poniedziałek, 30 stycznia 2017

DZIEŃ 9 (27 stycznia)

No to jesteśmy na Railay. Niby to półwysep, ale w sumie wiele się od wyspy nie różni. Dotrzeć tu można wyłącznie drogą morską. Wszystko tu łódkami dowożą i wywożą: turystów, zaopatrzenie, personel, śmieci, koty, prezesów, piasek i co tam popadnie...
Wracając do dzisiejszego dnia. Start klasyczny. Wstali, zeżarli, posjestowali, napaskudzili itd... Mały look na okolicę. 
To nasza chatka Puchatka:


przydomkowy ogródek...


...palemki...


..a oto i to sam Puchatek. We własnej puchatej osobie. Siedzi. Trawi. Myśli. Strach się bać... Zaraz urodzi jakiś głupi pomysł....


Ale nie bylo tak źle. Dzisiaj tylko plażing w planie. Trzeba korzystać z morza, zanim je porzucimy. Po "naszej" stronie, przy hotelu plaża jest byle jaka raczej - jakieś drzewa w wodzie siedzą...


traktory dalekomorskie się snują...


betonowe chodniki..


Nic wartego uwagi. Ale całkiem niedaleko stąd znajduje się najsłynniejsza plaża w okolicy. Figurująca na połowie tajskich pocztówek. Railay Beach. Zaledwie o kwadrans drogi stąd - piechotką, w tempie średnio aktywnego żółwia. No to graty plażowe w garść i dawaj... idziemy se. Najpierw trochę chodnikiem przy naszej zatoce (tym powyżej), a potem wgłąb lądu. Częściowo przez jakieś jaskiniowe klimaty:



Wygodna sprawa - jeśli akurat pada, mniej wygodna - w przypadku trzęsienia ziemi. Ponieważ nic z powyższych akurat nie miało miejsca, bez większych perturbacji docieramy do końca trasy. Tutaj grasują już sobie miłośnicy wspinaczek skałkowych:


Tę dziedzinę omijamy (przynajmniej na razie, dopóki Gruby czegoś dziwnego nie wymyśli)... i oto nasza nowa plażyczka:


Jest wszystko co na porządnej tutejszej plaży być powinno, czyli:
ładne widoki...


parking dla łódek...


kajaki...


stada fok...


pojedyncze egzemplarze morsów...


zaplecze gastronomiczne...


No bo czego można jeszcze wymagać od plaży? McDonalda? Serwisu audi? Hurtowni folii bąbelkowej? Nam w każdym razie asortyment pasuje i grymasić nie będziemy. Przynajmniej nie za bardzo. Może troszkę. Na słońce które daje czadu tak, że klękajcie narody. Z całą pewnością zimno nie jest. Żeby zażyć trochę wiatru, inspektor rozpędza się wzdłuż plaży.


Drobna uwaga co do wody - na Phi Phi była zauważalnie bardziej przejrzysta (czystsza?). Tutaj przez wodę o głębokości ok 2 m już nie widać za dobrze szczegółów dna. A tam owszem, bez problemu. Może brudniejsi turyści tu się kąpią? Albo deszcze spłukują coś z tych okolicznych górek. Ale, jak sobie nurknąć i dobrze poszukać...


... to można spotkać jakiegoś Nemo:


Poopływaliśmy sobie skalisty cypel, ale pod wodą raczej ubogo. Próbujemy wrócić na plażę drogą lądową - przedzierając się przez skały. Może jakieś nowe obrażenia uda się uzyskać... Gruby przodem. Jako poszukiwacz pirackich skarbów (Piraci z Karaibów XIII):


A tuż za nim, krok w krok, jak wierny cień, podąża jego dzielny asystent (bosman - w terminologii pirackiej, ale bez drewnianej nogi, jak dotychczas...)


Dylematy. Płetwy już wrzucone do jaskini, ale jak tam wleźć żeby się nie sp... tj. znaleźć na dole w trybie mimowolnym...


 gdyż skały wyglądają na nieco ostre i skłonne do zadawania obrażeń..


Ale, ale... no risk, no fan  - jak mawiają starzy górale. Spróbowali i jakoś wleźli. Tym razem bosman przodem...

... a siły główne już przetartym i zabezpieczonym szlakiem:


 Skoro już się udało wleźć, to dalej eksplorujemy skalne zakamarki...


momentami nawet na jakieś jaskiniowe formy życia można si napatoczyć...


i w końcu światełko w tunelu, udało się przebić na drugą stronę skały...


 trafiamy znowu do wody...


 i można wracać wpław na naszą plażę...


