No to jesteśmy na Railay. Niby to półwysep, ale w sumie wiele się od wyspy nie różni. Dotrzeć tu można wyłącznie drogą morską. Wszystko tu łódkami dowożą i wywożą: turystów, zaopatrzenie, personel, śmieci, koty, prezesów, piasek i co tam popadnie...
Wracając do dzisiejszego dnia. Start klasyczny. Wstali, zeżarli, posjestowali, napaskudzili itd... Mały look na okolicę.
To nasza chatka Puchatka:
przydomkowy ogródek...
...palemki...
..a oto i to sam Puchatek. We własnej puchatej osobie. Siedzi. Trawi. Myśli. Strach się bać... Zaraz urodzi jakiś głupi pomysł....
Ale nie bylo tak źle. Dzisiaj tylko plażing w planie. Trzeba korzystać z morza, zanim je porzucimy. Po "naszej" stronie, przy hotelu plaża jest byle jaka raczej - jakieś drzewa w wodzie siedzą...
traktory dalekomorskie się snują...
betonowe chodniki..
Nic wartego uwagi. Ale całkiem niedaleko stąd znajduje się najsłynniejsza plaża w okolicy. Figurująca na połowie tajskich pocztówek. Railay Beach. Zaledwie o kwadrans drogi stąd - piechotką, w tempie średnio aktywnego żółwia. No to graty plażowe w garść i dawaj... idziemy se. Najpierw trochę chodnikiem przy naszej zatoce (tym powyżej), a potem wgłąb lądu. Częściowo przez jakieś jaskiniowe klimaty:
Wygodna sprawa - jeśli akurat pada, mniej wygodna - w przypadku trzęsienia ziemi. Ponieważ nic z powyższych akurat nie miało miejsca, bez większych perturbacji docieramy do końca trasy. Tutaj grasują już sobie miłośnicy wspinaczek skałkowych:
Tę dziedzinę omijamy (przynajmniej na razie, dopóki Gruby czegoś dziwnego nie wymyśli)... i oto nasza nowa plażyczka:
Wygodna sprawa - jeśli akurat pada, mniej wygodna - w przypadku trzęsienia ziemi. Ponieważ nic z powyższych akurat nie miało miejsca, bez większych perturbacji docieramy do końca trasy. Tutaj grasują już sobie miłośnicy wspinaczek skałkowych:
Jest wszystko co na porządnej tutejszej plaży być powinno, czyli:
ładne widoki...
parking dla łódek...
kajaki...
stada fok...
pojedyncze egzemplarze morsów...
zaplecze gastronomiczne...
No bo czego można jeszcze wymagać od plaży? McDonalda? Serwisu audi? Hurtowni folii bąbelkowej? Nam w każdym razie asortyment pasuje i grymasić nie będziemy. Przynajmniej nie za bardzo. Może troszkę. Na słońce które daje czadu tak, że klękajcie narody. Z całą pewnością zimno nie jest. Żeby zażyć trochę wiatru, inspektor rozpędza się wzdłuż plaży.
Drobna uwaga co do wody - na Phi Phi była zauważalnie bardziej przejrzysta (czystsza?). Tutaj przez wodę o głębokości ok 2 m już nie widać za dobrze szczegółów dna. A tam owszem, bez problemu. Może brudniejsi turyści tu się kąpią? Albo deszcze spłukują coś z tych okolicznych górek. Ale, jak sobie nurknąć i dobrze poszukać...
... to można spotkać jakiegoś Nemo:
Poopływaliśmy sobie skalisty cypel, ale pod wodą raczej ubogo. Próbujemy wrócić na plażę drogą lądową - przedzierając się przez skały. Może jakieś nowe obrażenia uda się uzyskać... Gruby przodem. Jako poszukiwacz pirackich skarbów (Piraci z Karaibów XIII):
A tuż za nim, krok w krok, jak wierny cień, podąża jego dzielny asystent (bosman - w terminologii pirackiej, ale bez drewnianej nogi, jak dotychczas...)
Dylematy. Płetwy już wrzucone do jaskini, ale jak tam wleźć żeby się nie sp... tj. znaleźć na dole w trybie mimowolnym...
gdyż skały wyglądają na nieco ostre i skłonne do zadawania obrażeń..
Ale, ale... no risk, no fan - jak mawiają starzy górale. Spróbowali i jakoś wleźli. Tym razem bosman przodem...
... a siły główne już przetartym i zabezpieczonym szlakiem:
Skoro już się udało wleźć, to dalej eksplorujemy skalne zakamarki...
momentami nawet na jakieś jaskiniowe formy życia można si napatoczyć...
i w końcu światełko w tunelu, udało się przebić na drugą stronę skały...
trafiamy znowu do wody...
i można wracać wpław na naszą plażę...
Tak z plaży wygląda skała, przez którą się przedzieraliśmy (to ta szczelina po prawej stronie, pod zwisającymi stalaktytami):
Po powrocie do naszej (hotelowej) zatoki okazuje się że jakaś cholera podprowadziła nam morze:
Nawet drzewa wychnęły na ląd:
To się nazywa odpływ. Po tej stronie półwyspu brzeg opada na tyle płasko, że podczas odpływu morze cofa się o dobrych paręset metrów, Dzięki temu mamy do dyspozycji całe mnóstwo hektarów śmierdzącego mułu.
Ale spoko, nie ma co się kopać z koniem - mamy hotelowy basen. Można poklepać w klawiaturę. Na leżaczku, jeśli słońce za chmurką...
...lub w zanurzeniu, jeśli chmurka gdzieś wyemigruje...
