbliższej stacji znanego nam już BTS-a, który właśnie tu przecinał się ze szlakiem wodnym. Znowu trzeba będzie wspinać się tam wysoko.


Ale to dopiero po uzupełnieniu płynów i przegryzieniu jakiegoś loda (miętowo-czekoladowy był chyba, o ile pamiętam...).


Ciut wzmocnieni możemy już zmierzyć się ze schodami. To w połowie drogi.


I już przy kasach. Ruszamy linią północną - to ta jasnozielona pionowo w górę.


Tym razem już wiemy co i jak. I nawet zaszła konieczność podzielenia się tą ciężko zdobytą wiedzą z pospólstwem. Jakieś dwie Japonki (chyba) zaplątały się w obsłudze bramek wejściowych i nie mogły przejść. Ponieważ akurat były przed nami i blokowały przejście zmuszony byłem poudawać kulturalnego i pokazać im co mają z tymi kartami robić. Zgroza. Niepotrzebny wydatek energetyczny. Ale cóż, personel stał za daleko a czekać się nie chciało więc niech im tam będzie. Teraz chyżo  na peron...


...i wsiąść do ciopągu byle jakiego (patrząc tylko coby kierunek jazdy był właściwy).


W wagonach odkryć można bardzo wąskie specjalizacje dla miejsc siedzących. Np mamy tu specjalne miejsce dla mumii:


I znowu z klimatyzacji w zewnętrzną saunę. Obowiązkowy zerk w dół na ulicę...


... no i do schodów (śnić się będą po nocach). Krótka analiza sytuacji, podparta inhalacją tytoniową u niektórych...


...i można wbijać się w najbliższe wejście na tragowisko.


Po przebiciu się przez ciasnotę pierwszej warstwy pawilonów wypadamy na wewnętrzny deptak tego zgromadzenia.
 

Tu już mogliśmy spokojnie się posnuć, zatrzymując się gdzie popadnie, jak tylko trafiło się coś wartego hamowania. Zakupy nas nie interesowały raczej, więc był to po prostu spacerek przez egzotyczny tłumek. Naprawdę różne indywidua i zjawiska można tutaj spotkać...
...np początkujących terrorystów, ...

 
 ... dość oryginalne formy ekspozycji damskich ciuchów...



...zadowolonego z siebie krokodyla (z gębą pełną kasy), ...


...albo trochę mniej zadowolonego krokodyla, który zapewne skończył jako portfele poniżej.


I tako to szło. Łaziliśmy, coś tam pożeraliśmy - przeważnie coś co skończyło nadziane na patyk i poddane obróbce termicznej. Na chwilę wyszliśmy na ulicę, bo jeden potrzebował dymka.


Jak próbował na terenie targowiska to zaraz z tłumu wychnął jakiś dyżurny i nakazał zgaszenie. Miał nawet do tego butelkę z wodą, w której pływało już sporo petów. Z paleniem tu najwyraźniej ostro walczą - coraz mniej miejsc gdzie można to robić. Jak tak dalej pójdzie, to parę lat pewnie będzie jedno w całym Bangkoku - czarna wizja dla kopciuchów:). Po powrocie na teren obiektu jeszcze troszkę dreptania, jakieś owocki dorzucone do poprzednio połkniętych dóbr...


 ...i czas spływać. Leniwym spacerkiem przez jakiś piknikowy park. A tu ludziów jak mrówków. Obsiedli te trawniki jak muchy coś zupełnie innego;)



Drepcząc przez park, jeden postanowił sobie zapalić. A tu nie ma lekko. Zaraz miał pod ręką mundurowego (spod murawy wylazł?) z żądaniem zagaszenia:) Urocze, czyż nie? Na pohybel palaczom :P
Żeby uzupełnić swą już dość bogatą wiedzę o bangkokowej komunikacji, w powrotnej drodze zamiast nad ziemią postanowiliśmy podróżować pod nią. Czyli metro. Ta niebieska linia na mapce gdzieś tam wyżej. I podobnie jak w przypadku BTS-a, który biegnie bardzo wysoko nad, metro zasuwa bardzo głęboko pod miastem. Wryli się jak jakieś krety napalone...


Dodatkową atrakcją jest tu lotniskowy skaner (bramka) do kontroli kandydatów na pasażerów.