Tak z plaży wygląda skała, przez którą się przedzieraliśmy (to ta szczelina po prawej stronie, pod zwisającymi stalaktytami):


Po powrocie do naszej (hotelowej) zatoki okazuje się że jakaś cholera podprowadziła nam morze:


Nawet drzewa wychnęły na ląd:


To się nazywa odpływ. Po tej stronie półwyspu brzeg opada na tyle płasko, że podczas odpływu morze cofa się o dobrych paręset metrów, Dzięki temu mamy do dyspozycji całe mnóstwo hektarów śmierdzącego mułu.
Ale spoko, nie ma co się kopać z koniem - mamy hotelowy basen. Można poklepać w klawiaturę. Na leżaczku, jeśli słońce za chmurką...


...lub w zanurzeniu, jeśli chmurka gdzieś wyemigruje...


Gruby podreptał do sklepu, a za żywopłotem czai się traktor...


...pewnie ukrywa się przed komornikiem sąsiada.
I tak się elegancko obijaliśmy w ten styczniowy dzień. Po zachodzie ruszyliśmy jeszcze w tzw. "miasto". Trzeba było pralnie odwiedzić - bo ktoś nam ciuchy pozużywał. 4 kilo szmat do prania nam się uzbierało. A skasowali nas 50 bathów/kg. Czyli w sumie 2 stówki (info dla brzydzących się matematyką).
Oczywiście mały posiłeczek (bo jakoś żyć trzeba). Z dogrywką bo jakoś głód był większy od przewidywanego.

I na koniec dnia, dla zrelaksowania się i rozluźnienia obolałych mięśni, jeszcze mały masaż.
Tu kandydat do obróbki, w oczekiwaniu na personel masarni:


A tu już chwilkę przed zabiegiem (zaraz obok leży inspektor i nadzoruje procedurę):


I potem (jadąc jak jakaś cholerna kokosanka czy baton bounty - masaż był z olejkiem kokosowym), pozostaje udać się na zasłużony odpoczynek:



P.S.
A na durnym Phi Phi pogryzły mnie jakieś zasrane wyspiarskie mrówki i nie mogę się swędzących bąbli pozbyć. Oby powyzdychały one i cały ich parszywy ród. Do piątego pokolenia. Lub dalej.



niedziela, 29 stycznia 2017

DZIEŃ 8 (26 stycznia)

To dzień transferowy. Opuszczamy Phi Phi. Ale jeszcze nie opuszczamy plaży - zamieniamy tylko wyspę na półwysep. Na początek trzeba wstać.


To jak wiadomo pierwszy krok każdej podróży ale jakiś taki trudny w dzisiejszym przypadku. Nie chce się jak sama cholera. No ale twardym trzeba być, nie miętkim. Przynajmniej tym razem nie musimy ewakuować się bez śniadania. W drodze do jadalni rzut oka na naszą plażę - czeka sobie samotna na pierwszych klientów...


No to niech czeka, a my zabieramy się za konkrety:


 potem jeszcze jakieś drugie danie, bo dzień długi przed nami a na koniec mała kawa z deserem:


 a w tle tych trywialnie fizjologicznych czynności cały towarzyszy nam miły dla oka widoczek:


Po śniadaniu czas zabrać się za pakowanie


Do 11-tej musimy się wylogować z hotelu. Jak opuszczamy nasze lokum to pod drzwiami czai się już personel dyszący żądzą sprzątania pokoju (na przyjęcie kolejnych gości). Dzięki nam mają mniej roboty z pomywaniem, bo stłukła się jedna szklanka. Tak sama z siebie, jak się tylko na chwilę ją z oka spuściło...
No to się wylogowaliśmy. Jest po 11-tej, łódka do portu odpływa o 13-tej, mamy mnóstwo czasu na leniuchowanie i podziwianie pięknych okoliczności przyrody. Luzik, żadnego spinania się, żadnego ścigania się z czasem. Zresztą w takim upale nawet wielbłądowi by się nie chciało... No to sobie siedzimy. Gruby nawet w towarzystwie. Gumowego kurczaka.


Obok plaża zaczyna się ożywiać pomalutku...


 Ale personel plażowy jeszcze na pół gwizdka...


podobnie jak obsługa hotelowej masarni...teoretycznie już czynne, ale klientela jeszcze nie dotarła, więc panie oddają się ploteczkom i gęgają jak szalone:


 wszyscy wokół jeszcze w błogim stanie rozleniwienia... aż miło popatrzeć


Gruby spławił jakoś kurczaka, zmienił miejscówkę i zażywa relaksu solo....