Gruby podreptał do sklepu, a za żywopłotem czai się traktor...
...pewnie ukrywa się przed komornikiem sąsiada.
I tak się elegancko obijaliśmy w ten styczniowy dzień. Po zachodzie ruszyliśmy jeszcze w tzw. "miasto". Trzeba było pralnie odwiedzić - bo ktoś nam ciuchy pozużywał. 4 kilo szmat do prania nam się uzbierało. A skasowali nas 50 bathów/kg. Czyli w sumie 2 stówki (info dla brzydzących się matematyką).
Oczywiście mały posiłeczek (bo jakoś żyć trzeba). Z dogrywką bo jakoś głód był większy od przewidywanego.
I na koniec dnia, dla zrelaksowania się i rozluźnienia obolałych mięśni, jeszcze mały masaż.
Tu kandydat do obróbki, w oczekiwaniu na personel masarni:
A tu już chwilkę przed zabiegiem (zaraz obok leży inspektor i nadzoruje procedurę):
I potem (jadąc jak jakaś cholerna kokosanka czy baton bounty - masaż był z olejkiem kokosowym), pozostaje udać się na zasłużony odpoczynek:
P.S.
A na durnym Phi Phi pogryzły mnie jakieś zasrane wyspiarskie mrówki i nie mogę się swędzących bąbli pozbyć. Oby powyzdychały one i cały ich parszywy ród. Do piątego pokolenia. Lub dalej.
ładne widoki...
parking dla łódek...
stada fok...
pojedyncze egzemplarze morsów...
zaplecze gastronomiczne...
No bo czego można jeszcze wymagać od plaży? McDonalda? Serwisu audi? Hurtowni folii bąbelkowej? Nam w każdym razie asortyment pasuje i grymasić nie będziemy. Przynajmniej nie za bardzo. Może troszkę. Na słońce które daje czadu tak, że klękajcie narody. Z całą pewnością zimno nie jest. Żeby zażyć trochę wiatru, inspektor rozpędza się wzdłuż plaży.
Drobna uwaga co do wody - na Phi Phi była zauważalnie bardziej przejrzysta (czystsza?). Tutaj przez wodę o głębokości ok 2 m już nie widać za dobrze szczegółów dna. A tam owszem, bez problemu. Może brudniejsi turyści tu się kąpią? Albo deszcze spłukują coś z tych okolicznych górek. Ale, jak sobie nurknąć i dobrze poszukać...
... to można spotkać jakiegoś Nemo:
Poopływaliśmy sobie skalisty cypel, ale pod wodą raczej ubogo. Próbujemy wrócić na plażę drogą lądową - przedzierając się przez skały. Może jakieś nowe obrażenia uda się uzyskać... Gruby przodem. Jako poszukiwacz pirackich skarbów (Piraci z Karaibów XIII):
A tuż za nim, krok w krok, jak wierny cień, podąża jego dzielny asystent (bosman - w terminologii pirackiej, ale bez drewnianej nogi, jak dotychczas...)
Dylematy. Płetwy już wrzucone do jaskini, ale jak tam wleźć żeby się nie sp... tj. znaleźć na dole w trybie mimowolnym...
... a siły główne już przetartym i zabezpieczonym szlakiem:
i w końcu światełko w tunelu, udało się przebić na drugą stronę skały...
trafiamy znowu do wody...
i można wracać wpław na naszą plażę...
Tak z plaży wygląda skała, przez którą się przedzieraliśmy (to ta szczelina po prawej stronie, pod zwisającymi stalaktytami):
Po powrocie do naszej (hotelowej) zatoki okazuje się że jakaś cholera podprowadziła nam morze:
Nawet drzewa wychnęły na ląd:
To się nazywa odpływ. Po tej stronie półwyspu brzeg opada na tyle płasko, że podczas odpływu morze cofa się o dobrych paręset metrów, Dzięki temu mamy do dyspozycji całe mnóstwo hektarów śmierdzącego mułu.
Ale spoko, nie ma co się kopać z koniem - mamy hotelowy basen. Można poklepać w klawiaturę. Na leżaczku, jeśli słońce za chmurką...
...lub w zanurzeniu, jeśli chmurka gdzieś wyemigruje...
Gruby podreptał do sklepu, a za żywopłotem czai się traktor...
...pewnie ukrywa się przed komornikiem sąsiada.
I tak się elegancko obijaliśmy w ten styczniowy dzień. Po zachodzie ruszyliśmy jeszcze w tzw. "miasto". Trzeba było pralnie odwiedzić - bo ktoś nam ciuchy pozużywał. 4 kilo szmat do prania nam się uzbierało. A skasowali nas 50 bathów/kg. Czyli w sumie 2 stówki (info dla brzydzących się matematyką).
Oczywiście mały posiłeczek (bo jakoś żyć trzeba). Z dogrywką bo jakoś głód był większy od przewidywanego.
I na koniec dnia, dla zrelaksowania się i rozluźnienia obolałych mięśni, jeszcze mały masaż.
Tu kandydat do obróbki, w oczekiwaniu na personel masarni:
A tu już chwilkę przed zabiegiem (zaraz obok leży inspektor i nadzoruje procedurę):
I potem (jadąc jak jakaś cholerna kokosanka czy baton bounty - masaż był z olejkiem kokosowym), pozostaje udać się na zasłużony odpoczynek:
P.S.
A na durnym Phi Phi pogryzły mnie jakieś zasrane wyspiarskie mrówki i nie mogę się swędzących bąbli pozbyć. Oby powyzdychały one i cały ich parszywy ród. Do piątego pokolenia. Lub dalej.