W podniebnej kolejce tego nie było. Może uznano, że potencjalne wybuchy pod ziemią są bardziej upierdliwe, niż te gdzieś nad miastem. Nieważne - spływamy na dół, na kolejny poziom.


Tu kolejka do kasy i nabycie bilecików. Tym razem żetony zamiast kart (jak w kolejce z lotniska)


Przytyka się to tam gdzie trzeba i można przedrzeć się na peron. Tu wypada poczekać na kolejny pociąg - bo pierwszy zwiał kiedy czytaliśmy listę stacji, żeby skapować w którą stronę chcemy jechać. Z nudów można pooglądać innych peronowych współczekaczy. Niektórzy mają dość interesujące napisy na koszulkach. Wzbudzają czujność ;)


Jazda metrem zakończyła się sukcesem. Z podziemi się wydostaliśmy za pomocą schodów (na szczęście ruchomych), a potem czekał nas kolejny odcinek wodnym tramwajem. Tym razem dwuetapowy - z przesiadką. Jeszcze spacerek znaną już z trasą i prawie w domciu. Trochę to wszystko trwało a wyruszaliśmy późno, więc wracamy już po ciemku (zachód ok 18:15).



ale, już prawie Khao San, więc jasność zaraz nastanie.


I oto na swoich śmieciach, wystarczy przedrzeć się przez ten tłum:)


Potem pozostaje jeszcze tylko dotrwać do rana, kiedy to uliczna impreza dogasa. Żeby jakoś przeżyć Khao San-owe nocne perturbacje trzeba wzmacniać się regularnie jakimiś posiłkami - najczęściej jest to jak zwykle coś na patyku upolowane przy mijanym akurat straganie. Raz nadziałem się na diabelstwo tak ostre, że wikitować szło. I to zupełnie znienacka. Dziamgałem na spokojnie jakieś kurczacze zwłoki i gryznąłem coś paprykopodobnego. I otrzymałem miniaturowe piekło w paszczy.  Musiałem Grubemu wyżerać jego karmę z dużą ilością majonezu, żeby to opanować, ale i tak jeszcze dobrą godzinę cholerstwo czułem. Tak to jest jak się wciąga bezmyślnie wszystko co podają. Co łakomstwo i głód robi z człowieka.  Jakby nie wystarczyło poprzestać na czymś bardziej zwyczajnym. Skorpionie czy może jakiejś normalnej szarańczy...




Gdzieś ok 2:30 klasycznie nastąpiło tradycyjne zamknięcie imprezy - obserwowane dla uwiecznienia z balkonu.


Czyli najpierw przygotowanie konwoju policyjno-wojskowego w luźnym końcu ulicy.
 

A tymczasem rzeczona ulica, nieświadoma zagrożenia, entuzjastycznie żyje swoim życiem. Ostrym dość. Wystarczy zejść i zerknąć z bliska, jak ktoś nie wierzy;)


I poszli... jak w Wielkiej Pardubickiej :)...


...już docierają do tłumu...


...i z szybkością galopującego ślimaka wbijają się w ludzką masę, licząc na to, że rozbawione towarzystwo zarejestruje ich obecność i się rozsunie. I jakoś to idzie. A z tyłu jeszcze dodatkowe wsparcie nadciąga.


Wgryzają się w umiarkowanie przytomną tłuszczę, a równo z nimi ucisza się muzyka w lokalach.


Całkiem chytra metoda. Nikt nie próbuje uciszać czy wyganiać samych imprezowiczów. Odcinają ich od głównego skupiającego źródełka - tła akustycznego. Delikatnie ich się rozsunie (naprawdę bardzo wolno, dałoby się wyciągnąć kogoś spod kół jakby się wykopyrtnął), uciszy lokale, i jak zabraknie podkładu to ludziska same się rozejdą. Działa idealnie. Po godzinie od włączenia względnej ciszy większość się już sama rozpełzła do innych zajęć. Jeszcze się sporo snuje ale już nie ma hałasu, tłum rozpada się na mniejsze grupki, ktoś wyholowuje kogoś bardziej znieczulonego, rozpoczyna się już sprzątanie - zero agresji, awantur itd. Luzik. W sumie po czwartej można już udać się na spoczynek. Zasłużony. I niestety zdecydowanie zbyt krótki.


1 komentarz:

  1. Chciałabym zobaczyć te limuzyny i mesie... a tu klops. Z tą maską G. - to Cię do kraju nie wpuszczą.

    OdpowiedzUsuń