A ja idę poprzechadzać się po plaży. Słońca troszkę może załapię... bo tam gdzie zmierzamy to chyba pada cały czas od wielu dni...


 lazlem, lazlem i lazłem...


Aż doszedłem do samego końca. A na końcu plaży gipsowa rybka - jako oznaczenie punktu w którym można spotkać te sympatyczne stworzonka (tu w okolicy sobie pływaliśmy pierwszego dnia)


Pora wracać powoli. Jeszcze jeden rzut oka na piaszczystą plażę...


...i na turkusowe morze..


...i prawie bym się wywalił o jakieś cholerne foki które wypełzły na piasek...


Co za dzicz nieokrzesana, trzeba stąd wyrywać, bo tu nawet przejść normalnie się nie da... zero kultury.
No to spływamy. Hyc na pokład...


pan kapitan odpala silniczek:


I za moment już jesteśmy daleko. Za nami plaża:


przed nami port:


Tutaj mamy czas na mały piknik na murku. 


Mamy jeszcze 2 godz. do promu, który zaklepaliśmy jeszcze w kraju, więc nadal luzik. Można spokojnie pounikać słońca,  pooglądać jakieś tubylcze rybne pomniki...


 ...lub popilnować bagaży:


Aż w końcu transfer właściwy. Prom relacji Phi Phi - Ao Nang. O uroczej nazwie "Ao Nang Princess". Z tym, że my do Ao Nang nie dopływamy, a wysiadamy kwadrans wcześniej - na półwyspie Railay. Prom spory, klimatyzowany, na pokładzie wi-fi - jakoś chyba da się tę podróż przetrwać.


Jedyny niepokojącym elementem jest fakt, że podczas rejsu strasznie się chmurzy, a daleko przed nami nawet błyska coś - jakby burza. Ewidentnie zbliżamy się do strefy opadów. Nawet przez pewien czas tęczę było widać - co niesamowicie poruszyło nasze poetyckie dusze. No nic, zobaczymy.
W pobliżu półwyspu Railay wykopują nas z promu na łódkę i jak to w tej okolicy bywa - śmigamy nią w kierunku plaży. Za nami został prom, za chwilę ruszający w dalszy rejs:


Coś tam kropi, ale że wyboru nie ma, mówi się trudno i sunie do przodu


To charakterystyczne tutejsze skały - podobno prawdziwy raj dla miłośników wspinaczki skałkowej...


...a między nimi klimatyczne plaże - czyli raj dla tych którym się nie chce wspinać;)
Lądujemy. Ponieważ jeszcze trwa odpływ, plaża jest znacząco poszerzona - co dodaje biednym turystom sporo dystansu do targania tobołów:


Jeszcze tylko przemarsz w poprzek półwyspu. Lądujemy na zachodnim wybrzeżu (Railey West) a nasza nowa chata zlokalizowana jest na wschodnim (Railay East). Trudno. To w końcu wakacje. Trzeba się męczyć i pocić.



I oto meta dzisiejszego etapu. Już tu na nas czekają


Szybkie rozlokowanie...



...i można zabierać się za kontynuowanie wakacjowania. Nie ma co tracić czasu, bo zostały nam już tylko ostatnie trzy tygodnie. Mniej więcej. Ponieważ dzisiejsza podróż była krótka i obeszła się z nami raczej łagodnie - mamy jeszcze siły na pierwszy zwiadowczy spacerek. To wracamy na zachodnie wybrzeże popatrzyć na zachód słońca (chmury się ciut przetarły na moment) - w ramach strawy dla duszy;)


A potem coś dla ciała - więc zaobserwowaną przy lądowaniu alejką ruszamy w zagłębie gastronomiczne. Po krótkich poszukiwaniach wystarczająco podejrzanego lokalu (zgodnie z tradycją)...


...tym razem  padło na bar pod sztucznymi osami...


...gdzie spożywamy grillowane drobiowe odnóża:


Jako że w trakcie posiłku zaczęło lać (i przestać nie chciało), do hotelu wracamy "susi inaczej". Ale przynajmniej najedzeni. 

P.S. Jako że padło takie pytanie - dołączamy uzupełniające dane dotyczące naszej lokalizacji. Dzisiejszy transfer odbył się na takiej trasie, mniej więcej:

a poprzednie:
lot z Bangkoku na Phuket:


 i transfer morski na Phi Phi: